Ładowanie

Obalamy euromity

Unia Europejska nie gryzie
Zapraszam

Pobrexitowy kac moralny trwa 

Demonstracje nawołujące do powrotu Wielkiej Brytanii do UE

Minęły już ponad trzy lata, odkąd drzwi Unii Europejskiej zamknęły się za Wielką Brytanią, a głosy na temat Brexitu i jego skutków wciąż docierają do naszych uszu. Coraz większa liczba brytyjskich obywateli podnosi krzyk domagają się powrotu do UE, a przynajmniej ponownego przeprowadzenia referendum.  Z czego wynika ta zmiana w myśleniu Brytyjczyków i jakie perspektywy rysują się przed Zjednoczonym Królestwem? O tym opowiem dzisiaj. 

2022 rok przyniósł Wielkiej Brytanii bezprecedensowe zawirowania polityczne. W ciągu tamtych dwunastu miesięcy rządziło trzech premierów. W tym okresie, jeśli chodzi o Europie jedynie w Bułgarii do zmiany dochodziło częściej. Burza zaczęła się oczywiście od niesprowokowanej agresji Rosji na Ukrainę. W obliczu wojny brytyjscy rządzący stanęli na wysokości zadania i od początku byli w awangardzie pomocy napadniętemu państwu. Szczególna była w tym rola premiera Borisa Johnsona, minister spraw zagranicznych Liz Truss i ministra obrony Bena Wallace’a. Niedługo potem wybuchła afera w rządzie, ponieważ w szczycie pandemii, gdy na Brytyjczyków były nałożone bardzo silne obostrzenia ograniczające kontakty społeczne, zorganizowano przyjęcie w budynkach rządowych. Pod naciskiem opinii publicznej 7 lipca Boris Johnson podał się do dymisji. Na nowego premiera została wybrana Liz Truss, ale z tą funkcją nie radziła już sobie tak dobrze jak z szefowaniem brytyjskiej dyplomacji. Jej rządzenie trwało zaledwie 45 dni! Jednak w przeciwieństwie do Borisa Johnsona swoją dymisję ogłosiła całkowicie dobrowolnie. Gdyby tego nie zrobiła, nic wielkiego by się nie stało. A jakie były powody tej rezygnacji? Główną przyczyną całego zamieszania była nieudana reforma finansów państwa. Obniżono podatki dla przedsiębiorców i najbogatszych, a jednocześnie zwiększono wydatki rządowe. Rynki zareagowały na to paniką, bo nie było wiadomo w jaki sposób zostanie załatana powstała dziura budżetowa. Funt brytyjski osiągnął najniższą wartość względem dolara w historii. Oprocentowanie kredytów hipotecznych znacząco wzrosło. Zaniepokoił się nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy, który do tej pory poświęcał uwagę głównie państwom rozwijającym się. Początkowo konsekwencje błędnej decyzji spadły na barki ministra finansów Kwasiego Kwartenga, który został odwołany ze swojego stanowiska. Jednak kolejne wydarzenia doprowadziły do dymisji samej premier. Potem na rezygnację ze swojego stanowiska zdecydowała się minister spraw wewnętrznych  Suell Bravermann. Oficjalnym powodem było to, że wysłała służbową wiadomość za pomocą prywatnej poczty elektronicznej. Swoją drogą w Polsce dymisja przez taką “błahostkę” byłaby nie do pomyślenia. Jednak naciskana przez dziennikarzy była brytyjska minister dodała, że nie podoba się jej kierunek, w którym zmierza rząd Truss. Po dymisji premier Liz Truss doszło do niezwykle groteskowej sytuacji. W Wielkiej Brytanii kandydata na szefa rządu wybiera partia w wieloturowych wyborach wewnętrznych. Na kandydata zgłosił się m.in Boris Johnson! Jednak w ostatnim momencie wycofał się z wyścigu. Od 25 października 2022 roku premierem jest Rishi Sunak, pierwszy w historii polityk pochodzenia nieeuropejskiego (konkretnie hinduskiego) na tym stanowisku. Trudno jeszcze jednoznacznie oceniać jego rządy.  Na dokładkę we wrześniu zmarła królowa Elżbieta II, co jeszcze bardziej pogłębiło kryzys. Momentalnie spadło poparcie dla monarchii w brytyjskim społeczeństwie, bo Karol nie cieszy się nawet połową popularności swojej matki. Nie brakuje głosów, że tron powinien objąć bardziej lubiany książę Wiliam. Wtedy na pewno notowania całej rodziny królewskiej poszybowałyby w górę. Jednak trudno mieć wątpliwości, że monarchia już nigdy nie będzie tak popularna jak za panowania Elżbiety II. Wszystkie opisane wyżej wydarzenia sprawiły, że poparcie dla Partii Konserwatywnej gwałtownie spadło na korzyść Partii Pracy. W efekcie sondaże tej ostatniej stały się lepsze niż głównego rywala. Dziś przewaga Laburzystów sięga 20% a wybory parlamentarne zbliżają się coraz większymi krokami.  Brytyjczycy pójdą do urn już 4 lipca. Nie można pominąć kolejnego kuriozum. Niedawno ministrem spraw zagranicznych został David Cameroon! Dla tych, którzy nie pamiętają – był on premierem ogłaszającym referendum w sprawie opuszczenia przez Wielką Brytanię Unii Europejskiej. Sam był za pozostaniem i żywił przekonanie, że większość społeczeństwa także.  Swoją karierę polityczną wznowił także główny zwolennik i inspirator Brexitu Nigel Farage. Były członek Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, a potem założyciel Brexit Party wrócił jako przewodniczący tego drugiego ugrupowania, które obecnie nazywa się Reform UK i z nim przystąpi do najbliższych wyborów parlamentarnych.

Brexit, jak mogliście u mnie już przeczytać, na początku wcale nie okazał się sielanką z zapowiedzi głównych promotorów tego kroku. Jednak przez trzy lata sytuacja nie uległa poprawie, a problemów tylko narosło. Nawet poruszanie się zwykłych obywateli jest bardzo skomplikowane.   Np. podczas odpraw paszportowych na lotniskach brytyjscy podróżni nie mogą być przepuszczani przez elektroniczne bramki przyspieszające cały proces. Przywilej ten przysługuje jedynie obywatelom państw Europejskiego Obszaru Gospodarczego, czyli Unii Europejskiej i Europejskiego Stowarzyszenia Wolnego Handlu (Islandia, Liechtenstein, Norwegia i Szwajcaria).  Zaczęło brakować pracowników pewnych profesji, bo okazało się, że dumni synowie i córki Albionu nie chcą się podejmować zajęć, które wykonywali imigranci z Europy Wschodniej. Faworyzowani ich kosztem Bengalczycy, Pakistańczycy czy czarnoskórzy z Karaibów nie wykonują już bez słowa poleceń dawnych panów kolonialnych a nawet jeśli duża część tych ludzi pracuje, to nie są w stanie wypełnić luki po Bułgarach, Łotyszach, Polakach czy Słowakach. Brakuje też pewnych produktów, bo import okazał się bardzo utrudniony. Publiczna służba zdrowia znajduje się w opłakanym stanie. W tym sektorze także są olbrzymie wakaty. Co najlepsze: okazuje się, że brakuje tylu pracowników ilu zapewniłaby imigracja z innych państw członkowskich. Na początku 2023 roku odbyły się największe strajki lekarzy, pielęgniarek i innych pracowników medycznych. Domagają się oczywiście podwyżek. Skłoniły ich do tego rosnące koszty życia wynikające z wysokiej inflacji. Nikt nawet nie widział tych pieniędzy, które miały zostać zaoszczędzone dzięki opuszczeniu UE. Strajki sprawiły, że rząd zdecydował się ograniczyć bardzo już restrykcyjne prawo do protestu. Próbuje się zaklinać rzeczywistość, że kryzys gospodarczy wynika jedynie z pandemii i wojny w Ukrainie, ale na dłuższą metę nikogo to nie przekona, bo nie da się jednoznacznie wykazać, że Brexit nie ma tu żadnego znaczenia. Ogólna sytuacja gospodarcza jest tu jedynym papierkiem lakmusowym. Zresztą najważniejsza jest tu opinia obywateli, a oni w większości przypadków nie mają wątpliwości co do przyczyn.  

Jednak w ostatnich dwudziestu ośmiu miesiącach nie brakowało pozytywnych informacji dla Wielkiej Brytanii.  Blisko jest osiągnięcie porozumienia w sprawie statusu Gibraltaru. Sytuacja jest tam bardzo podobna do północnoirlandzkiej z tym że w tym przypadku jest to brytyjskie terytorium zamorskie na południowym skraju Hiszpanii, a nie część składowa Zjednoczonego Królestwa. Wielokrotnie przechodził z rąk do rąk między tymi państwami. Brexit rozbudził w Hiszpanach nadzieję na trwałe odzyskanie Gibraltaru, co jest określane jako dekolonizacja. Jednak mieszkańcy tego obszaru w 90% opowiadają się za pozostaniem WB. Minimum, którego oczekują Hiszpanie jest likwidacja ogrodzenia na granicy. Właśnie m. in. to ma być zawarte w porozumieniu.  

W sprawie Irlandii Północnej Brytyjczycy wciąż nie odpuszczają.  Nawet w pewnym momencie rząd zastanawiał się nad jednostronnym wypowiedzeniem części protokołu irlandzkiego. Unia Europejska w reakcji uruchomiła procedurę naruszeniową. Całe zamieszanie ze wspomnianą częścią porozumienia brexitowego doprowadziło do wewnętrznego kryzysu politycznego w IP. W wyniku bojkotu probrytyjskiej partii przez dwa lata nie było lokalnego rządu. Porozumienie pokojowe wymaga bowiem, żeby w skład rządu zawsze wchodzili przedstawiciele obu stron sporu. Na początku 2024 roku doszło do porozumienia i pierwszy raz na czele rządu lokalnego rządu stanął polityk proirlandzkiej partii. Ostatnia propozycja nt. Irlandii Północnej zakłada, że import do niej będzie odbywać się poprzez dwa korytarze: czerwony i zielony. Tym pierwszym transportowane będą towary przeznaczone do przesyłania poprzez IP na rynek unijny (najczęściej do Republiki Irlandii) Natomiast zielonym korytarzem odbywałby się przesył towarów z innych części Zjednoczonego Królestwa (Anglii, Szkocji i Walii) do Irlandii Północnej i byłby znacznie ułatwiony. Tymczasem ostatni spis powszechny w IP pokazał, że pierwszy raz w historii więcej jest katolików niż protestantów. Może to znacząco wpłynąć na przyszłość tego miejsca, czyli wzmocnić dążenia do połączenie się z katolicką Republiką Irlandii. Odpada również problem Szkocji, w której słabną nastroje proniepodległościowe. Dzieję się tak do tego stopnia, że w rządzie zlikwidowano stanowisko ministra ds. niepodległości. Trudno jednak nazwać to pozytywną wiadomością dla Wielkiej Brytanii, gdyż inne spojrzenie szkockiego społeczeństwa mogło jakoś wpływać na decyzje rządu państwa zdominowanego przez Anglików. Spada nawet poparcie dla Szkockiej Partii Narodowej – jedynej postulującej o niepodległość.   

Trudno oprzeć się wrażeniu, że główną motywacją brytyjskich polityków do przeprowadzenia Brexitu była możliwość pozbycia się krępujących ich ruchy przepisów unijnych.  Przestały obowiązywać np. te dotyczące odprowadzania ścieków i przedsiębiorstwa przemysłowe za zgodą rządu od razu to wykorzystały doprowadzając do zatrucia rzek. Pojawił się też projekt odmawiania azylu wszystkim nielegalnym imigrantom, co jest niezgodne z prawami człowieka. Dodatkowo chce się ich pozbyć odsyłając do Rwandy na podstawie umowy, która zakłada rozpatrywanie wniosków o azyl i udzielenie go na terenie tego afrykańskiego kraju. Ma to zniechęcić ludzi do nielegalnego przekraczania brytyjskiej granicy. Dla zrealizowania tego pomysłu rząd brytyjski gotowy jest opuścić Europejski Trybunał Praw Człowieka, gdyż ten ma poważne zastrzeżenia co do tej umowy.

Po wynegocjowaniu umowy rozwodowej doszedłem do wniosku, że brakuje orzekania o winie i Wielkiej Brytanii nie spotkają konsekwencje opuszczenia UE. Rzeczywistość pobrexitowa okazała się jednak brutalna. Można więc powiedzieć, że Brytyjczycy sami siebie wystarczająco ukarali. Mam nadzieję, że ten przykład jest wystarczający, by odwieźć wszystkich od pomysłu wyjścia z Unii. Teraz obywatele Zjednoczonego Królestwa żałują swojej decyzji i chcą wrócić a przynajmniej blisko współpracować. Jednak, jak już pisałem, aby tak się stało Wielka Brytania musiałaby się głęboko zmienić. Mam tu na myśli zmiany ustrojowe. Monarchia powinna mieć jeszcze bardziej ograniczoną rolę, o ile nie należy jej całkowicie znieść. Śmieszy mnie twierdzenie, że to przyniesie Brytyjczykom kolejne straty ekonomiczne, bo rodzina królewska jest rodzajem atrakcji turystycznej. Nie wierzę, że tak olbrzymie dziedzictwo kulturowe nie daje innych możliwości przyciągania turystów pomimo beznadziejnej pogody. Społeczeństwo kraju podtrzymującego taki anachronizm jak królewskie przywileje, nigdy nie będzie w pełni wolne. Znamiennym jest to, że w Wielkiej Brytanii nigdy nie miała miejsca rewolucja ludowa. Doszło jedynie do buntu części parlamentarzystów. Brexit pokazał, że przeciętnemu Brytyjczykowi można bardzo wiele wmówić. Monarchia jest też legitymizacją dominacji Anglii nad innymi narodami Zjednoczonego Królestwa.  Przecież Irlandia Północna i Szkocja nie poparły wyjścia z UE a poniosły konsekwencje decyzji Anglików i silnie zanglicyzowanych Walijczyków.   Oby nowy prawdopodobnie laburzystowski rząd znalazł sposób na uzdrowienie państwa, które dokonało poważnego samookaleczenia. Wielka Brytania budzi skrajnie różne uczucia, ale problemy jakiekolwiek państwa będącego częścią Zachodu nie powinny cieszyć, szczególnie w obecnej sytuacji międzynarodowej.

Przykład Zjednoczonego Królestwa dobitnie pokazuje, jak w dzisiejszym świecie sieć wzajemnych powiązań praktycznie uniemożliwia wyplątanie się z niej bez daleko idących konsekwencji gospodarczych. Mam nadzieję, że olbrzymie kłopoty Wielkiej Brytanii po opuszczeniu Unii Europejskiej odwiodą wszystkie inne państwa członkowskie od tak nierozsądnej decyzji. Nawet jeśli znajdą się jacyś przywódcy snujący wizje swojego kraju poza UE, obywatele, w którymś momencie sprowadzą ich na ziemię. 

Czy istnieje realna równość między skrajną lewicą i skrajną prawicą?

Flagi skrajnie prawicowej organizacji

Nazizm i komunizm to niezaprzeczalnie dwa najbardziej zbrodnicze ustroje polityczne w historii. Polskie prawo zakazuje promowania tych ideologii oraz ich symboli. Jednak czy skrajnie prawicowy i skrajnie lewicowy reżim faktycznie były i są potępiane z równą gorliwością? A może wobec jednej ideologii mamy do czynienia z większym pobłażaniem, podczas gdy druga nie była od podstaw taka zła? Taki dylemat chciałbym tym razem rozstrzygnąć.

Jeśli spojrzymy na nazizm i komunizm przez pryzmat liczby ofiar, to nie można mieć wątpliwości, że między oboma systemami istnieje znak równości. Taka jest praktyka. Jednak należy przyjrzeć się także teorii obu ideologii. Były utopijne, ale można mówić o utopii pozytywnej i negatywnej. W komunizmie z założenia chodziło o równość ekonomiczną wszystkich ludzi. Takie idee nie narodziły się wraz z filozofią. Marksa. Komunizm był z gruntu naiwny i dlatego musiał sięgnąć po przemoc a w końcu i masowe mordy.

Ogromnym błędem komunistów była walka z religią. Marks uważał, że jest pierwotnym źródłem niewoli ludzi. Na tak fundamentalną zmianę nikt nie był gotowy.

Największym problemem komunizmu był częsty romans z nacjonalizmem, który był przecież sprzeczny z internacjonalistycznymi ideami. Wszędzie, gdzie pojawiła się taka hybryda, przemoc nabierała najbrutalniejsze formy. Najdobitniejszymi przykładami są tu: Związek Radziecki za czasów Stalina i Kambodża pod rządami Czerwonych Khmerów. W Chinach czy na Kubie nie było masowych mordów na tle narodowościowym lub rasowym. Większość rządów komunistycznych skupiła się na walce z właścicielami ziemskimi i burżuazją, religią oraz przeciwnikami politycznymi.

Natomiast faszyzm i wywodzący się z niego nazizm gloryfikują przemoc nie tylko państwa wobec obywatela, ale także obywatela wobec obywatela. W efekcie łatwo można było usprawiedliwiać przed społeczeństwem agresję na inne kraje. Ktoś mógłby powiedzieć, że naziści w przeciwieństwie do komunistów, przynajmniej szanowali własność prywatną i mieli rozsądniejszą politykę gospodarczą. Owszem w III Rzeszy istniała prywatna własność, podczas gdy w państwach komunistycznych nie. Nie była ona jednak dana każdemu, kto był zdolny do niej dojść, jak głosi powszechny dziś liberalizm. Wymagano bezgranicznej wiary w narodowy socjalizm i całkowitego podporządkowania państwu. Jedynie naziści z przekonania i strachu oraz cynicy mieli prawo do własności prywatnej.

Mogłoby się także wydawać, że naziści nie walczyli z religią. Tak, Wermacht miał przyszyte do mundurów napisy „Bóg z nami” i żołnierze ginąc krzyczeli „Mein Gott!” (przynajmniej na filmach) a Hitler uważał się za chrześcijanina. Jednak w partii narodowo socjalistycznej istniał silny nurt pasjonatów okultyzmu i pradawnych wierzeń Germanów. Religia tak naprawdę była traktowana instrumentalnie. Katolicyzm był im potrzebny do antysemickiej propagandy, a protestantyzm poprzez istniejący w jego doktrynie filozofii predestynacji (powołania przez Boga). W rzeczywistości działania nazistów miały niewiele wspólnego z chrześcijańskim miłosierdziem.

Ważnym elementem ideologii narodowosocjalistycznej był daleko posunięty rasizm. Trudno więc mówić, że nazizm był z założenia dobry. Mam tu na myśli dzisiejszą perspektywę, bo w dziewiętnastym wieku i na początku dwudziestego wielu ludzi myślało, że dbanie o swój naród ponad wszystko jest głęboko moralne. Może samo uznanie Żydów za zagrożenie dla etnicznych Niemców wpisywało się w ten pogląd, ale to była niebezpieczna gra. Pseudonaukowe badania nad rasą i rozkręcanie brutalnej kampanii nienawiści wobec Żydów musiały w końcu doprowadzić do przemocy a następnie ludobójstwa.

Podstawową różnicą między komunizmem i nazizmem jest to, że ta pierwsza ideologia była internacjonalistyczna, czyli miała być transferowana na cały świat. Tymczasem narodowy socjalizm zakładał dominację jednego narodu nad całą Europą. Przyjaźnie nastawione wobec III Rzeszy faszystowskie Włochy i Hiszpania w końcu musiałyby uznać swoją podległość względem nazistów, gdyby ci wygrali II wojnę światową.

Obiecałem w poprzednim artykule, że odniosę się jeszcze do kwestii „zdrady jałtańskiej”. Każdemu, kto opisuje tamto wydarzenie, jako sprzedanie nas Stalinowi, mam ochotę zadać pytanie: Jaka była alternatywa? Niestety nie spotkałem się z odpowiedzią, nawet historyków. Być może dlatego, że prawda jest niesamowicie brutalna. Alternatywą była III wojna światowa, po której Polska byłaby w totalnej ruinie i do dziś odczuwalibyśmy tego skutki. Przypominam, że obie strony miały już broń atomową. Być może znaleźlibyśmy się pod pełną okupacją radziecką w wyniku zwycięstwa ZSRR lub porozumienia pokojowego w wypadku remisu. Według mnie znalezienie się Polski w bloku wschodnim było po prostu tak zwanym mniejszym złem. Nasz rozwój cywilizacyjny i gospodarczy został ograniczony, ale uniknęliśmy dużo gorszego – jeszcze większej ruiny. Sukcesem było już to, że nie staliśmy się republiką radziecką. Nie licząc okresu, bezwzględnego i brutalnego stalinizmu, polskie społeczeństwo nie doświadczyło komunistycznego ucisku w takim stopniu, jak czeskie czy węgierskie a przecież po odejściu Jugosławii byliśmy najbardziej niepokornym satelitą Związku Radzieckiego.

Ogromne zaufanie, którym Stany Zjednoczone i Wielka Brytania obdarzyły Stalina było błędem i na pewno ówcześni przywódcy obu państw później tego żałowali. Jednak zbyt łatwo rzuca się słowem „zdrada” w kontekście tamtego wydarzenia. Chyba nie wszyscy do końca uświadamiamy sobie, jak ważna była rola ZSRR w zwycięstwie nad nazizmem. Sowieci nie mieli czystych intencji i razem z wyzwoleniem przynieśli własną okupację, ale ich sojusz z zachodnimi Aliantami ocalił nas od dużo cięższego, niemieckiego buta.

Jak zatem wygląda w Polsce przestrzeganie paragrafu o zakazie promowania faszyzmu, komunizmu i nazizmu? Chciałbym, zanim przejdę do kwestii prawnych, napisać parę słów o reprezentacji skrajnych poglądów w Parlamencie. Podczas gdy nie ma przedstawicieli radykalnej lewicy (najbardziej na lewo jest partia Razem, ale reprezentuje co najwyżej socjalizm demokratyczny, więc nie ma mowy o autorytarnych zapędach), ultraprawica ma swoją reprezentację w postaci kilku posłów Konfederacji. Oczywiście odzwierciedla to przekrój poglądów w społeczeństwie. Jednak, czy jest to dobry objaw, że skrajna prawica zdobywa poparcie wystarczające do tego, aby znaleźć się w Sejmie? Jest też tak, że wyborcy więcej wybaczają prawicy. Im bardziej na prawo sytuuje się dana formacja polityczna, tym więcej musi złego zrobić, żeby odbiło się to na jej poparciu. SLD załatwiła jedna afera, Platforma potrzebowała kilku a PiS wręcz tonął w aferach i nie robiło to wrażenia na jego elektoracie. Coś wyraźnie poszło nie tak z kształceniem młodzieży. Widać długa zależność Polski od Związku Radzieckiego wywarła na ludziach większe piętno niż dużo krótsza, ale niezwykle brutalna okupacja niemiecka.

Prezydent niedawno ułaskawił młodą kobietę o jawnie faszystowskich poglądach, która wyrwała innej kobiecie torebkę tylko dlatego, że była w kolorach tęczy. „Zwykły” człowiek zostałby skazany, nawet gdyby na wspomnianym przedmiocie była namalowana swastyka i nie doszłoby do ułaskawienia. Z resztą kiedyś polski prokurator stwierdził, że swastyka jest w kulturach wschodu symbolem szczęścia, więc nie można jednoznacznie stwierdzić, że jej używanie to promowanie nazizmu i umorzył śledztwo. Jakoś nie słyszałem o wyroku, który opisywałby komunistyczny symbol jako przypadkowo ułożone narzędzia. Ciekawy jest też inny podobny przypadek. Ultrakatolicy parę lat temu byli oburzeni, gdy pewna artystka przedstawiła wizerunek Matki Boskiej z tęczową aureolą i zgłosili zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. Tymczasem w Biblii tęcza pojawia się po Potopie i symbolizuje pojednanie człowieka z Bogiem. Później stała się symbolem pokoju oraz tolerancji i stąd znalazła się na sztandarach stowarzyszeń LGBT. Na szczęście w tym wypadku artystka nie została skazana za obrazę uczuć religijnych, ale przez prawicę tęcza jest zestawiana z symbolami ustrojów totalitarnych, co należy uznać za absurd. Czy tak samo oburzał ją wyrok na temat swastyki?

Najświeższym przykładem skrajnie prawicowego skandalu jest oczywiście zgaszenie w Sejmie świec, które Żydzi palą na Święto Chanuka i naruszenie nietykalności cielesnej próbującej go powstrzymać kobiety (w efekcie trafiła do szpitala) przez posła Konferencji Grzegorza Brauna. Nie było to jego pierwsze tego typu „wystąpienie”, gdyż wcześniej wziął choinkę z budynku krakowskiego sądu i wsadził ją do śmietnika, bo były na niej symbole Unii Europejskiej i społeczności LGBT. Innym razem wtargnął na wykład i zniszczył głośniki, bo nie podobały mu się wygłaszane tam treści. Za oba te incydenty nie został skazany. Jeśli jego ostatnia akcja nie doprowadzi do skazania, to będziemy mogli włożyć między bajki historię o równym traktowaniu wszystkich skrajnych ideologii.

Zresztą w historii Świata mamy wiele przykładów lepszego traktowania skrajnej prawicy. Pominę już opisywany przeze mnie przykład wspierania przez Amerykanów reżimów faszystowskich w okresie zimnej wojny. Nawet w Europie po II wojnie światowej, podczas gdy państwa komunistyczne były izolowane, nikt nie miał problemu z przyjęciem rządzonych przez ultraprawicę: Hiszpanii i Portugalii do NATO tylko dlatego, że były radykalnie antykomunistyczne.

.

Zgadzam się, choć mam duże wątpliwości na temat istnienia znaku równości pomiędzy teoriami, że skrajnie prawicowe i skrajnie lewicowe ideologie powinny być potępiane z równą surowością ze względu na szeroko pojęte straty, które za sobą przyniósł. Nawet trudno jednoznacznie orzec, czy bardziej negatywnie skutki miał komunizm czy też nazizm. Jednak w polskich realiach, przynajmniej za czasów władzy, która niedawno odeszła, czyny wynikające z radykalnie prawicowych przekonań, traktowane są często ze zbyt dużym pobłażaniem. Także my obywatele powinniśmy pilnować, żeby pod opisanym względem panowała w Polsce symetria. Inaczej będzie pozostawać pole do dyskusji o tym, co jest gorsze – dżuma czy cholera. Z takich debat nie wynikłoby nic dobrego. Może się okazać, że tak jak wykazałem, prawda jest inna niż byśmy oczekiwali. Aby w końcu ruszyć z miejsca, trzeba dbać o to, żeby polskie prawo zarówno w teorii jak i w praktyce traktowało tak samo wszelkie skrajności.

Anglosasi to niemal inna cywilizacja

Nieoficjalna flaga anglosaska

Od jakiegoś czasu zastanawiam się, dlaczego Polska wciąż woli współpracować ze Stanami Zjednoczonymi i Wielką Brytanią, a nie bliższymi geograficznie Francją i Niemcami. Ma to oczywiście bardzo silne uzasadnienie historyczne. Po I wojnie światowej Stany Zjednoczone ustami swojego ówczesnego prezydenta Woodrowa Wilsona jako pierwsze zaznaczyły potrzebę utworzenia państwa polskiego. To Anglosasi udzieli nam największego wsparcia w czasie II wojny światowej, podczas gdy Niemcy byli naszymi odwiecznymi wrogami a Francja musiała martwić się o własne przetrwanie. Również podczas zimnej wojny Amerykanie i Brytyjczycy włożyli najwięcej wysiłku w pomoc polskiemu społeczeństwu, żeby wyrwało się ze szponów Związku Radzieckiego. Nie bez znaczenia jest także niezwykle liczna Polonia w tych dwóch państwach.
Jednak już od przynajmniej dziewiętnastu lat więcej łączy nas z partnerami w ramach Trójkąta Weimarskiego (Francja i Niemcy). Po Brexicie bliskie relacje z Wielką Brytanią kompletnie nie mają sensu. Współpraca wojskowa jest obecnie bardzo potrzebna, ale ona nie wymaga aż tak rozwiniętego partnerstwa. W niniejszym tekście chciałbym przedstawić argumenty wskazujące na to, co dzieli nas z Anglosasami. Ponieważ o Stanach Zjednoczonych napisałem już wiele, dziś skupię się na Wielkiej Brytanii.

Państwa Europy kontynentalnej i Wielką Brytanię wbrew pozorom różni naprawdę dużo. Podzielamy zamiłowanie do demokracji, praw człowieka i wolnego rynku, ale istnieje wiele różnic. Po pierwsze w Zjednoczonym Królestwie obowiązuje anglosaski system prawny oparty na prawie precedensowym, czyli taki, w którym wyroki zapadają na podstawie wcześniejszych, podobnych orzeczeń sądów lub same stają się precedensami. W pozostałej części Europy mamy do czynienia z prawem stanowionym bazującym na tym, co zostało zapisane w aktach prawnych.
Również podejście do gospodarki w Wielkiej Brytanii jest inne niż na kontynencie. Anglosaskie to kapitalizm w najbardziej krwiożerczej wersji, w której nie liczy się nic oprócz zysku, czego dobitnie doświadczały brytyjskie kolonie. Reszta Europy jest bardziej socjalna. W Niemczech narodziła się koncepcja państwa opiekuńczego i stworzono pierwszy na świecie powszechny, państwowy system ubezpieczeń społecznych. We Francji co i rusz wybucha bunt obywateli wobec władzy, która próbuje odebrać im przywileje socjalne. O wręcz socjalistycznej Skandynawii nie ma już nawet co wspominać. Tymczasem w Polsce od lat odbywa się cicha prywatyzacja służby zdrowia i edukacji. Polacy są wśród narodów, które najbardziej cenią sobie kapitalizm. Najdobitniej pokazują to wyniki Nowej Lewicy w ostatnich wyborach parlamentarnych. Polski rząd, aby podlizać się Amerykanom, blokuje ustanowienie na poziomie unijnym podatku dla gigantów cyfrowych.
Sytuacja nauczycieli oraz ich relacje z uczniami i rodzicami do złudzenia przypominają standardy amerykańskie. Dobrze, że w pewnym momencie zatrzymano pomysł specjalizowania się młodzieży po pierwszej klasie liceum, bo i niedługo nasi uczniowie nie wiedzieliby, gdzie leżą USA.

Kolejną różnicą jest to, że Wielka Brytania wciąż czuje się imperium, czego najjaskrawszym przejawem jest przedbrexitowe przekonanie, że doskonale poradzą sobie bez Unii Europejskiej dzięki bliskim relacjom z byłymi koloniami. Czas pokazał, że nic nie idzie zgodnie z planem. Podczas, gdy Francja wycofuje wojsko z byłych kolonii a Niemcy przepraszają Namibię i Tanzanię za swoje zbrodnie, Brytyjczycy wciąż nie potrafią wyrzec się snów o potędze i nie chcą oddawać dzieł sztuki zrabowanych w czasach Imperium. Trzeba też pamiętać o innym systemie miar i wag oraz ruchu lewostronnym, ale ma to znaczenia jedynie symboliczne.

Jeśli myślimy o narodach, które mają najwięcej na sumieniu, w naszej głowie pojawiają się głównie Niemcy, Rosjanie i Japończycy. Jednak o zbrodniach Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych bardzo mało się mówi, choć miały one miejsce. O złu, które wyrządzili Amerykanie pisałem już tutaj i tutaj. Natomiast Brytyjczycy w dziewiętnastym wieku w ramach wymiany handlowej sprzedawali Chinom opium w zamian za herbatę, jedwab, czy ryż. Doprowadziło to do uzależnienia się milionów Chińczyków i masowych śmierci. W latach 1857-1859 brutalnie stłumiono powstanie Sipajów – Hindusów służących Wielkiej Brytanii. To Brytyjczycy stworzyli pierwsze obozy koncentracyjne, w których przetrzymywali Burów (zachodnioeuropejskich osadników w południowej Afryce zasiedlających te ziemie przed ich przejęciem przez Zjednoczone Królestwo) sprzeciwiających się brytyjskiemu podbojowi. Wiele państw ma bardzo negatywne wspomnienia kolonializowania ich przez Wielką Brytanię. Może nie były to brutalne mordy, ale Zjednoczone Królestwo ma swoje na sumieniu. Nie do końca wyjaśnione są też związki rodziny królewskiej z Nazistami. Oczywiście uważam, że zaszłości historyczne nie powinny mieć znaczenia dla dzisiejszej współpracy. Każde państwo ma ciemne karty w swojej historii, więc nikt z nikim nie miałby bliskich relacji, gdyśmy brali pod uwagę takie rzeczy. Co było a nie jest nie pisze się w rejestr – mówi stare porzekadło Tymczasem pewnym środowiskom w naszym kraju nie przeszkadza to w ciągłym wypominaniu Niemcom II wojny światowej (z etycznego punktu widzenia nie ma znaczenia komu wyrządzili krzywdę). Jak już się to robi, wszystkich trzeba traktować równo.

W kontekście konferencji Aliantów w Jałcie zwykle mówi się o zdradzeniu Polski przez Zachód i oddaniu nas Stalinowi. Do tego, czy słusznie tak się to określa i jaka była alternatywa, być może odniosę się kiedy indziej. Musimy sobie przypomnieć, kto owej jałtańskiej zdrady dokonał – Stany Zjednoczone i Wielka Brytania! Nawet bardziej to pierwsze państwo, bo brytyjski premier Winston Churchill nie miał złudzeń co do radzieckiego dyktatora. Niemcy były wtedy III Rzeszą a więc agresorem. Natomiast Francja nie została zaproszona do obrad Wielkiej Trójki zapewne dlatego, że nie wszyscy Francuzi i nie od początku stawiali opór nazistom.

Trzeba jeszcze powiedzieć o czymś, o czym rzadko się pamięta a wywarło ogromny wpływ na obecną sytuację w Europie. W 1994 roku Rosja, Stany Zjednoczone, Ukraina i Wielka Brytania podpisały tzw. memorandum budapesztańskie, które miało zapewnić Ukrainie gwarancje bezpieczeństwa w zamian za oddanie poradzieckiego arsenału nuklearnego. Co z tego wyszło – wszyscy dobrze wiemy. No, ale zwrócimy uwagę, że pod tą umową nie ma podpisu francuskiego ani niemieckiego. Ówczesny prezydent Francji nawet odradzał Ukrainie oddanie broni atomowej.

Współpraca z Niemcami, choć to nasz największy partner handlowy, może budzić kontrowersje w dużej części polskiego społeczeństwa, ale czy obecnie są przeciwwskazania przed współpracą z Francją? Historycznie możemy mówić o jednym, ale poważnym zgrzycie w relacjach. Nie udzieliła nam obiecanego, realnego wsparcia, gdy napadła na nas III Rzesza. Trzeba jednak pamiętać, że była zależna od Wielkiej Brytanii, a ta specjalnie nie kwapiła się do wojny, póki sama nie została zaatakowana. Spotkałem się z pogłoską, że jeszcze za prezydentury Francois’a Hollanda miała plan wielkich inwestycji w Polsce w celu zrównoważenia potęgi Niemiec w Europie. Pierwszym krokiem w stronę bliższej współpracy miała być sprzedaż naszemu krajowi śmigłowców Caracal. Jednak, kiedy PiS doszedł do władzy, kontakt z Francuzami został zerwany. Nową wybraną ofertą była oczywiście amerykańska. Również w przypadku budowy elektrowni atomowej odrzucono francuską propozycję na rzecz pochodzącej z USA. Tymczasem energetyka nuklearna byłaby idealnym punktem wyjścia do wzmocnienia partnerstwa, ponieważ znajdujemy się w grupie państw o pozytywnym podejściu do tego źródła energii, w opozycji do m.in. Niemiec. Często narzeka się, że mamy sprzeczne interesy z Francją i Niemcami, ale kto nam broni je robić? Tymczasem wszelkie próby są sabotowane.

Jak widać nie ma żadnych głębokich podstaw do bardzo bliskich relacji Polski z państwami anglosaskimi. Nie neguję potrzeby silnej współpracy wojskowej, przynajmniej póki trwa wojna za naszą wschodnią granicą. Nie oznacza to jednak, że należy naśladować, jak papuga wszystkie rozwiązania ze wspomnianych krajów. Zamiast oddalać się od serca Europy pod każdym względem, powinniśmy zabiegać o naszą znaczącą rolę w Unii. Pierwszym warunkiem do uzyskania takiej pozycji jest przestrzeganie praworządności. Wielka Brytania i Stany Zjednoczone nie pomagają nam i naszemu regionowi z dobroci serca, a po prostu od dziesięcioleci mają w tym interes. Jednak któregoś dnia priorytety mogą się diametralnie zmienić. Tak już ten świat jest urządzony. Róbmy więc wszystko, żeby to Francja i Niemcy miały interes w bronieniu nas!

Euromit nr 17 – Zachodnia Europa chciała nas w Unii tylko dla własnych korzyści

Premier Leszek Miller podpisuje traktat akcesyjny

Czasem spotykam się z opiniami, które podważają doniosłość chwili, jaką było wejście Polski do Unii. Nie mówi się o dziejowej sprawiedliwości i szansie dla naszego kraju. Te głosy sprowadzają wspomniany fakt do chęci wydojenia Polski przez starą UE i możliwości wykorzystywania taniej siły roboczej.

Emanacją tak zbiorczo ujętego mitu jest sugestia, że Niemcy chcieli mieć w postaci Polski rynek zbytu dla swoich produktów. W dzisiejszym felietonie chciałbym wykazać, ile jest w tym prawdy.

Zacznijmy od ekonomicznego wymiaru członkostwa Polski w Unii. Trzeba pamiętać, że nasz kraj na początku lat dziewięćdziesiątych, czyli kiedy rozpoczął się proces wchodzenia do UE, był biedny. Nikt w Europie nie myślał o własnych korzyściach z akcesji Polski. Wręcz przeciwnie – obawiano się, że zaszkodzi to całej starej Unii. Świeże było w pamięci zjednoczenie Niemiec, które mimo ogromu wpompowanych pieniędzy nie zakończyło się pełnym sukcesem i do dzisiaj wschodnie landy są dużo uboższe. Mimo to dążono do rozszerzenia, bo zdawano sobie sprawę z niewyobrażalnych korzyści politycznych – ostatecznego zakończenie ładu pojałtańskiego oraz rozszerzenia obszaru bezpieczeństwa i dobrobytu w Europie. Ponadto przy dostosowywaniu polskiej gospodarki do wspólnotowej, zastosowano asymetryczne znoszenie barier w handlu. Wspólnota robiła to dużo szybciej niż my dzięki czemu naszego rynku nie zalały nagle zachodnie produkty. Mogliśmy też w każdej chwili podnieść cła, jeśliby istniałoby zagrożenia dla restrukturyzowanego sektora gospodarki lub mającego trudności skutkujące problemami społecznymi. Czy tak wygląda wykorzystywanie innego państwa?

Co do absurdalnego zarzutu, że w naszym członkostwie chodziło jedynie o rynek zbytu, tanią siłę roboczą i niskie koszty produkcji głównie dla Niemiec. Oczywiście wejście Polski do Unii oznaczało także korzyści dla państw starej UE, bo inaczej nie doszłoby do rozszerzenia. Jednak i dla nas przyniosło bardzo pozytywne efekty m. in. w postaci napływu kapitału i wiedzy. Była to tzw. sytuacja win-win, czyli taka, na której korzystają obie strony. Czy naprawdę tylko dla wspomnianego wyżej celu wciągnięto do Unii aż dziesięć państw? O ile nasze władze wstawiały się za innymi państwami dawnego bloku wschodniego, to jaki cel miało przyjęcie Cypru i Malty? Poza tym przed 2004 rokiem było już jedno, duże, ale odstające od reszty pod względem gospodarczym państwo – Hiszpania.

Często pojawiają się głosy, że być może za wcześnie weszliśmy do Unii Europejskiej i do negocjacji powinniśmy przystąpić parę lat później z wyższej pozycji. Jednak bez tego, co dało nam członkostwo w UE, nie rozwijalibyśmy się tak błyskawicznie. Poza tym reszta nie stałaby wtedy w miejscu. Dziś nawet Hiszpania jest przed nami, a co dopiero trzy największe gospodarki Unii.

Ważnym wymiarem poważnego traktowania Polski przez starą Unię jest Trójkąt Weimarski, czyli platforma wzajemnych konsultacji naszego kraju z Francją i Niemcami. Jej pierwotnym zadaniem było wprowadzenie Polski do UE. Kiedy udało się to już osiągnąć, spotkania nie zostały zaniechane. Dawały teraz możliwość rozmów na temat wzajemnych relacji i przyszłości integracji europejskiej. Dlaczego relacje tych państw z Wielką Brytanią czy nawet Włochami – bogatszymi i ludniejszymi członkami UE nie były aż tak sformalizowane? Od samego początku istniała świadomość ważnej roli Polski w Unii Europejskiej. Można powiedzieć, że wspomniana formuła miała służyć wciągnięciu państwa polskiego do rdzenia Europy. Niestety wraz z powrotem PiS-u do władzy Trójkąt Weimarski stracił na znaczeniu na rzecz Grupy Wyszehradzkiej, czyli wybrano dalsze kiszenie się w środkowo-wschodnio europejskim sosie. Po opuszczeniu Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię moglibyśmy stać się pełnoprawnym trzecim graczem. Niestety nasz rząd zdecydował się na ideologiczną wojnę z instytucjami unijnymi i ciężar przesunął się w stronę Włoch i Hiszpanii. Megalomańskie ambicje PiS-u nie pozwalają przecież być trzecimi, nawet w tak elitarnym gronie. Muszą rządzić w regionie Europy Środkowowschodniej, choć jako członek wielkiej trójki byliby w stanie załatwić dla niego więcej.

Można znaleźć wiele przykładów na to, że członkostwo Polski było traktowane bardzo poważnie przez kraje starej Unii. Jeśli były dla nas jakieś efekty uboczne, to z pewnością nieuniknione. Zresztą wszystkie późniejsze korzyści w pełni zrekompensowały wszelkie straty. A, że wciąż jesteśmy tanią siłą roboczą – to już od nas zależy, jak wykorzystujemy rozwój.

Źródło:

Domagała A., Integracja Polski z Unią Europejską, Wydawnictwa Akademickie i Profesjonalne, Warszawa 2008

Euromit nr 15 – Inne państwa Unii Europejskiej więcej straciłyby na Polexicie niż Polska

Jeden z geniuszy ekonomii PiS-u

Jakiś czas temu przeczytałem o najbardziej kuriozalnej opinii związanej z ekonomicznymi aspektami członkostwa Polski w UE. Sugeruje ona, że w wypadku wyjścia Polski z Unii stracimy mniej niż inne państwa członkowskie, nawet te najbogatsze. Tym razem sprawdzimy, czy to stwierdzenie znajduje pokrycie w rzeczywistości i jakie skutki przyniósłby naszemu krajowi Polexit.  

Wyjście Polski z Unii Europejskiej oznacza brak corocznych wpływów z budżetu. Stracimy dostęp do ogromnego jednolitego rynku. Poza tym, co najważniejsze, stracimy duże zaufanie potencjalnych inwestorów a wielu z nich z pewnością wycofa swój kapitał z naszego kraju. Bycie państwem członkowskim UE oznacza konieczność przestrzegania zasad, także tych dotyczących prawa gospodarczego. No, przynajmniej umożliwia inwestorom łatwiejsze upominanie się o swoje prawa, bo mogą to robić przed unijnymi trybunałami.  

Trzeba podreślić, że wspólny rynek nie polega jedynie na relacjach gospodarczych między Polską a innymi państwami członkowskimi. Eksport z Polski stanowi zaledwie kilka procent wewnątrzunijnej wymiany handlowej. Takie Niemcy, największa gospodarka Europy, mają dużo większy wkład w handel każdego kraju UE. Straty innych byłyby niczym w porównaniu do braku wszelkich korzyści dla Polski z bycia częścią wspólnego rynku. Dobrym przykładem jest tu sytuacja Wielkiej Brytanii po Brexicie. Wg. Raportu Berelmana Zjednoczone Królestwo jako jedyne  bardzo mocno straciło na swojej własnej decyzji. Co prawda Irlandia również sporo straciła, ale WB była jej głównym partnerem handlowym. Pozostałe państwa członkowskie nieszczególnie odczułyby opuszczenie Unii Europejskiej przez ZK. Skoro tak bogaty kraj posiadający tylu gospodarczych sojuszników poza UE tak wyraźnie stracił, to co dopiero wciąż będąca na dorobku Polska 

Zatem, ile konkretnie straciłaby Polska? Nasze PKB zmniejszyłoby się o 10,6%. Poziom inwestycji spadłby o 20,4% Bezrobocie zwiększyłoby się o 1,5%. Konsumpcja byłaby niższa o 18,9%. Średnia dla UE wyniosłaby kolejno: PKB spadłoby o 8,7%, poziom inwestycji zmniejszyłby się o 7,1%, bezrobocie wzrosłoby o 1,1%, konsumpcja obniżyłaby się o15,1%. 

W ogóle, jeśli byłoby to prawdą, jakie to ma znaczenie, że inni stracą więcej?  Ważne, że MY stracimy! Dlaczego mamy tracić. To dobitnie pokazuje mentalność naszej klasy rządzącej wciąż będącej częścią polskiej mentalności. Ja mogę stracić. Byle ten taki siaki i owaki też  nie miał.  

Przedstawiona w niniejszym tekście teza do obalenia jest nie tylko bezsensowna na pierwszy rzut oka, ale też niespójna z faktami. Jednak nasza nieodpowiedzialna władza jest w stanie posunąć się do wygłoszenia każdego absurdu byleby osiągnąć swój cel – obrzydzić Polakom Unię Europejską. Mam jednak nadzieję, że już tylko twardy, bezrefleksyjny elektorat PiS-u wierzy w te brednie. 

Konieczność militaryzacji UE

Emmanuel Macron – nowa nadzieja na silną Europę

Nie tak dawno temu prezydent Francji Emmanuel Macron stwierdził, że Pakt Północnoatlantycki przeżywa stan śmierci mózgowej. Oczywiście od razu posypały się na niego gromy, bo jak można podważać sojusz ze świętą Ameryką. Czas jednak pokazał, że to francuski przywódca miał rację. Może jedynie moment nie był zbyt szczęśliwy, bo nieco wcześniej Macron mówił o konieczności ocieplenia relacji z Rosją. Po ostatnich wydarzeniach na linii UE- USA coraz więcej europejskich polityków zaczęło mówić o militarnej niezależności. Najgłośniej prezydentowi Francji wtórował wysoki przedstawiciel ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa UE Josep Borell. Czy i w jakim stopniu Unia tego naprawdę potrzebuje? O tym przeczytacie dzisiaj.

Na początek, jak zwykle będzie trochę historii. Powojenna współpraca wojskowa państw Europy datuje się już na rok 1947, kiedy to Francja i Wielka Brytania z obawy przed odrodzeniem potęgi Niemiec, zawarły porozumienie wojskowe zakładające wzajemną pomoc w razie ataku na któreś z nich. Rok później określono jako zagrożenie także Związek Radziecki, a do współpracy dołączyły Belgia, Holandia i Luksemburg, co doprowadziło do powstania Unii Zachodniej przekształconej w 1954 roku w Unię Zachodnioeuropejską. W późniejszych latach dołączyły do niej Niemcy Włochy, Hiszpania i Portugalia. UZ stała się podstawą Paktu Północnoatlantyckiego powołanego do życia w 1949 roku. Ciekawostką jest, że Unia Zachodnioeuropejska dawała dużo silniejszą gwarancję bezpieczeństwa jej członkom niż NATO. Podczas gdy traktat o UZ zakładał bezwarunkowe i natychmiastowe wsparcie militarne dla zaatakowanego państwa, Pakt Północnoatlantycki mówił jedynie o pomocy z użyciem środków “uznanych za stosowne”. Jednak wszystko to działo się jeszcze przed powołaniem do życia Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali i miało charakter międzypaństwowy.

W artykule udowadniającym, że Wspólnota Europejska tylko przez krótki czas była projektem wyłącznie gospodarczym, wspomniałem o pomyśle Europejskiej Wspólnoty Obronnej. Zaproponował go w 1950 roku francuski premier Rene Pleven. Francja chciała objąć wspólną kontrolą także armię remilitaryzujących się Niemiec. To właśnie Francuzi ostatecznie zablokowali tę inicjatywę, gdy do władzy w kraju doszli politycy przeciwni głębszej integracji. Ważnym powodem było także to, że Wielka Brytania nie chciała się zaangażować a była istotnym elementem koncepcji Plevena jako równoważnik siły Niemiec. Temat wspólnej europejskiej obronności o charakterze ponadnarodowym został odsunięty na bok na długie lata a Niemcy zostały w 1955 roku przyjęte do NATO.

W 1975 roku powstał raport belgijskiego premiera Leo Tindermansa o przyszłości Wspólnoty Europejskiej. Najciekawszym stwierdzeniem było: “Zjednoczona Europa pozostanie dziełem niepełnym tak długo, jak długo nie będzie miała wspólnej polityki obronnej”.

Temat europejskiej, wspólnej obrony wrócił z całą mocą w traktacie z Maastricht, który powołał do życia Unię Europejską. Stworzono Wspólną Politykę Zagraniczną i Bezpieczeństwa. Jako jej cele postawiono m. in utrzymywanie pokoju i bezpieczeństwa międzynarodowego oraz umacnianie bezpieczeństwa Unii Europejskiej. Unia Zachodnioeuropejska, która do tej pory była oddzielną organizacją, została uznana za zbrojne ramię Unii Europejskiej. Docelowym zadaniem WPZiB miało być uzgodnienie wspólnej polityki obronnej, która mogłaby prowadzić do wspólnej obrony.

Pierwszym przejawem tego zamierzenia było powstanie w 1999 roku Wspólnej Polityki Bezpieczeństwa i Obrony, której cel stanowiło zwiększenie zdolności UE do prowadzenia samodzielnych działań operacyjnych i podejmowania decyzji w razie zaistnienia kryzysu. Sojusz Północnoatlantycki pozostał podstawą wspólnej obronności. Zadeklarowano zwiększenie współpracy z NATO, lepsze wykorzystanie potencjału, jakim UE dysponuje i zwiększenie szybkości reakcji na kryzysy.

Traktat amsterdamski (1997 rok) usankcjonował wprowadzone wcześniej tzw. misje petersberskie, czyli działania o charakterze wojskowym, które może podejmować UE. Należą do nich misje ratunkowe, humanitarne oraz misje wojskowe służące zarządzaniu kryzysami i dodane przez Traktat Lizboński misje rozbrojeniowe, misje wojskowego doradztwa i wsparcia oraz stabilizacyjne. Dodatkowo TL wprowadził wzajemną pomoc państw członkowskich z użyciem wszelkich dostępnych środków w razie ataku, na któreś z nich.

Najnowszą europejską inicjatywą związaną z wojskowością jest PESCO (Permented Structured Cooperation), czyli stała współpraca strukturalna. Przyłączyły się do niej wszystkie państwa członkowskie Unii Europejskiej z wyjątkiem Dani i Malty. Mogą też przystąpić kraje spoza UE, jeśli podzielają jej wartości i wniosą wartość dodaną w postaci zaawansowanej technologii, walory strategiczne czy znaczący wkład finansowy. W ten sposób w PESCO zaangażowała się Kanada, Norwegia i Stany Zjednoczone, Projekt zakłada wspólne rozwijanie, technologii, strategii czy infrastruktury i współfinansowanie tych działań. W ramach PESCO powstało już 46 projektów a największym z nich dotyczący mobilności, który polega na budowie infrastruktury drogowej, umożliwiającej sprawniejsze przemieszczanie się wojska.

Na początku moich studiów byłem gorącym zwolennikiem tego, żeby Unia Europejska pozostała przy swojej soft power (dyplomacja i handel), która odróżniała ją od hard power (armia) Stanów Zjednoczonych. Po prostu UE w założeniu miała być pacyfistyczna, a za obronność miało odpowiadać stworzone do tego celu NATO. Na moje stanowisko nie wpływał nawet fakt, że było to już po interwencji w Iraku, która pierwszy raz militarnie poróżniła Zachód. Dochodziłem do wniosku, że wzajemne zaufanie da się jeszcze odbudować. Wszystko zmieniła jednak Arabska Wiosna. Zbyt idealistyczna i nierozsądna decyzja o popieraniu przemian wywołanych buntem społecznym w krajach Afryki Północnej i na Bliskim Wschodzie, przyniosła za sobą olbrzymie problemy. W Jemenie i Syrii od dziesięciu lat trwa wojna domowa. Libia cały czas pogrążona jest w chaosie. Dodatkowo sytuacja w Syrii przyczyniła się do powstania i rozwinięcia się Państwa Islamskiego. Ogólnym skutkiem zrywu społecznego są masowe migracje z tego regionu świata. Więcej o tym tutaj. Jedynie w Tunezji można mówić o sukcesie demokratyzacji, ale prawdopodobnie tam i tak, może trochę później doszłoby do przemian. Dobrze rokuje także sytuacja w Egipcie. Być może świadomość olbrzymiej wagi turystki dla gospodarek tych państw robi swoje. Od chwili Arabskiej Wiosny wiadomo, że Stany Zjednoczone nie zawsze działają racjonalnie a potem my w Europie sami ponosimy tego konsekwencje.

Prezydentura Donalda Trumpa unaoczniła najciemniejsze strony Stanów Zjednoczonych. Najlepiej było to widać w polityce wewnętrznej, ale miało także przełożenie na sprawy międzynarodowe. Trump skrytykował NATO idąc dużo dalej niż Macron. Zakwestionował sam sens istnienia tej organizacji. Stwierdził, że Europa musi wziąć za siebie większą odpowiedzialność i wydawać więcej na obronność, bo Ameryka nie może wiecznie finansować innych państw. Miał oczywiście sporo racji, ale jego słowa zabrzmiały co najmniej jak szantaż. Dodatkowo wybierał sobie sojuszników w relacjach transatlantyckich faworyzując Polskę i Wielką Brytanię, a Francję i Niemcy odstawiając na boczny tor. Stosunki z tym ostatnim państwem były szczególnie chłodne. USA za czasów najgorszego prezydenta w swojej historii o mało nie wywołały wojny z Iranem na początku 2020 roku, kiedy to na terenie Iraku armia amerykańska dokonała udanego zamachu na irańskiego generała. Ostatnie cztery lata uświadomiły nam, że Stany Zjednoczone nie są tak pewne, jak nam się wydawało, bo nigdy tak naprawdę nie wiadomo, kto może zasiąść w Białym Domu.

Źródłem optymizmu było z pewnością wybranie na prezydenta Stanów Zjednoczonych Joego Bidena. I rzeczywiście Unia Europejska znów zaczęła być traktowana przez USA jak partner. Sielanka nie trwała jednak długo. W sierpniu w fatalny sposób Amerykanie przeprowadzili akcję wycofywania się z Afganistanu. Co prawda, co do samego faktu i terminu, nowy prezydent został wsadzony na minę przez Donalda Trumpa, ale nic nie tłumaczy beznadziejnej organizacji i nie skonsultowania się z europejskimi sojusznikami. Afganistanowi nie “grozi” scenariusz tunezyjski. Z drugiej strony nie powtórzy się ani historia Syrii, ani Libii. Kraj został przejęty przez talibów bez żadnego oporu tamtejszego wojska i sytuacja prawdopodobnie wróci do stanu sprzed wejścia Amerykanów. Była to najbardziej bezsensowna wojna w historii Stanów Zjednoczonych.
Następnie USA wraz z Wielką Brytanią zawarły porozumienie wojskowe z Australią. Ta ostatnia zerwała umowę z Francją na zakup łodzi podwodnych, bo wspomniany układ zakłada to samo. Pokazuje to brak lojalności wobec sojuszników i sygnalizuje, że USA przenosi swoje militarne zainteresowanie na Pacyfik na wypadek konfliktu z Chinami. Czy to nie wystarczające argumenty za potrzebą militaryzacji Unii?

Co niezwykle ważne, wraz ze zmianą lokatora Białego Domu plany zwiększenia niezależności wojskowej Unii uzyskały poparcie Stanów Zjednoczonych. Trump chciał zmniejszyć wydatki swojego państwa na obronność innych członków NATO, ale oczywiście USA miały nadal rządzić. Europejscy politycy raczej są zgodni, co do potrzeby militarnego uniezależnienie się od Stanów Zjednoczonych. Różnią się tylko, jeśli chodzi o formę i głębokość emancypacji. Wszyscy są zgodni, że wszelkie działania w tym kierunku powinny być czynione przy współpracy z NATO i nie mogą dublować jego zadań. Szczególnie kraje Europy Wschodniej będące członkami Paktu Północnoatlantyckiego są wyczulone na tym punkcie. Uznają NATO za jedynego gwaranta swojego bezpieczeństwa a dla wielu z nich organizacja ta była pierwszym znacznym krokiem w kierunku lepszego świata. Przekonanie wspomnianych państw do wspólnej europejskiej obrony będzie szczególnym wyzwaniem.

Samodzielna armia mogłaby pomóc w unormowaniu stosunków z Rosją. Być może Kremlowi bardziej niż obecność wojsk u wschodniej granicy Polski, Litwy, Łotwy i Estonii w ogóle, przeszkadza to, że są wśród nich Amerykanie. Poza tym świadomość, że po drugiej stronie znajduje się zwarta armia, a nie twór polegający tylko na nigdy w pełni nie sprawdzonych sojuszach, być może działałaby odstraszająco.

Unia Europejska dość szybko jak na swoje możliwości zareagowała na ostatnie wydarzenia i apele polityków. W listopadzie zaprezentowano Kompas Strategiczny, czyli plan dochodzenia do autonomii obronnej UE, czyli możliwość samodzielnego podejmowania działań zbrojnych. Na początku dokumentu określono zagrożenia dla wspólnego bezpieczeństwa. Jest to przede wszystkim Rosja, która zagraża militarnie, ale także poprzez używanie dostaw gazu jako broni. Chiny uznano za „partnera, konkurenta gospodarczego i rywala systemowego”, który „coraz bardziej angażuje się w napięcia regionalne”. Głównymi założeniami planu są: zwiększenie nakładów finansowych państw Unii na obronność, poprawa rozwoju zdolności cywilnych i wojskowych oraz gotowości operacyjnej i lepsze planowanie. Zadeklarowano także utworzenie do 2025 roku europejskich sił szybkiego reagowania. Co prawda Unia już takie posiada w postaci tzw. Eurokorpusu, ale ten dysponuje zaledwie 60 tysiącami żołnierzy i zaangażowało się tylko kilka państw. Podobnie, jak inne tego typu inicjatywy WPZiB, jest uznawany za niezdolny do skutecznego działania.
Kolejną potrzebą określono zniesienie jednomyślności w głosowaniach nad Wspólną Politykę Zagraniczną i Bezpieczeństwa. Możliwość weta opóźnia a nawet uniemożliwia podjęcie działań we wspomnianym zakresie. Postanowiono bardziej postawić na działania w cyberprzestrzeni i kosmosie. Projekt oczywiście musi zyskać jeszcze poparcie państw członkowskich. Wygląda na to, że trwająca obecnie do 30 czerwca prezydencja Francji w Radzie Europejskiej przyniesie prawdziwy przełom w kwestii europejskiej obronności.

Chyba każdy zdrowo myślący człowiek widzi teraz, że istnieje coraz pilniejsza potrzeba, by Europa zaczęła myśleć o wspólnej obronności. Być może to ostatni dzwonek, żebyśmy któregoś dnia nie obudzili się kompletnie bezbronni. Na początku trzeba będzie ściśle współpracować z NATO i nie wchodzić mu w drogę a wszelkie zmiany wprowadzać stopniowo. Jednak ostatecznym celem powinna być pełna militarna suwerenność pewnie już wtedy federacji europejskiej.

Brexit over – 13.07.2021

Unia Europejska już bez Wielkiej Brytanii

Umowa handlowa między Unią Europejską a Wielką Brytanią została podpisana rzutem na taśmę w wigilię Bożego Narodzenia. Wraz z końcem okresu przejściowego 1 stycznia pojawiły się w pierwsze nie tylko drobne, ale też bardzo poważne problemy. Strach pomyśleć, co działoby się, gdyby nie tamten świąteczny cud. Czy to na pewno koniec tasiemca pod tytułem “Brexit”?

Ostatni uzgodniony termin opuszczenia Wspólnoty przez Zjednoczone Królestwo, czyli 31 stycznia 2020 roku został dotrzymany. Rozpoczął się jedenastomiesięczny okres przejściowy. W międzyczasie, 12 grudnia odbyły się wybory parlamentarne, które rządząca Partia Konserwatywna wygrała miażdżącą większością głosów. Obywatele dali jednoznaczny sygnał, że chcą, by Brexit wreszcie się dokonał. Umożliwiło to przeprowadzenie ostatnich kroków potrzebnych do ostatecznego opuszczenia Unii Europejskiej, czyli
w kolejności: zatwierdzenie umowy rozwodowej przez brytyjski parlament, podpis królowej i przyjęcie dokumentu przez Parlament Europejski. Przy okazji tego ostatniego wydarzenia (29 stycznia 2020) odbyło się uroczyste pożegnanie brytyjskich europosłów. Nie brakowało wzruszających przemów. Na koniec odśpiewano wspólnie, trzymając się za ręce, słynną szkocką pieśń pożegnalną “Auld Lang Syne”. Niepotrzebne wydają mi się słowa Franza Timmermansa
w jego artykule w brytyjskim Guardianie. Napisał, że Wielka Brytania zawsze może wrócić do UE. Oczywiście nie należy palić za sobą mostów, ale ta wypowiedź może sugerować pewną bezwarunkowość powrotu. WB będzie musiała mocno się zmienić, żeby taki powrót miał sens.

Już chwilę po zakończeniu okresu przejściowego po obu stronach Kanału La Manche powstały gigantyczne kolejki ciężarówek czekających na przeprawę promową. Czas ten mocno wydłużył się w wyniku powrotu kontroli granicznych. Co prawda nie obowiązują cła, ale pewnych towarów nie wolno wwozić a na przykład części do maszyn wyprodukowane w krajach trzecich już podlegają opłatom. Nie wspomnę już o kontrolach sanitarnych itp. Szybko pojawił się namacalny dowód na to, że ta upragniona przez Brytyjczyków “wolność“, niesie za sobą także negatywne skutki. Wyśmiewane przez wielu unijne przepisy umożliwiały płynny transport towarów. Z góry wiadomo było, co i ile można wwozić. Teraz biurokracja jest jeszcze większa.

Kolejnym problemem okazał się konflikt między Wielką Brytanią a Francją
o łowiska ryb na Morzu Północnym. Trzeba jednak zacząć od tego, że kwestia rybołówstwa była najdłużej negocjowaną częścią umowy handlowej. Przed Brexitem dostęp do prawie 100% brytyjskich łowisk mieli Belgowie, Hiszpanie, Irlandczycy, Holendrzy i Francuzi. Teraz wszystko zmieni się. Rząd brytyjski oczekiwał pełnego dostępu swoich produktów rybnych do unijnego rynku a UE utrzymania obecnego poziomu swoich połowów. Brytyjczycy chcieli, żeby umowy dotyczące kwot połowowych były podpisywane co roku, jak dotychczas. Przedstawiciele Unii postulowali o umowę raz na dziesięć lat. Długi czas spierano się o jaki procent ma zostać zmniejszony dostęp państw unijnych do brytyjskich łowisk. Ostatecznie wymyślono, że okres przejściowy w kwestii ograniczania dostępu innych państw do brytyjskich łowisk potrwa 5,5 roku. Do tego czasu Zjednoczone Królestwo ma otrzymać na wyłączność 2/3 tych wód w porównaniu do obecnych 50%. Poseł Partii Konserwatywnej Jacob Rees Mogg miał stwierdzić, że ryby są szczęśliwsze przez to, iż są Brytyjczykami.
Wspomniany konflikt brytyjsko-francuski zrodził się wokół łowisk w pobliżu wyspy Jersey, która nie jest częścią Zjednoczonego Królestwa, ale to ma wpływ na jej politykę zewnętrzną. Natomiast Francja odpowiada za dostarczenie prądu. Francuscy rybacy mają otrzymywać licencje na dalsze połowy. Uważają jednak, że póki nie wejdą w życie odpowiednie przepisy, mają prawo do pełnego dostępu do wód u wybrzeży Jersey. W odpowiedzi na ograniczenia
w korzystaniu z łowisk, francuskie kutry dokonały blokady portu w stolicy wyspy – Saint Heller. Spowodowało to, że Brytyjczycy wysłali w rejon Jersey uzbrojone statki patrolowe. Francuzi nie pozostali dłużni i wystawili naprzeciw własne patrolowce. Na szczęście dość szybko udało się zażegnać napiętą sytuację i blokadę wycofano. Tymczasem brytyjscy a zwłaszcza szkoccy rybacy tracą, bo w wyniku skomplikowania procedur celnych handel rybami stał się dużo mniej opłacalny. Czują się oszukani przez premiera, który zapewniał, że skorzystają na Brexicie. Rząd obiecał już rekompensaty, ale rybacy domagają się złagodzenia przepisów.

Największym problemem okazała się kwestia Irlandii Północnej. Przypomnę, że została pozostawiona w unii celnej ze Wspólnotą Europejską (towary przewożone pomiędzy IP a resztą Zjednoczonego Królestwa już podlegają ocleniu), aby nie powróciła twarda granica z Republiką Irlandii, której brak jest gwarantem pokoju między katolikami a protestantami. Unioniści, czyli zwolennicy pozostania częścią Zjednoczonego Królestwa obawiają się, że takie rozwiązanie kwestii północnoirlandzkiej to duży krok w kierunku zjednoczenia wyspy, szczególnie, że pojawiły się utrudnienia w poruszaniu pomiędzy Irlandią Północną a innymi częściami Wielkiej Brytanii. Doszło do zamieszek ze stroną popierającą “jedną Irlandię” (republikanami), po tym jak politycy współrządzącej proirlandzkiej partii Sinn Fein wzięli udział w pogrzebie byłego bojownika IRA bez przestrzegania obostrzeń COVID-owych, za co nie pociągnięto ich do odpowiedzialności. Sytuacji nie ułatwia fakt, że w IP przeważają przeciwnicy Brexitu. Rząd już przed zawarciem umowy brexitowej zapowiedział naruszenie tego punktu poprzez nieutworzenie granicy celnej między Irlandią Północną a resztą Wielkiej Brytanii. Byłoby to złamanie prawa międzynarodowego. Niewyobrażalna była wypowiedź premiera Johnsona, który stwierdził, że stałoby się to “tylko troszeczkę” Już nawet powstał projekt ustawy. Unia Europejska zapowiedziała kroki prawne i wydaje się, że rząd brytyjski wycofał się, ale i tak opóźnia przyjęcie odpowiednich przepisów.

Ostatnio gruchnęła wiadomość, że Brytyjczycy zatrzymują obywateli państw UE chcących dostać się na teren ich kraju, nawet tych, którzy zdobyli już prawa osiedleńców. Niektórych z nich przetrzymują w obozach dla uchodźców, ponieważ władze nie zdecydowały się wystawić osobom osiedlonym certyfikatów umożliwiających wjazd, pracę czy wynajęcie mieszkania. Skoro już mowa o przepływie osób – Zjednoczone Królestwo zrezygnowało, choć nie musiało, z programu wymian studentów Erasmus+. W planie jest utworzenie własnego programu.

Jaka będzie przyszłość Wielkiej Brytanii? Gospodarczo z pewnością da sobie radę (a to jest podstawa funkcjonowania państwa) dzięki bliskim relacjom
z bogatymi państwami Brytyjskiej Wspólnoty Narodów: Australią, Kanadą
i Nową Zelandią. Jest też prężnie rozwijająca się była kolonia Zjednoczonego Królestwa – Indie. Podpisano już umowy o wolnym handlu z Japonią i Turcją
a w kolejce czekają następne. Może jednak dojść do poważnego kryzysu politycznego a wtedy wszelkie układy mogą nie pomóc. Szkocja już szykuje się na referendum a niepodległościowcy wydają się być w przewadze. Zaogniający się kryzys w Irlandii Północnej z pewnością spowoduje powrót dyskusji na temat zjednoczenia z resztą wyspy. O ile strata zamorskiej części WB nie będzie dotkliwa z ekonomicznego punktu widzenia, to odejście bogatej w ropę naftową Szkocji mocno osłabi gospodarkę. Tylko głęboka reforma ustrojowa może ocalić Zjednoczone Królestwo przed rozpadem. Najbliższe lata pokażą jaka będzie przyszłość tego państwa.

Brexit or not to Brexit? – 28.11.2019

Czy Boris Jonhson wyprowadzi Wielką Brytanię z UE?

To, co w ostatnich miesiącach dzieje się w Wielkiej Brytanii przypomina kabaret. Nawet Monthy Python nie wymyśliłby podobnego scenariusza. Chyba jednak nie przypadkiem Zjednoczone Królestwo słynie z komedii absurdu i czarnego humoru. Paranoją było już to, że Theresa May, przeciwniczka Brexitu, podjęła się funkcji szefa brytyjskiego rządu w takim czasie. Przecież nawet podświadomie mogła podejmować działania, które opóźniały lub wręcz uniemożliwiały opuszczenie Unii Europejskiej.

Jednak po kolei. Wielka Brytania nie opuściła Unii Europejskiej w zaplanowanym terminie 29 marca br. Było to spowodowane nieprzyjęciem umowy brexitowej przez Parlament Brytyjski, który trzykrotnie odrzucił porozumienie, choć ostatnie głosowanie było już korzystniejsze dla zwolenników wyjścia z UE (286 posłów za przyjęciem i 344 przeciw). Wspólnota wyraziła zgodę, żeby Brexit odbył się 12 kwietnia, jeśli umowa zostanie przyjęta do 29 marca. Ale i to nie nastąpiło, co spowodowało potrzebę poproszenia o odsunięcie terminu do 30 czerwca. Rada Europejska chętnie przystała na przesunięcie, ale tylko do 22 maja, tak, aby do Brexitu doszło zanim odbędą się Eurowybory, które ostatecznie przeprowadzono. W końcu Theresa May nie wytrzymała presji i podała się do dymisji.

Objęcie stanowiska premiera przez Borisa Johnsona dało nadzieję zwolennikom Brexitu na jego dokonanie się nawet przed 31 października. Były burmistrz Londynu jest najgorliwszym zwolennikiem wyjścia ze Zjednoczonej Europy wśród członków Partii Konserwatywnej. W całej Wielkiej Brytanii dorównuje mu jedynie Nigel Farage z Brexit Party (wcześniej Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa). Boris Johnson nie widzi dużego problemu w „twardym” Brexicie. Można było więc przewidywać, że przetrzyma Parlament do 31 października (nowa data ustalona z UE) i liczba państw członkowskich zmniejszy się do dwudziestu siedmiu. Nie tylko zachował się zgodnie z przypuszczeniami, ale poszedł o krok dalej. Postanowił o zawieszeniu prac parlamentu na blisko miesiąc. W ten sposób chciał związać ręce posłom, którym zostałoby już niewiele czasu na jakąkolwiek akcję przeciw rządowi. Jest to zgodne z brytyjskim prawem, ale budzi wątpliwość jeśli chodzi o ducha demokracji. Premier Wielkiej Brytanii wystąpił o rozpisanie przedterminowych wyborów parlamentarnych, ale jego wniosek został odrzucony w obu izbach. Jednak zanim miało dojść do przerwania obrad posłowie przegłosowali ustawę zakazującą opuszczenia Unii Europejskiej bez podpisania umowy. Było to możliwe dzięki buntowi w Partii Konserwatywnej, w wyniku którego wielu deputowanych zostało wyrzuconych z partii lub sami opuścili jej szeregi pozbawiając to ugrupowanie większości. Dodatkowo Sąd Najwyższy Zjednoczonego Królestwa idąc za przykładem SN Szkocji orzekł, że próba zawieszenia prac Parlamentu w istniejących okolicznościach była złamaniem prawa. Boris Johnson zapomniał, że kto pod kim dołki kopie, ten sam źle kończy.

Wciąż największym problemem i, być może, jedyną sprawą, która uniemożliwia zaakceptowanie umowy brexitowej przez Parlament, pozostaje kwestia Irlandii Północnej. Unia Europejska z gorącym poparciem Republiki Irlandii wymogła zapisanie w porozumienie tzw. backstopu, czyli bezpiecznika, który pozostawi Irlandię Północną w unii celnej ze Wspólnotą do momentu podpisania pobrexitowej umowy handlowej UE-WB. Ma to zapobiec ponownemu zamknięciu granicy między wspomnianą częścią Zjednoczonego Królestwa a państwem Irlandia, co mogłoby na nowo wywołać wojnę domową katolików z protestantami. Natomiast w Wielkiej Brytanii takie rozwiązanie budzi obawę z powodu utraty pełnej kontroli nad IP na jakiś czas a w konsekwencji zagrożenia dla integralności ZK. W końcu 17 października na szczycie Rady Europejskiej przyjęto nowe porozumienie, w którym nieco zmieniono zapis o backstopie. Towary z UE będą dostarczane do Irlandii Północnej bez ceł, ale przy transporcie do reszty Zjednoczonego Królestwa będą oclone. Powszechnie uznano to za gorsze rozwiązanie. 19 października miało odbyć się głosowanie nad poprawioną umową, ale nie doszło do niego, ponieważ przyjęto poprawkę, która zakłada, że przed zaakceptowaniem porozumienia należy uchwalić wszystkie potrzebne do Brexitu ustawy. Dwa dni później, co prawda przyjęto umowę, ale kolejna poprawka uniemożliwiła przeprowadzenie wszystkich procedur do 31 marca. Wobec tego Boris Jonson zmuszony do poproszenia Europy o kolejne odsunięcie terminu. Teraz wyznaczony jest na 31 stycznia, ale oczywiście opuszczenie Unii może nastąpić wcześniej. Tymczasem opozycja doprowadziła do rozpisania przedterminowych wyborów parlamentarnych, które odbędą się 12 grudnia.

Chyba już wielu ludzi, nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i w całej Europie ma dość opery mydlanej pod tytułem „Brexit”. Brytyjscy politycy zachowują się, jak rozkapryszone dziecko, które chciałoby zjeść ciastko i mieć ciastko. Ich pełen arogancji honor nie pozwala nawet na chwilową utratę kontroli nad Irlandią Północną. Być może lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby Zjednoczone Królestwo przestało zawracać głowę i opuściło już Unię Europejską. Dalsze współistnienie miałoby sens jedynie w wypadku, gdyby w WB zaszły głębokie zmiany polityczne. Choć dwie nowe partie w postaci Partii Brexit i Liberalnych Demokratów przedarły się do mainstreamu i złamały duopol, poparcie dla Partii Konserwatywnej i Partii Pracy wciąż jest wysokie. Być może w ogóle ogromnym błędem było przyjęcie Wielkiej Brytanii do Wspólnoty. Kultura anglosaska wydaje się nie przystawać do Europy kontynentalnej. Nie mówiąc już o systemie prawnym i poglądach na gospodarkę. Nie do końca można zrozumieć stanowisko Unii Europejskiej i idące za tym kolejne ustępstwa wobec Zjednoczonego Królestwa. Przez lata członkostwa tego kraju wielokrotnie ulegano jego kaprysom, które skutkowały specjalnym traktowaniem. W skutkach wynegocjowanej umowy rozwodowej widać rozbestwienie Wielkiej Brytanii. Aż dziw bierze, że tylko jeden człowiek w czasach integracji europejskiej wiedział czym pachnie przyjęcie Zjednoczonego Królestwa do rodziny europejskiej. Był nim Charles De Gaulle, który dwukrotnie blokował ten proces. Może główne powody oporu były nieco inne (zagrożenie dla pozycji Francji w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej i jej rolnictwa a także zwiększenia wpływów USA w Zjednoczonej Europie), ale teraz trudno odmówić mu racji, że akcesja Wielkiej Brytanii mogła sprawić i sprawiła głównie same problemy.

Brexit- jak przebiega proces rozwodowy? -19.10.2018

29 marca przyszłego roku Wielka Brytania opuści Unię Europejską. Tymczasem w Zjednoczonym Królestwie rosną obawy przed tak zwanym „twardym Brexitem”, czyli rozstaniem się ze Wspólnotą bez zawarcia umowy o przyszłych wzajemnych stosunkach. Otuchy Brytyjczykom jeszcze niedawno mógł dodawać fakt, że zwolennicy takiego rozwiązania w rządzie –minister do spraw Brexitu David Davis oraz minister spraw zagranicznych Boris Johnson, podali się do dymisji. Jednak wciąż nie osiągnięto ostatecznego porozumienia.

Pierwsza runda negocjacji z UE zakończyła się dość szybko w marcu br. Dogadano się w sprawie dwuletniego okresu przejściowego, sytuacji obywateli państw Unii w Wielkiej Brytanii i jej zobowiązań finansowych wobec Wspólnoty. Druga tura rozmów wciąż trwa i nie widać nadziei na przerwanie impasu. Do uzgodnienia pozostała głównie kwestia granicy między Irlandią Północną a Irlandią oraz dostępu Wielkiej Brytanii do wspólnego rynku. Negocjacje muszą zostać zakończone do końca jesieni tego roku, aby udało się wprowadzić nowe przepisy do prawa krajowego. Porozumienia nie osiągnięto na październikowym szczycie w Brukseli, ostatnią szansą na dogadanie się będzie kolejny -grudniowy. Postanowiono też zorganizować dodatkowe spotkanie negocjatorów w listopadzie.

Rząd brytyjski przygotował się na pięć scenariuszy przebiegu Brexitu. Pierwszy z nich zakłada, że wszystko pójdzie zgodnie z planem i porozumienie zostanie osiągnięte a parlament je zatwierdzi. Dwa kolejne przewidują, że parlament odrzuci uzgodniony projekt umowy. Wtedy, albo za późno będzie na renegocjacje albo Unia Europejska zlituje się i przesunie termin ich zakończenia. Czwarta opcja bierze pod uwagę, że parlament będzie zwlekał do czasu, aż nastąpi „twardy Brexit” (29 marca 2019). Ostatnia możliwość przewiduje, że porozumienie nie zostanie zawarte i w takim przypadku także dojdzie do „twardego Brexitu”.

Stale zwiększa się liczba Brytyjczyków, którzy są zwolennikami przeprowadzenia ponownego referendum nad wystąpieniem z Unii (po zapoznaniu się z treścią umowy z UE). Już jest ich więcej niż przeciwników. Również większość posłów Partii Pracy i znaczna grupa Konserwatystów opowiada się, aby znów zasięgnąć opinii społeczeństwa. Kampanię w sprawie referendum chce wesprzeć milioner Julian Dunkerton, przeznaczając na ten cel milion funtów. Najnowsze sondaże wskazują, że 52% Brytyjczyków jest przeciwnych opuszczeniu Unii Europejskiej. Jednak premier Theresa May wyklucza możliwość powtórzenia głosowania. Za to ponowne referendum niepodległościowe, również po zapoznaniu się z umową, zapowiada szefowa rządu Szkocji Nicola Sturgeron.

Jeśli dojdzie do „twardego Brexitu” powstałe problemy będą gigantyczne. Wielka Brytania w wyniku opuszczenia wspólnego rynku straci swobodny dostęp do wielu towarów importowanych z krajów Unii Europejskiej na przykład papierosów. Mocno ucierpi brytyjska służba zdrowia, ponieważ większość zatrudnionych lekarzy pochodzi z UE. Wielu środków medycznych nie produkuje się w Wielkiej Brytanii tylko sprowadza się je z Unii (między innymi insulinę). Brytyjskie prawa jazdy przestaną być uznawane na terenie Wspólnoty. Wzrosną koszty rozmów telefonicznych, gdyż przestaną obowiązywać umowy dotyczące roamingu. Jak widać, kłopoty naprawdę będą poważne.

Prawdziwa twarz Ameryki – 28.06-2015

Nadszedł czas, by zdjąć zasłonę milczenia. Przyszła pora poruszyć sprawy, o których mało kto decyduje się mówić głośno. Wydaje się że wydarzenia zaszły już za daleko. Za obecną, trudną sytuację w Europie i na jej zapleczu główną winę ponoszą Stany Zjednoczone. Niezrozumiała polityka zagraniczna tego państwa w ostatnich latach doprowadziła do chaosu na Bliskim i Środkowym Wschodzie oraz w Afryce Północnej. Przyczyniło się to do niezwykle krwawej wojny domowej w Syrii, powstania Państwa Islamskiego i wreszcie masowej ucieczki do Europy ludzi z tego regionu (niestety często potwierdzających najgorsze stereotypy na ich temat). Artykuł ten ma na celu przedstawienie argumentów, które mogą dowodzić słuszności tezy o dużej winie USA w kryzysie migracyjnym.

Lepszy profil

Od odkrycia i opanowania Nowego Świata ludzie masowo emigrowali do Ameryki. Uciekali z Europy od biedy, od prześladowań ze względów religijnych i od tyrani władców. Mieli nadzieję, że w całkiem nowym miejscu spokojnie zbudują swoje bezpieczne i dostatnie życie. Czyż nie trudno o piękniejszy mit założycielski? Potem osadnicy musieli stoczyć wojnę
o swoją niepodległość z wojskami angielskiego króla. Stany Zjednoczone zostały pierwszym krajem federacyjnym i stworzyły pierwszą w świecie konstytucję. Można powiedzieć, że stały się kolebką współczesnej demokracji, wolności, równości, praw człowieka, suwerenności
i decentralizacji. Konflikt domowy w latach 1861-1865 ostatecznie ukształtował ustrój państwa doprowadzając między innymi do wyzwolenia murzynów. Dwukrotnie USA angażowały się w wojny światowe ratując Europę, gdy było już naprawdę źle. Nie do przecenienia jest też rola Stanów Zjednoczonych w odbudowie Europy po drugiej z nich.
A nie chodziło im tylko o własną strefę wpływów. Plan Marshalla skierowały przecież też do państw wyzwolonych przez Związek Radziecki. Ważny również jest wkład w budowę państwa żydowskiego. Wszystko to mogłoby się pięknie zapisać na kartach historii. Niestety pozytywna rola USA w świecie kończy się w tym miejscu.

Ciemna strona mocy

Druzgocące zwycięstwo w II wojnie światowej musiało wyraźnie zaszkodzić Amerykanom. Stali się wręcz nieprzyzwoicie pewni siebie i poczuli swoją specjalną, globalną misję. Uwierzyli, że są strażnikami wolności i demokracji w świecie. Uzurpują sobie przez to prawo do interwencji od finansowania popieranej strony, po realne wsparcie wojskowe wszędzie tam, gdzie w ich opinii dochodzi do łamania wyznawanych przez nich wartości. Jak to się popularnie mówi stali się światowym policjantem, choć nikt ich do tego oficjalnie nie upoważnił. Jednak czy w rzeczywistości zawsze postępują tak szlachetnie jak głosi PR?

Już pod koniec II wojny światowej Amerykanie dopuścili się największej zbrodni w swej historii, zrzucając dwie bomby atomowe na Japonię mimo pełnej świadomości konsekwencji. Przez lata propaganda powtarzała, że Japończycy nigdy by się nie poddali, bo to sprzeczne
z kodeksem Samuraja. Pewne źródła podają, że w momencie zrzutu trwały negocjacje nad kapitulacją kraju Kwitnącej Wiśni. Najciekawsze jest to, że Amerykanie, jako jedyni użyli broni nuklearnej przeciw innemu państwu, a w czasie całej zimnej wojny straszyli, że Związek Radziecki kiedyś to zrobi.

Warto też krótko wspomnieć o wojnie w Korei, która stała się swoistym zimnowojennym poligonem dla obu rywalizujących mocarstw. Zaangażowanie dwóch stron w konflikt było jednakowe. To wtedy doszło do powstania dwóch najbardziej na świecie wrogich sobie sąsiadów. Jednak kilka lat później doszło do wojny, która do dziś budzi największe kontrowersje. 25 maja 1964 Amerykanie weszli do Wietnamu. Oficjalnym celem było ratowanie kraju dopiero powstającego po kolonializmie przed komunistycznym reżimem
i zapobiegnięcie jego rozszerzeniu na inne państwa azjatyckie. Nie było to jednak tak proste, jak wydawało się butnym Jankesom. Interwencja w Wietnamie przerodziła się w największy koszmar i druzgocącą klęskę amerykańskiego wojska. Na nic były ciągłe bombardowania
i wysyłanie nowych sił przez kolejnych prezydentów. Najstraszliwsze dla godności Amerykanów było to, że nie ulegli regularnej armii, tylko można powiedzieć bojówce komunistycznej. W wojnę tą kompletnie bezwolnie zostały zaangażowane kolejne dwa kraje – sąsiednie Kambodża i Laos. Nawet obywatele USA, mimo antykomunistycznej propagandy i wzbudzania w nich poczucia misji, w pewnym momencie powiedzieli dość i wyszli na ulice. Wojna ostatecznie zakończyła się w 1975 roku. Jej efektem było straszne zrujnowanie kraju, Wietnam Północny i Wietnam Południowy zjednoczyły się pod komunistycznym berłem,
a dodatkowo utracono Kambodżę i Laos. W Azji powstała „bambusowa kurtyna” na wzór europejskiej –„żelaznej”.

Jak widać po II wojnie światowej Amerykanie mieli już gotowego nowego wroga. Stał się nim komunizm wraz z głównym piewcą tej ideologii – Związkiem Radzieckim. W tej wojnie nie padł żaden bezpośredni strzał. Rywalizacja toczyła się głównie na poziomie propagandowym i w przestrzeni kosmicznej. W USA strach przed komunizmem graniczył wręcz z jakąś paranoją. Odbiło się to nawet na związkach zawodowych, które nie są przecież tożsame z ustrojem komunistycznym. Wszystko podsycała propaganda. Amerykańskie filmy, szczególnie lat osiemdziesiątych, co i rusz poruszały w jakiś sposób wątek zimnej wojny
i zawsze tymi złymi byli „Sowieci”. Z wielu obywateli zrobiono komunistów, nawet jeśli ich serca tylko trochę skręcały w lewo. W gronie tym znalazło się dużo znanych osób a najsłynniejszym był przypadek Charliego Chaplina. Pokazuje to, jak dogłębne były działania władz, żeby do cna obrzydzić rywala obywatelom.

Ta okropna wojna w Wietnamie na jakiś czas mocno ostudziła zapał Stanów Zjednoczonych w walce o „wolność i demokrację” w świecie. Od tej pory podejmowali działania tylko we własnym regionie. Nie zapędzali się już tak daleko, jak kiedyś. Popularne stało się ingerowanie w wewnętrzne sprawy krajów Ameryki Środkowej i Karaibów. Ochoczo wspierano rządzące junty i wojskowe przewroty W Granadzie, Haiti Nikaragui, Panamie
i w Salwadorze powtórzył się podobny scenariusz I tak wielcy krzewiciele idei demokracji obalali często legalnie wybranych prezydentów tylko dlatego, że mieli oni nieraz tylko trochę lewicowe poglądy i mogliby okazać się komunistami. Można jednak odnieść wrażenie, że
w zimnowojennych czasach Amerykanie każdemu, kto nie popierał polityki USA i nie chciał współpracować, zarzucali wyznawanie idei marksistowskich. Była to zatem doskonała przykrywka do wtrącania się w sprawy wewnętrzne innych państw w trosce o własny interes.

Dno studni

Jednakże 11 września 2001 roku stało się coś, co znów przewróciło do góry nogami politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych. Zamachy na World Trade Center i Pentagon uzmysłowiły siłę nowego wroga, radykalnego islamu, czyli po prostu terroryzmu. Już parę miesięcy później wojska Amerykańskie weszły do Afganistanu uważanego za wylęgarnię dżihadystów. Potem doszła interwencja w Iraku oskarżonym o posiadanie broni masowego rażenia, czego zresztą nigdy nie udowodniono. Samo wejście było bezprawne, gdyż nie wszyscy członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ wydali wyraźną zgodę..

Prezydent George W. Bush ponadto wyznaczył tzw. „oś zła” -Irak, Iran, Korea Północna. Preludium tych wydarzeń miało miejsce ponad dziesięć lat wcześniej. Ojciec Busha juniora podjął decyzję o amerykańskiej operacji „Pustynna Burza” w odpowiedzi na okupowanie bogatego w ropę Kuwejtu (Irakijczycy uważali go za własną prowincję) przez wojska Saddama Husajna. Bush junior zapragnął dokończyć to, co nie udało się jego ojcu, mocno za to krytykowanemu. Za drugim razem zwycięstwo i pojmanie dyktatora było błyskawiczne, lecz schody pojawiły się dopiero później. Byłego prezydenta Iraku stracono i otworzyła się puszka Pandory. Sytuacja w Afganistanie i w Iraku po obaleniu Husajna zaczęła przypominać piekło Wietnamu. Koalicja międzynarodowa nie potrafiła poradzić sobie z partyzanckimi działaniami wroga. Praktycznie codziennie jakiś żołnierz ginął od miny pułapki czy w wyniku ostrzału. A tu dochodziło jeszcze spuszczenie ze smyczy różnych radykalnych grup narodowych i islamistycznych. Czym kończy się utrata charyzmatycznego przywódcy przez mocno zróżnicowane etnicznie i religijnie państwo pokazała nam już aż nadto była Jugosławia. Należy przypomnieć, że i w tamten konflikt Stany Zjednoczone wtrąciły swoje trzy grosze, bombardując Belgrad w 1999 roku, co wielu uznało za zbrodnię.

Jednak to prezydentura Baracka Obamy przyniosła najbardziej błędną i prawdopodobnie niemożliwą do racjonalnego wytłumaczenia politykę Stanów Zjednoczonych wobec Bliskiego Wschodu i okolic. Jest to zaskakujące, gdyż przedstawiciele Partii Demokratycznej zawsze znani byli z łagodniejszego podejścia do spaw zagranicznych. John Fitzgerald Kennedy, człowiek, który prawdopodobnie uratował Świat przed trzecią wojną, na pewno złapałby się za głowę widząc to, co się dzieje. Otóż w 2011 roku dyplomacja amerykańska podjęła fatalną w skutkach decyzję o wsparciu procesu demokratyzacji kilku państw arabskich (tzw. Arabska Wiosna). Pierwsza była Tunezja a tam wszystko przebiegło szybko i bezkrwawo. Nieco większy opór rewolucji postawiono w Egipcie, lecz prezydent Hosni Mubarak w końcu podał się do dymisji i został aresztowany. Do końca natomiast o stary ustrój walczył Mu’ammar al.-Kaddafi. Przywódca Libii przypłacił to śmiercią z rąk rebeliantów. Chociaż gdyby nie wsparcie z powietrza, sytuacja byłaby pewnie zupełnie inna. Do dziś nie poddał się syryjski prezydent Baszszar al-Asad. Tamtejsza wojna domowa trwa już sześć lat i końca tego ogromnego dramatu nie widać. Pochłonął on setki tysięcy istnień ludzkich i zrujnował jedno
z najbardziej zabytkowych państw w regionie. Mimo to długo nie zdecydowano się na interwencję zbrojną w Syrii. Dopiero jedno z następstw tego konfliktu, wspomnę o tym dalej, skłoniło społeczność międzynarodową do działania. Do rozruchów doszło także w Bahrajnie czy Jemenie, ale nie miały one znaczących konsekwencji.

Pochylmy się teraz nad konsekwencjami tzw. Arabskiej Wiosny. Tunezja mimo początkowego sukcesu nie okazała się wyjątkiem. Najbezpieczniejszy kraj regionu – raj dla turystów stał się kolejną areną zamachów terrorystycznych. Również atrakcyjny turystycznie Egipt wciąż pogrążony jest w chaosie, choć kurorty są w zasadzie bezpieczne.

W demokratycznych wyborach wygrało islamistyczne Bractwo Muzułmańskie. Kiedy okazało się, że projekt nowej Konstytucji zakłada ustanowienie państwa wyznaniowego, Egipcjanie znów wyszli na ulice. Bardzo szybko doprowadzono do obalenia kolejnego prezydenta, co pokazuje kompletny brak zrozumienia dla zasad demokracji i poczucia odpowiedzialności za wynik wyborczy. Najgorzej wygląda sytuacja w Libii i w Syrii. Północnoafrykańskie państwo ma obecnie dwa rządy. Powróciła rywalizacja plemienna, której tak skuteczną tamę stawiał Mu’ammar al-Kaddafi. Ciągłe walki w Syrii w połączeniu
z destabilizacją Iraku przyczyniły się do powstania nowej, groźnej organizacji terrorystycznej – Państwa Islamskiego, które zajęło znaczny obszar obu państw i ustanowiło samozwańczy kalifat. Dąży ona do opanowania Europy. Zresztą w Syrii obecnie walczy kilka grup terrorystycznych, o dziwo także między sobą.

Dlaczego Amerykanie doprowadzili do zaistniałej sytuacji? Jest to kompletnie niezrozumiałe. Jakim sposobem państwo z najlepszym wywiadem na świecie, mocno doświadczone terroryzmem mogło uwierzyć w powodzenie procesu szerzenia demokracji wśród Muzułmanów? Po pierwsze zasady demokracji są immamentnie sprzeczne z Islamem. Poza tym np. w Egipcie 90% ludzi to analfabeci. Jakie mogą mieć więc pojęcie o świecie? Chyba każdy rozsądny człowiek chciałby, by wszędzie panowała demokracja – najstabilniejszy ustrój. Jednak ten sam rozsądek podpowiada, że nie w każdym miejscu na ziemi jest to realne. Kiedy w środku Europy są problemy z demokracją (Polska, Węgry) a Rosjanie i Ukraińcy wciąż muszą się jej intensywnie uczyć to, czego można oczekiwać po tak odległych nam kulturowo Muzułmanach? Świat dał się uwieść temu, że w Egipcie wyszli na ulice głównie młodzi, światli ludzie, ale to nie była nawet większość obywateli. Tak samo przecież obalono Cesarstwo Iranu.

W tym regionie ciągłe i bezwzględne krytykowanie „reżimów” jest trochę nie na miejscu. Stworzono tam bardzo korzystne ustroje dla tego kręgu kulturowego. Zapewniono zaspokojenie podstawowych potrzeb, kształcono ludzi, dano prawa kobietom i w ten sposób pomału wyrywano obywateli ze szponów fanatyzmu. Nie byłoby to możliwe bez naprawdę twardej ręki przywódcy. Trzeba jakoś radzić sobie z rodzącym się radykalizmami. Wydawałoby się, że to idealna droga do ucywilizowania ludności opętanej Islamem. W Libii
i Syrii wszystko było dobrze póki nie wtrącili się islamiści i nie zyskali międzynarodowego poparcia. Zresztą w Arabii Saudyjskiej panuje dużo cięższy reżim i nikt z tego nie robi afery, bo to oficjalny sojusznik Stanów Zjednoczonych.

Szokujące jest także to, że USA wcale nie wpłynęły na sytuacje polityczną w jakiś sposób nieprzyjaznych im państwach, jak to dawniej bywało (Wietnam, Panama, Afganistan, Irak). Może Egipt, Libia czy Syria nie były tak przychylne jak Arabia Saudyjska czy Jordania, ale jako świeckie państwa zapewniały spokój w regionie. Taki do tej pory niezwykle groźny Iran potraktowano jedynie sankcjami.

Zastanówmy się teraz, dlaczego Amerykanie przyczyniają się do tylu konfliktów. Jedna
z najpopularniejszych koncepcji mówi, że gospodarkę Stanów Zjednoczonych napędza przemysł zbrojeniowy i w razie problemów ze zbytem muszą wyprodukowaną broń jakoś spożytkować. Patrząc wstecz można w amerykańskiej polityce zagranicznej dostrzec swego rodzaju wstręt przed wszystkim, co lewicowe. Tylko skąd ta fobia miałaby się wziąć tyle lat po zimnej wojnie i to w Partii Demokratycznej? Rodzi się też pytanie, dlaczego nagle, po tylu latach te reżimy zaczęły przeszkadzać. Pojawiła się nawet teoria, że cała spawa to spisek
z Francją i Wielką Brytanią, którym za namową USA zamarzyła się rekolonizacja. W ramach tych działań miały miejsce naloty na Libię. Do ataku na Syrię nie doszło, gdyż Stany Zjednoczone wycofały się z planu. Jednak jest to chyba zbyt daleko posunięta teza, by mogła być prawdziwa.

Wierzmy jednak, że to tym razem po prostu katastrofalna pomyłka amerykańskiej dyplomacji a nie celowe wywoływanie wojen i chaosu. Taki więc przyjmijmy punkt widzenia. Ocenę historii Stanów Zjednoczonych zostawiam jednak sumieniu każdego z czytelników.

Chciałbym być dobrze zrozumiany. Mój artykuł nie ma być manifestem politycznym przeciw Partii Demokratycznej w świetle zbliżających się wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Choć Barack Obama i jego potencjalna następczyni Hillary Clinton są współodpowiedzialni za podpalenie wspomnianego regionu, powrót Republikanów do władzy może przynieść katastrofalne skutki przy tak zradykalizowanej amerykańskiej scenie politycznej. Szczególnie wybór Donalda Trumpa na prezydenta byłby nie lada zagrożeniem dla USA, Europy i Świata. Być może była sekretarz stanu powinna dostać szansę na naprawę dawnych błędów na nowym stanowisku. Zresztą nie wszystko przez te dwie kadencje Obamy w polityce zagranicznej było złe. Abstrahując od słuszności tej decyzji, administracja Obamy zastosowała reset w relacjach z Rosją. Zostały poczynione poważne kroki w celu normalizacji stosunków z Kubą. Wreszcie udało się zażegnać irański kryzys atomowy. Wszystko to nieco niweluje ten niekorzystny wizerunek wynikający z wydarzeń Arabskiej Wiosny. Obama może zatem spać spokojnie a i jego Nobel wydaje się niezagrożony.

Czy warto współpracować z USA?

Nie ma już chyba wątpliwości co przyczyniło się do wywołania chaosu na Bliskim
i Środkowym Wschodzie oraz w Afryce Północnej a także ogromnych problemów Europy
z napływającymi stamtąd uchodźcami. Przytoczone argumenty wskazują to dobitnie. Najgorsze w tym wszystkim, o czym tu mowa, jest to, że Amerykanie są ze swoimi czynami praktycznie bezkarni. Łatwo się im wybacza i zapomina rozpętane wojny, choć ich negatywne efekty długofalowe są nieporównywalne z jakimikolwiek innymi. Wielu też daje prawo Stanom Zjednoczonym do takiego postępowania. Zbrodnie radzieckie przypomina się za to na każdym kroku. Dlaczego Rosji się nie wybacza? Jednak to już temat na osobną historię. Apelujmy jednak o obiektywizm. Wciąż niestety żyjemy w dwubiegunowym świecie. Nadal to te dwa kraje aspirują do decydowania o jego losach i czynią to. Tyle, że Amerykanie robią to w białych rękawiczkach. Dlatego tak ważne jest teraz nie szukanie mniejszego zła, a wybranie trzeciej drogi – budowy wspólnej, silnej Europy. Niestety, wciąż wielu europejskich przywódców tego nie rozumie. Wielka Brytania ma długoletni romans ze Stanami Zjednoczonymi i nawet gotowa jest dla nich rozwieść się z Unią, a Polska wciąż daje się wykorzystywać. Z drugiej strony Węgry zaczęły flirtować z Rosją. To ostatnie chwile, by ratować Europę. Upadek UE będzie oznaczał powrót zimnej wojny, jednak tym razem dominacja USA na naszym kontynencie będzie większa i głębsza.

Paradoksalne wydaje się więc, że w obecnej sytuacji na świecie państwa członkowskie Unii Europejskiej wciąż decydują się na ścisłą współpracę ze Stanami Zjednoczonymi. Przecież od sześćdziesięciu lat wychodzą na tym jak Zabłocki na mydle. Ba, obecny kryzys może drastycznie osłabić UE, a być może nawet doprowadzić do jej upadku. A jeśli właśnie chodzi o to, żeby osłabić konkurencję? W tym świetle umowa TTIP i każda forma współpracy naruszająca naszą suwerenność oraz zagrażająca i tak słabnącej pozycji w świecie, jest nie do przyjęcia.