Ładowanie

Obalamy euromity

Unia Europejska nie gryzie
Zapraszam

Unia a sprawa chińska

Chińska gospodarka coraz bardziej rośnie w siłę. Według niektórych ekonomistów już prześcignęła amerykańską pod względem nominalnego PKB. Budzi to w Stanach Zjednoczonych coraz większy niepokój a ich politycy nie zwykli spokojnie patrzeć, gdy ktoś zaczyna zagrażać ojczyźnie w jakikolwiek sposób. Jak to zwykle bywa z prężnie rozwijającymi się państwami, w Chińczykach rodzą się imperialne zapędy. Tymczasem Unia Europejska stoi przed historycznym wyzwaniem odbudowy gospodarki po pandemii i przemodelowania jej w świetle decyzji o stopniowej rezygnacji z rosyjskich surowców energetycznych. Musi przy tym uwzględnić dobro planety i zadbać o to, żeby rozwój ekonomiczny Wspólnoty wreszcie wystrzelił ostro w górę. W tym kontekście niezwykle ważne będzie ułożenie sobie relacji ze wschodzącą potęgą Chin. Jak należy to zrobić, żeby obie strony były usatysfakcjonowane a Świat zaznał pokoju?

Trzeba zacząć od tego, że oczywistą wątpliwość budzi to, czy współpraca z autorytarnym państwem jest bezpieczna. Wynika to ze złych doświadczeń z Rosją, która mimo silnych powiązań gospodarczych z Europą nie miała problemu w wywołaniu wojny na Ukrainie i narażeniu się na stratę ważnego rynku dla eksportu ropy i gazu. Po pierwsze Chiny w przeciwieństwie do swojego ogromnego sąsiada są wielką, starożytną cywilizacją, a nie zlepkiem ludów odmiennego pochodzenia. Dla ludzi Dalekiego Wschodu wojna jest zupełną ostatecznością. Zwycięstwo poprzez użycie przemocy nie spotyka się z powszechnym uznaniem. Ceni się za to rozwiązywanie konfliktów za pomocą inteligencji i sprytu. Są wręcz do bólu pragmatyczni. Zatem wojna, zwłaszcza brutalna, jest praktycznie niemożliwa. No chyba, że Zachód, a w szczególności Amerykanie, wciąż będą podpuszczać Tajwan do dążeń niepodległościowych. Wtedy Chiny nie będą miały wyboru.
A współpraca z Rosją? Nie ma dowodów, że udzielają jej wsparcia militarnego. Tak samo jak Stany Zjednoczone grają na osłabienia Rosji, z tymże Chińczycy próbują przy tym ugrać coś dla siebie i korzystają z bardzo tanich surowców energetycznych. Państwo Środka jest jednym, które może bez lęku patrzeć na Rosjan z góry, bo Ci są od niego uzależnieni gospodarczo. Chiny dostarczają im podstawowych produktów, gdy wszystkie inne kraje silnie rozwinięte ekonomicznie odwróciły się od Rosji. To pierwsze co UE mogłaby mądrze wykorzystać.

Zanalizujmy, jak to naprawdę jest z tymi Chinami. Istnieje powszechne przekonanie, że panuje tam jakiś straszny zamordyzm. Tymczasem obywatele świadomie rezygnują z pełni wolności dla większego bezpieczeństwa i zwykłej, codziennej wygody. Dzięki udostępnianiu swojego wizerunku i danych osobowych łatwiejsze staje się robienie zakupów czy zamawianie taksówki. Zapewnia to też olbrzymią bazę danych niezbędną dla rozwoju sztucznej inteligencji. Nie jest też tak, że system kontroli obywateli wcale nie działa tak, iż w momencie popełnienia przestępstwa dochodzi do zatrzymania. Jednak, gdy państwo decyduje się na jakieś niepopularne kroki, ludzie nie milczą.

Panuje stereotyp chińskich tanich produktów o wątpliwej jakości. Oczywiście na początku przemian gospodarczych w Państwie Środka przemysł opierał się na masowej, szybkiej i przede wszystkim taniej produkcji. Jej owocami przez lata zalewali rynki amerykański i krajów europejskich. Jednak z czasem udoskonalili proces wytwarzania i dziś mają wysoką technologię a produkty z Chin są coraz bardziej cenione na świecie. Chińskie byle co to już melodia przeszłości. Ostatnio nawet Chińczycy rzucili wyzwanie Airbusowi i Boeingowi.

Trzeba zrozumieć, że musi istnieć jakieś drugie mocarstwo równoważące siłę Stanów Zjednoczonych. Istnienie hegemona zawsze będzie prowadzić do dyskryminacji mniejszych. Państwa Trzeciego Świata są rozczarowane współpracą z Zachodem, mają dość narzucania im jego wartości i szukają sojuszników wśród reżimów autorytarnych. Błędem jest jednak postrzeganie Rosji jako tej, która przyniesie równowagę i sprawiedliwość. Przecież sama kolonizowała Kaukaz czy Daleki Wschód a poza tym ciągle próbuje narzucać innym państwom swoją wizję świata i polityki. Jednak potencjał Chin jako mocarstwa równoważącego wpływy Stanów Zjednoczonych jest dużo większy. Nie tylko dzięki drugiej największej gospodarce świata, ale też zupełnemu brakowi skompromitowania na tak zwanym globalnym południu. Chińczykom zależy jedynie na interesach, a nie propagowaniu swojego systemu rządzenia.

Historia relacji amerykańsko-chińskich bardzo przypomina stosunki Stanów Zjednoczonych i Japonii. Kraj Kwitnącej Wiśni również w pewnym momencie prześcignął gospodarkę USA. PKB było niemal dwukrotnie wyższe a wśród dziesięciu największych banków na wszystkie były japońskie. Amerykanie nie zamierzali na to biernie patrzeć i w 1985 roku pod groźbą wprowadzenia ceł importowych zmusiła Japonię oraz równie bezczelnie rozwijające się Niemcy do zmniejszenia wartości swoich walut w stosunku do dolara poprzez obniżenie stóp procentowych. Miało to ograniczyć napływ tanich towarów z tych krajów na rynek USA. RFN – owi krok ten nie zaszkodził, a wręcz zwiększył eksport dzięki nowym jego kierunkom. Natomiast dla Japonii oznaczało to początek końca prosperity. Niskie ceny mieszkań doprowadziły do powstania bańki nieruchomości, która szybko pękła. Japońska gospodarka szybko straciła pozycję lidera a niedługo potem wyprzedziły ją Chiny. Paradoksem jest to, że gospodarka Japonii urosła przy wydatnym wsparciu Stanów Zjednoczonych. Po zakończeniu okupacji w wyniku II wojny światowej Amerykanie zaczęli tam mocno inwestować, otworzyli swój rynek na japońskie produkty i przymykali oko na nieuczciwe praktyki handlowe. Kraj Kwitnącej Wiśni był niezwykle ważny dla Stanów Zjednoczonych w czasie zimnej wojny jako najludniejsze państwo niekomunistyczne w regionie Azji Wschodniej. Gdy upadł Związek Radziecki Japonia przestała być potrzebna a na dodatek rzuciła wyzwanie amerykańskiej gospodarce. Musiała za to wszystko zapłacić rachunek. Podobnie było z Chinami. Może USA nie napompowała ich tak jak Japonii, ale bez otwarcia się na Państwo Środka nie byłoby chińskiego sukcesu gospodarczego. To też wynikało z interesu. Współpraca z Chinami miała doprowadzić do osłabienia Sowietów. Udało się to, ale przyszedł moment, gdy także Chińczycy wymknęli się spod kontroli i dziś w oczy USA zajrzało widmo bycia dopiero drugą gospodarką świata. Najzabawniejsze jest to, że krytykując zarzucają Państwo Środku te same rzeczy, na które pozwalali Japończykom. Jako Europa musimy zastanowić się, czy chcemy brać udział w dławieniu kolejnej, prężnie rozwijającej się gospodarki dla dobra Wujka Sama. Na pewno będzie miało to miejsce, gdy Donald Trump wróci na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych. Tymczasem UE musi skoncentrować się na nadaniu własnej gospodarce impulsu rozwojowego.

Przejdźmy do stosunków ekonomicznych między UE a Chinami. Unia myśli o zwiększeniu produkcji baterii do samochodów. Jednak, by to utrzymać potrzebuje dobrych relacji z Chinami, bo te posiadają największe złoża tzw. metali ziem rzadkich, głównie litu bardzo potrzebnego w elektromobilności. Stanowi to pole do współpracy z Chinami. Poza tym dużego potencjału UE upatruje się także w sztucznej inteligencji. Ma przewagę nad Stanami Zjednoczonymi, jeśli chodzi o liczbę firm opracowujące oprogramowanie darmowo udostępniane użytkownikom w internecie. Uważa się jednak, że nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału. Głównie dlatego, że rynek usług cyfrowych w UE wciąż nie jest jednolity. Nie ma jednego systemu prawa własności intelektualnej a w każdym państwie są inne zasady licencjonowania treści i ochrony danych osobowych. Chiny natomiast od dawna zbierają dane potrzebne do rozwoju sztucznej inteligencji. Nie brakuje głosów, że Unię Europejską i Chiny łączy więcej zbieżnych interesów gospodarczych niż oba te podmioty z USA.

Oczywiście nie brakuje spornych kwestii gospodarczych między Chinami a Unią Europejską. Największe kontrowersje wywołuje sprawa samochodów elektrycznych. UE zarzuca chińskiemu rządowi, że ten dofinansowuje producentów elektryków i dzięki temu są one bardzo tanie. Państwo Środka zyskuje nieuczciwą przewagę i zalewa rynek europejski swoimi samochodami elektrycznymi. W odpowiedzi na tę praktykę kraje członkowskie nałożyły wspólnie cła importowe na wspomniane pojazdy. Na razie są one tymczasowe, ale niedługo ma zapaść decyzja, czy wprowadzić je na stałe. Strona unijna zarzeka się, że to nie jest kara dla Chin, a próba zrównoważenia skutków wspomnianych dotacji. Cła (38%) też nie są specjalnie wysokie w porównaniu do nakładanych na Chiny przez inne państwa (Kanada i USA 100%). Niemniej we wrześniu Chińczycy złożyli skargę na UE do Światowej Organizacji Handlu. Sugeruje się jednak, że Unia zamiast stosować środki odwetowe powinna skupić się na tym, żeby rozwinąć własny sektor elektromobilności a nawet sama powinna używać instrumenty protekcjonizmu gospodarczego jak Chiny czy Stany Zjednoczone. Inaczej nie będzie mieć szans w konkurencji z tymi państwami. Podobny los co sektor elektryków może spotkać chińskie firmy prowadzące handel w internecie Shein i Temu, słynące z niskich cen. UE ma także zastrzeżenia do TikToka. Zarzuca się mu nie przestrzeganie unijnych przepisów dotyczących ochrony nieletnich użytkowników czy słabą kontrolę szkodliwych treści. Doszło nawet do tego, że Chińczycy wycofali z unijnego pokrewną aplikację TikTok Lite. Jej działanie polega na tym, że za aktywność Przyznawane są punkty wymieniane na nagrody, co niewątpliwie wzmacnia efekt uzależniający. Wspomniana decyzja jest pokłosiem postępowania UE przeciw producentowi aplikacji. Funkcjonowanie TikTok Lite stanowiło jawne naruszenie prawa cyfrowego Unii Europejskiej.

Uważam, że w przypadku powrotu Trumpa do Białego Domu Unia Europejska powinna zbliżyć się z Chinami. Podkreślam, że musi zajść wspomniany warunek. Współpraca na równych warunkach z przewidywalnymi USA jest dla nas najlepszą opcją. Gdyby jednak doszło tam do zmiany władzy, Państwo Środka będzie ostatnią nadzieją na powstrzymanie Putina, przynajmniej przed użyciem broni atomowej. UE musiałaby przystąpić do negocjacji póki mamy jakieś przewagi i możemy stawiać warunki jak Chiny Rosji, a nie tak jak my w przypadku tego drugiego państwa. W negocjacjach należałoby na wstępie odpuścić w sprawie Hongkongu, nie dążyć do zmiany statusu Tajwanu i przycisnąć w kwestii Ujgurów. Stany Zjednoczone nigdy nie pozwolą na to, żeby ktoś prześcignął je pod względem gospodarczym, co pokazała historia Japonii. Zatem Chińczycy będą mocno potrzebować silnych partnerów. Nam jako Unii także grozi wypowiedzenie wojny handlowej przez Trumpa. Na dwa fronty jeszcze nikt nie wygrał.

Nie musimy kochać Ukrainy, by ją wspierać

Wojna na Ukrainie na pełną skalę trwa ponad dwa lata i na horyzoncie nawet nie majaczy jej zakończenie. W ludziach, co zupełnie zrozumiałe, rośnie zmęczenie tym konfliktem i wszelkimi jego konsekwencjami. Jednak, gdy zaczyna się to przeradzać w niechęć i złość wobec uchodźców, to pora bić na alarm zanim zacznie narastać nienawiść i dojdzie do jakiejś tragedii. Dlatego w dzisiejszym artykule chciałbym przedstawić chłodną ocenę sytuacji wokół Ukrainy i jej obywateli.

Najtrudniejsza dla ludzi w kraju będącego celem napływu uchodźców jest akceptacja obcokrajowców często stających się naszymi sąsiadami. Jeśli nawet nie mamy problemu z innością przeciętnego Ukraińca, to najczęściej spotykamy tych bogatych jeżdżących drogimi samochodami. Jest to oczywiste, bo głównie takich było stać na ucieczkę przed wojną. Wywołuje to zrozumiały niesmak, ale to państwo ukraińskie powinno ścigać swoich obywateli uchylających się od obrony ojczyzny. Często też możemy spotkać roszczeniowe postawy Ukraińców. Jednak to polskie władze decydują, jakiej pomocy udzielają naszym gościom i być może rozpieściły ich. Przecież dopiero przed nadchodzącym rokiem szkolnym pomyślano o tym, żeby uzależnić wypłatę 800+ Ukraińcom od tego, czy ich dzieci realizują obowiązek szkolny w Polsce. Znane u nas powiedzenie mówi: „jak dają to bierz, jak biją to uciekaj”. Widocznie uchodźcy z Ukrainy wychodzili z tego samego założenia i chętnie korzystali z hojności polskich władz. Nie można mieć pewności, że Polacy na uchodźstwie nie zachowywaliby się podobnie. Na pewno różnice w postawach byłyby tak samo zauważalne a te negatywne bardziej rzucałyby się w oczy.

Kolejną kontrowersją, jeśli chodzi o Ukrainę jest brak pozytywnych gestów tego państwa w kwestii pamięci o rzezi wołyńskiej. To wraz z niechęcią do burzenia pomników żołnierzy UPA będących zbrodniarzami może sprawiać wrażenie niewdzięczności, mimo ogromnej pomocy. Tu należy przyznać, że polskie władze podchodzą do sprawy zbyt lekkomyślnie. Tak jakby uznawały, że póki trwa wojna nie należy poruszać trudnych kwestii w relacjach między oboma państwami. Tymczasem jest wręcz przeciwnie. To teraz istnieje najlepszy moment, żeby coś wywalczyć. Później pojawią się nowe problemy i strona ukraińska będzie odwlekać sprawę w nieskończoność. Poza tym, im dłużej trwa wojna, tym trudniej będzie uświadomić społeczeństwu ukraińskiemu zbrodnie banderowców. Natomiast kompletną bzdurą są sugestie, że jeszcze będziemy mieć problem z Ukrainą przez ich nacjonalistów. Naprawdę zapłacili już wystarczającą cenę za wbijanie noża w plecy Polaków a w ostatnich latach nasza pomoc dla nich jest bezprecedensowa w historii. Tylko kompletny szaleniec wywołałby konflikt w takiej sytuacji. Łatwo zapominamy, że sami mamy w Polsce kult żołnierzy wyklętych, wśród których nie brakowało zbrodniarzy mordujących Białorusinów, Litwinów i Ukraińców. W Polsce też nie mamy problemu z gloryfikowaniem zbrodniarzy, przecież prezydent Bronisław Komorowski (szokujące) ustanowił dzień pamięci żołnierzy wyklętych. Czy mamy podstawy, by myśleć, że społeczeństwo ukraińskie nie obróciłoby się przeciwko władzy, która spróbowałaby odebrać im bohaterów?

W niektórych może budzić niezrozumienie, dlaczego Ukraina nie chce usiąść do negocjacji pokojowych i oszczędzić życie swoich licznych obywateli. Po pierwsze Rosja co jakiś czas wyraża chęć negocjowania a za chwilę dokonuje ataku na infrastrukturę cywilną wroga, więc trudno mówić o szczerości intencji. Po drugie warunki stawiane przez Putina są nie do przyjęcia przez Ukraińców. O ile neutralność ich kraju przy silnych gwarancjach bezpieczeństwa ze strony państw Zachodu jest czymś, o czym można by pomyśleć, to o oddaniu części terytorium nie może być mowy. Dobrze wiadomo, co Rosjanie robią na terenach okupowanych. Dla ludzi czujących się Ukraińcami oznaczałoby to co najmniej wynarodowienie. Poza tym taka decyzja może zasugerować innym państwom, że warto dokonywać agresji, bo przy zajęciu część terytorium napadniętego będą mogły liczyć na zachowanie zdobyczy. Wtedy tylko czekać inwazji Chin na Tajwan, Serbii na Kosowo a może nawet Korei Północnej na Południową. Poza tym strona rosyjska domaga się zniesienia sankcji. Zatem wywołanie wojny miałoby pozostać bez kary. Nie ma też pewności, że Rosja zachęcona swoim osiągnięciem, nie będzie chciała za jakiś czas sięgnąć po kolejne tereny Ukrainy.

Niepokój może wywoływać fakt rozpoczęcia negocjacji akcesyjnych z Ukrainą przez Unię Europejską. Kraj ten bez wątpienia nie jest w chwili obecnej gotowy do stania się członkiem UE głównie ze względu na oligarchię i idącą za nią gigantyczną korupcję. Dodatkowo specyfika tamtejszego rolnictwa (ogromne gospodarstwa i dużo niższe normy fitosanitarne) stanowi zagrożenie dla innych gospodarek unijnych. Jednak z pewnością nie zostanie do niej przyjęta, jeśli nie będzie na to w pełni gotowa a interesy pozostałych państw odpowiednio zabezpieczone. Przykład Gruzji, z którą zawieszono negocjacje z powodu kontrowersyjnej ustawy pokazuje, że w każdym momencie można zatrzymać cały proces. Właściwie przeprowadzona integracja z Ukrainą może być dla Zjednoczonej Europy bardzo korzystna. Jeśli nowemu państwu członkowskiemu przyznamy rolę żywiciela Wspólnoty inne kraje będą mogły rozwinąć inne gałęzie gospodarki niż rolnictwo.

Nikt nie musi kochać Ukrainy. Jest wiele powodów, dla których można czuć niechęć wobec niej i jej obywateli: zaszłości historyczne, coraz większe żądania, brak mocnych gestów wdzięczności i wszechobecna korupcja u naszego wschodniego sąsiada. Jednak nie jest to kwestia sympatii czy antypatii, a zwykłego człowieczeństwa i poczucia sprawiedliwości. Nawet jeśli Rosja nie popełniłaby tych wszystkich zbrodni (często podważanych), to wciąż byłaby agresorem. Agresja mająca nawet swoje podstawy, ale nie sprowokowana bezpośrednio także jest godna potępienia. Nie ma też znaczenia, że po drugiej stronie są między innymi Amerykanie, którzy sami wywołali kilka wojen. W czasie II wojny światowej nikt z Aliantów nie zastanawiał się nad tym, co USA robiły w swoim regionie tylko ramię w ramię walczyli z Nazistami. Słowem, nie wszystko, co robią Jankesi jest z gruntu złe.
Sondaże wskazujące na to, że Europejczycy chcą dalszego wspierania Ukrainy mimo braku wiary w jej zwycięstwo, najlepiej świadczą o tym, że to coś więcej niż czysta logika i przyjaźń.

Czy istnieje realna równość między skrajną lewicą i skrajną prawicą?

Flagi skrajnie prawicowej organizacji

Nazizm i komunizm to niezaprzeczalnie dwa najbardziej zbrodnicze ustroje polityczne w historii. Polskie prawo zakazuje promowania tych ideologii oraz ich symboli. Jednak czy skrajnie prawicowy i skrajnie lewicowy reżim faktycznie były i są potępiane z równą gorliwością? A może wobec jednej ideologii mamy do czynienia z większym pobłażaniem, podczas gdy druga nie była od podstaw taka zła? Taki dylemat chciałbym tym razem rozstrzygnąć.

Jeśli spojrzymy na nazizm i komunizm przez pryzmat liczby ofiar, to nie można mieć wątpliwości, że między oboma systemami istnieje znak równości. Taka jest praktyka. Jednak należy przyjrzeć się także teorii obu ideologii. Były utopijne, ale można mówić o utopii pozytywnej i negatywnej. W komunizmie z założenia chodziło o równość ekonomiczną wszystkich ludzi. Takie idee nie narodziły się wraz z filozofią. Marksa. Komunizm był z gruntu naiwny i dlatego musiał sięgnąć po przemoc a w końcu i masowe mordy.

Ogromnym błędem komunistów była walka z religią. Marks uważał, że jest pierwotnym źródłem niewoli ludzi. Na tak fundamentalną zmianę nikt nie był gotowy.

Największym problemem komunizmu był częsty romans z nacjonalizmem, który był przecież sprzeczny z internacjonalistycznymi ideami. Wszędzie, gdzie pojawiła się taka hybryda, przemoc nabierała najbrutalniejsze formy. Najdobitniejszymi przykładami są tu: Związek Radziecki za czasów Stalina i Kambodża pod rządami Czerwonych Khmerów. W Chinach czy na Kubie nie było masowych mordów na tle narodowościowym lub rasowym. Większość rządów komunistycznych skupiła się na walce z właścicielami ziemskimi i burżuazją, religią oraz przeciwnikami politycznymi.

Natomiast faszyzm i wywodzący się z niego nazizm gloryfikują przemoc nie tylko państwa wobec obywatela, ale także obywatela wobec obywatela. W efekcie łatwo można było usprawiedliwiać przed społeczeństwem agresję na inne kraje. Ktoś mógłby powiedzieć, że naziści w przeciwieństwie do komunistów, przynajmniej szanowali własność prywatną i mieli rozsądniejszą politykę gospodarczą. Owszem w III Rzeszy istniała prywatna własność, podczas gdy w państwach komunistycznych nie. Nie była ona jednak dana każdemu, kto był zdolny do niej dojść, jak głosi powszechny dziś liberalizm. Wymagano bezgranicznej wiary w narodowy socjalizm i całkowitego podporządkowania państwu. Jedynie naziści z przekonania i strachu oraz cynicy mieli prawo do własności prywatnej.

Mogłoby się także wydawać, że naziści nie walczyli z religią. Tak, Wermacht miał przyszyte do mundurów napisy „Bóg z nami” i żołnierze ginąc krzyczeli „Mein Gott!” (przynajmniej na filmach) a Hitler uważał się za chrześcijanina. Jednak w partii narodowo socjalistycznej istniał silny nurt pasjonatów okultyzmu i pradawnych wierzeń Germanów. Religia tak naprawdę była traktowana instrumentalnie. Katolicyzm był im potrzebny do antysemickiej propagandy, a protestantyzm poprzez istniejący w jego doktrynie filozofii predestynacji (powołania przez Boga). W rzeczywistości działania nazistów miały niewiele wspólnego z chrześcijańskim miłosierdziem.

Ważnym elementem ideologii narodowosocjalistycznej był daleko posunięty rasizm. Trudno więc mówić, że nazizm był z założenia dobry. Mam tu na myśli dzisiejszą perspektywę, bo w dziewiętnastym wieku i na początku dwudziestego wielu ludzi myślało, że dbanie o swój naród ponad wszystko jest głęboko moralne. Może samo uznanie Żydów za zagrożenie dla etnicznych Niemców wpisywało się w ten pogląd, ale to była niebezpieczna gra. Pseudonaukowe badania nad rasą i rozkręcanie brutalnej kampanii nienawiści wobec Żydów musiały w końcu doprowadzić do przemocy a następnie ludobójstwa.

Podstawową różnicą między komunizmem i nazizmem jest to, że ta pierwsza ideologia była internacjonalistyczna, czyli miała być transferowana na cały świat. Tymczasem narodowy socjalizm zakładał dominację jednego narodu nad całą Europą. Przyjaźnie nastawione wobec III Rzeszy faszystowskie Włochy i Hiszpania w końcu musiałyby uznać swoją podległość względem nazistów, gdyby ci wygrali II wojnę światową.

Obiecałem w poprzednim artykule, że odniosę się jeszcze do kwestii „zdrady jałtańskiej”. Każdemu, kto opisuje tamto wydarzenie, jako sprzedanie nas Stalinowi, mam ochotę zadać pytanie: Jaka była alternatywa? Niestety nie spotkałem się z odpowiedzią, nawet historyków. Być może dlatego, że prawda jest niesamowicie brutalna. Alternatywą była III wojna światowa, po której Polska byłaby w totalnej ruinie i do dziś odczuwalibyśmy tego skutki. Przypominam, że obie strony miały już broń atomową. Być może znaleźlibyśmy się pod pełną okupacją radziecką w wyniku zwycięstwa ZSRR lub porozumienia pokojowego w wypadku remisu. Według mnie znalezienie się Polski w bloku wschodnim było po prostu tak zwanym mniejszym złem. Nasz rozwój cywilizacyjny i gospodarczy został ograniczony, ale uniknęliśmy dużo gorszego – jeszcze większej ruiny. Sukcesem było już to, że nie staliśmy się republiką radziecką. Nie licząc okresu, bezwzględnego i brutalnego stalinizmu, polskie społeczeństwo nie doświadczyło komunistycznego ucisku w takim stopniu, jak czeskie czy węgierskie a przecież po odejściu Jugosławii byliśmy najbardziej niepokornym satelitą Związku Radzieckiego.

Ogromne zaufanie, którym Stany Zjednoczone i Wielka Brytania obdarzyły Stalina było błędem i na pewno ówcześni przywódcy obu państw później tego żałowali. Jednak zbyt łatwo rzuca się słowem „zdrada” w kontekście tamtego wydarzenia. Chyba nie wszyscy do końca uświadamiamy sobie, jak ważna była rola ZSRR w zwycięstwie nad nazizmem. Sowieci nie mieli czystych intencji i razem z wyzwoleniem przynieśli własną okupację, ale ich sojusz z zachodnimi Aliantami ocalił nas od dużo cięższego, niemieckiego buta.

Jak zatem wygląda w Polsce przestrzeganie paragrafu o zakazie promowania faszyzmu, komunizmu i nazizmu? Chciałbym, zanim przejdę do kwestii prawnych, napisać parę słów o reprezentacji skrajnych poglądów w Parlamencie. Podczas gdy nie ma przedstawicieli radykalnej lewicy (najbardziej na lewo jest partia Razem, ale reprezentuje co najwyżej socjalizm demokratyczny, więc nie ma mowy o autorytarnych zapędach), ultraprawica ma swoją reprezentację w postaci kilku posłów Konfederacji. Oczywiście odzwierciedla to przekrój poglądów w społeczeństwie. Jednak, czy jest to dobry objaw, że skrajna prawica zdobywa poparcie wystarczające do tego, aby znaleźć się w Sejmie? Jest też tak, że wyborcy więcej wybaczają prawicy. Im bardziej na prawo sytuuje się dana formacja polityczna, tym więcej musi złego zrobić, żeby odbiło się to na jej poparciu. SLD załatwiła jedna afera, Platforma potrzebowała kilku a PiS wręcz tonął w aferach i nie robiło to wrażenia na jego elektoracie. Coś wyraźnie poszło nie tak z kształceniem młodzieży. Widać długa zależność Polski od Związku Radzieckiego wywarła na ludziach większe piętno niż dużo krótsza, ale niezwykle brutalna okupacja niemiecka.

Prezydent niedawno ułaskawił młodą kobietę o jawnie faszystowskich poglądach, która wyrwała innej kobiecie torebkę tylko dlatego, że była w kolorach tęczy. „Zwykły” człowiek zostałby skazany, nawet gdyby na wspomnianym przedmiocie była namalowana swastyka i nie doszłoby do ułaskawienia. Z resztą kiedyś polski prokurator stwierdził, że swastyka jest w kulturach wschodu symbolem szczęścia, więc nie można jednoznacznie stwierdzić, że jej używanie to promowanie nazizmu i umorzył śledztwo. Jakoś nie słyszałem o wyroku, który opisywałby komunistyczny symbol jako przypadkowo ułożone narzędzia. Ciekawy jest też inny podobny przypadek. Ultrakatolicy parę lat temu byli oburzeni, gdy pewna artystka przedstawiła wizerunek Matki Boskiej z tęczową aureolą i zgłosili zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. Tymczasem w Biblii tęcza pojawia się po Potopie i symbolizuje pojednanie człowieka z Bogiem. Później stała się symbolem pokoju oraz tolerancji i stąd znalazła się na sztandarach stowarzyszeń LGBT. Na szczęście w tym wypadku artystka nie została skazana za obrazę uczuć religijnych, ale przez prawicę tęcza jest zestawiana z symbolami ustrojów totalitarnych, co należy uznać za absurd. Czy tak samo oburzał ją wyrok na temat swastyki?

Najświeższym przykładem skrajnie prawicowego skandalu jest oczywiście zgaszenie w Sejmie świec, które Żydzi palą na Święto Chanuka i naruszenie nietykalności cielesnej próbującej go powstrzymać kobiety (w efekcie trafiła do szpitala) przez posła Konferencji Grzegorza Brauna. Nie było to jego pierwsze tego typu „wystąpienie”, gdyż wcześniej wziął choinkę z budynku krakowskiego sądu i wsadził ją do śmietnika, bo były na niej symbole Unii Europejskiej i społeczności LGBT. Innym razem wtargnął na wykład i zniszczył głośniki, bo nie podobały mu się wygłaszane tam treści. Za oba te incydenty nie został skazany. Jeśli jego ostatnia akcja nie doprowadzi do skazania, to będziemy mogli włożyć między bajki historię o równym traktowaniu wszystkich skrajnych ideologii.

Zresztą w historii Świata mamy wiele przykładów lepszego traktowania skrajnej prawicy. Pominę już opisywany przeze mnie przykład wspierania przez Amerykanów reżimów faszystowskich w okresie zimnej wojny. Nawet w Europie po II wojnie światowej, podczas gdy państwa komunistyczne były izolowane, nikt nie miał problemu z przyjęciem rządzonych przez ultraprawicę: Hiszpanii i Portugalii do NATO tylko dlatego, że były radykalnie antykomunistyczne.

.

Zgadzam się, choć mam duże wątpliwości na temat istnienia znaku równości pomiędzy teoriami, że skrajnie prawicowe i skrajnie lewicowe ideologie powinny być potępiane z równą surowością ze względu na szeroko pojęte straty, które za sobą przyniósł. Nawet trudno jednoznacznie orzec, czy bardziej negatywnie skutki miał komunizm czy też nazizm. Jednak w polskich realiach, przynajmniej za czasów władzy, która niedawno odeszła, czyny wynikające z radykalnie prawicowych przekonań, traktowane są często ze zbyt dużym pobłażaniem. Także my obywatele powinniśmy pilnować, żeby pod opisanym względem panowała w Polsce symetria. Inaczej będzie pozostawać pole do dyskusji o tym, co jest gorsze – dżuma czy cholera. Z takich debat nie wynikłoby nic dobrego. Może się okazać, że tak jak wykazałem, prawda jest inna niż byśmy oczekiwali. Aby w końcu ruszyć z miejsca, trzeba dbać o to, żeby polskie prawo zarówno w teorii jak i w praktyce traktowało tak samo wszelkie skrajności.

Anglosasi to niemal inna cywilizacja

Nieoficjalna flaga anglosaska

Od jakiegoś czasu zastanawiam się, dlaczego Polska wciąż woli współpracować ze Stanami Zjednoczonymi i Wielką Brytanią, a nie bliższymi geograficznie Francją i Niemcami. Ma to oczywiście bardzo silne uzasadnienie historyczne. Po I wojnie światowej Stany Zjednoczone ustami swojego ówczesnego prezydenta Woodrowa Wilsona jako pierwsze zaznaczyły potrzebę utworzenia państwa polskiego. To Anglosasi udzieli nam największego wsparcia w czasie II wojny światowej, podczas gdy Niemcy byli naszymi odwiecznymi wrogami a Francja musiała martwić się o własne przetrwanie. Również podczas zimnej wojny Amerykanie i Brytyjczycy włożyli najwięcej wysiłku w pomoc polskiemu społeczeństwu, żeby wyrwało się ze szponów Związku Radzieckiego. Nie bez znaczenia jest także niezwykle liczna Polonia w tych dwóch państwach.
Jednak już od przynajmniej dziewiętnastu lat więcej łączy nas z partnerami w ramach Trójkąta Weimarskiego (Francja i Niemcy). Po Brexicie bliskie relacje z Wielką Brytanią kompletnie nie mają sensu. Współpraca wojskowa jest obecnie bardzo potrzebna, ale ona nie wymaga aż tak rozwiniętego partnerstwa. W niniejszym tekście chciałbym przedstawić argumenty wskazujące na to, co dzieli nas z Anglosasami. Ponieważ o Stanach Zjednoczonych napisałem już wiele, dziś skupię się na Wielkiej Brytanii.

Państwa Europy kontynentalnej i Wielką Brytanię wbrew pozorom różni naprawdę dużo. Podzielamy zamiłowanie do demokracji, praw człowieka i wolnego rynku, ale istnieje wiele różnic. Po pierwsze w Zjednoczonym Królestwie obowiązuje anglosaski system prawny oparty na prawie precedensowym, czyli taki, w którym wyroki zapadają na podstawie wcześniejszych, podobnych orzeczeń sądów lub same stają się precedensami. W pozostałej części Europy mamy do czynienia z prawem stanowionym bazującym na tym, co zostało zapisane w aktach prawnych.
Również podejście do gospodarki w Wielkiej Brytanii jest inne niż na kontynencie. Anglosaskie to kapitalizm w najbardziej krwiożerczej wersji, w której nie liczy się nic oprócz zysku, czego dobitnie doświadczały brytyjskie kolonie. Reszta Europy jest bardziej socjalna. W Niemczech narodziła się koncepcja państwa opiekuńczego i stworzono pierwszy na świecie powszechny, państwowy system ubezpieczeń społecznych. We Francji co i rusz wybucha bunt obywateli wobec władzy, która próbuje odebrać im przywileje socjalne. O wręcz socjalistycznej Skandynawii nie ma już nawet co wspominać. Tymczasem w Polsce od lat odbywa się cicha prywatyzacja służby zdrowia i edukacji. Polacy są wśród narodów, które najbardziej cenią sobie kapitalizm. Najdobitniej pokazują to wyniki Nowej Lewicy w ostatnich wyborach parlamentarnych. Polski rząd, aby podlizać się Amerykanom, blokuje ustanowienie na poziomie unijnym podatku dla gigantów cyfrowych.
Sytuacja nauczycieli oraz ich relacje z uczniami i rodzicami do złudzenia przypominają standardy amerykańskie. Dobrze, że w pewnym momencie zatrzymano pomysł specjalizowania się młodzieży po pierwszej klasie liceum, bo i niedługo nasi uczniowie nie wiedzieliby, gdzie leżą USA.

Kolejną różnicą jest to, że Wielka Brytania wciąż czuje się imperium, czego najjaskrawszym przejawem jest przedbrexitowe przekonanie, że doskonale poradzą sobie bez Unii Europejskiej dzięki bliskim relacjom z byłymi koloniami. Czas pokazał, że nic nie idzie zgodnie z planem. Podczas, gdy Francja wycofuje wojsko z byłych kolonii a Niemcy przepraszają Namibię i Tanzanię za swoje zbrodnie, Brytyjczycy wciąż nie potrafią wyrzec się snów o potędze i nie chcą oddawać dzieł sztuki zrabowanych w czasach Imperium. Trzeba też pamiętać o innym systemie miar i wag oraz ruchu lewostronnym, ale ma to znaczenia jedynie symboliczne.

Jeśli myślimy o narodach, które mają najwięcej na sumieniu, w naszej głowie pojawiają się głównie Niemcy, Rosjanie i Japończycy. Jednak o zbrodniach Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych bardzo mało się mówi, choć miały one miejsce. O złu, które wyrządzili Amerykanie pisałem już tutaj i tutaj. Natomiast Brytyjczycy w dziewiętnastym wieku w ramach wymiany handlowej sprzedawali Chinom opium w zamian za herbatę, jedwab, czy ryż. Doprowadziło to do uzależnienia się milionów Chińczyków i masowych śmierci. W latach 1857-1859 brutalnie stłumiono powstanie Sipajów – Hindusów służących Wielkiej Brytanii. To Brytyjczycy stworzyli pierwsze obozy koncentracyjne, w których przetrzymywali Burów (zachodnioeuropejskich osadników w południowej Afryce zasiedlających te ziemie przed ich przejęciem przez Zjednoczone Królestwo) sprzeciwiających się brytyjskiemu podbojowi. Wiele państw ma bardzo negatywne wspomnienia kolonializowania ich przez Wielką Brytanię. Może nie były to brutalne mordy, ale Zjednoczone Królestwo ma swoje na sumieniu. Nie do końca wyjaśnione są też związki rodziny królewskiej z Nazistami. Oczywiście uważam, że zaszłości historyczne nie powinny mieć znaczenia dla dzisiejszej współpracy. Każde państwo ma ciemne karty w swojej historii, więc nikt z nikim nie miałby bliskich relacji, gdyśmy brali pod uwagę takie rzeczy. Co było a nie jest nie pisze się w rejestr – mówi stare porzekadło Tymczasem pewnym środowiskom w naszym kraju nie przeszkadza to w ciągłym wypominaniu Niemcom II wojny światowej (z etycznego punktu widzenia nie ma znaczenia komu wyrządzili krzywdę). Jak już się to robi, wszystkich trzeba traktować równo.

W kontekście konferencji Aliantów w Jałcie zwykle mówi się o zdradzeniu Polski przez Zachód i oddaniu nas Stalinowi. Do tego, czy słusznie tak się to określa i jaka była alternatywa, być może odniosę się kiedy indziej. Musimy sobie przypomnieć, kto owej jałtańskiej zdrady dokonał – Stany Zjednoczone i Wielka Brytania! Nawet bardziej to pierwsze państwo, bo brytyjski premier Winston Churchill nie miał złudzeń co do radzieckiego dyktatora. Niemcy były wtedy III Rzeszą a więc agresorem. Natomiast Francja nie została zaproszona do obrad Wielkiej Trójki zapewne dlatego, że nie wszyscy Francuzi i nie od początku stawiali opór nazistom.

Trzeba jeszcze powiedzieć o czymś, o czym rzadko się pamięta a wywarło ogromny wpływ na obecną sytuację w Europie. W 1994 roku Rosja, Stany Zjednoczone, Ukraina i Wielka Brytania podpisały tzw. memorandum budapesztańskie, które miało zapewnić Ukrainie gwarancje bezpieczeństwa w zamian za oddanie poradzieckiego arsenału nuklearnego. Co z tego wyszło – wszyscy dobrze wiemy. No, ale zwrócimy uwagę, że pod tą umową nie ma podpisu francuskiego ani niemieckiego. Ówczesny prezydent Francji nawet odradzał Ukrainie oddanie broni atomowej.

Współpraca z Niemcami, choć to nasz największy partner handlowy, może budzić kontrowersje w dużej części polskiego społeczeństwa, ale czy obecnie są przeciwwskazania przed współpracą z Francją? Historycznie możemy mówić o jednym, ale poważnym zgrzycie w relacjach. Nie udzieliła nam obiecanego, realnego wsparcia, gdy napadła na nas III Rzesza. Trzeba jednak pamiętać, że była zależna od Wielkiej Brytanii, a ta specjalnie nie kwapiła się do wojny, póki sama nie została zaatakowana. Spotkałem się z pogłoską, że jeszcze za prezydentury Francois’a Hollanda miała plan wielkich inwestycji w Polsce w celu zrównoważenia potęgi Niemiec w Europie. Pierwszym krokiem w stronę bliższej współpracy miała być sprzedaż naszemu krajowi śmigłowców Caracal. Jednak, kiedy PiS doszedł do władzy, kontakt z Francuzami został zerwany. Nową wybraną ofertą była oczywiście amerykańska. Również w przypadku budowy elektrowni atomowej odrzucono francuską propozycję na rzecz pochodzącej z USA. Tymczasem energetyka nuklearna byłaby idealnym punktem wyjścia do wzmocnienia partnerstwa, ponieważ znajdujemy się w grupie państw o pozytywnym podejściu do tego źródła energii, w opozycji do m.in. Niemiec. Często narzeka się, że mamy sprzeczne interesy z Francją i Niemcami, ale kto nam broni je robić? Tymczasem wszelkie próby są sabotowane.

Jak widać nie ma żadnych głębokich podstaw do bardzo bliskich relacji Polski z państwami anglosaskimi. Nie neguję potrzeby silnej współpracy wojskowej, przynajmniej póki trwa wojna za naszą wschodnią granicą. Nie oznacza to jednak, że należy naśladować, jak papuga wszystkie rozwiązania ze wspomnianych krajów. Zamiast oddalać się od serca Europy pod każdym względem, powinniśmy zabiegać o naszą znaczącą rolę w Unii. Pierwszym warunkiem do uzyskania takiej pozycji jest przestrzeganie praworządności. Wielka Brytania i Stany Zjednoczone nie pomagają nam i naszemu regionowi z dobroci serca, a po prostu od dziesięcioleci mają w tym interes. Jednak któregoś dnia priorytety mogą się diametralnie zmienić. Tak już ten świat jest urządzony. Róbmy więc wszystko, żeby to Francja i Niemcy miały interes w bronieniu nas!

Najciemniejsza strona Ameryki

Kiedy pisałem artykuł “Prawdziwa twarz Ameryki“ nie miałem pełnego pojęcia o najmniej chwalebnym okresie historii Stanów Zjednoczonych. Parę lat temu miałem okazję obejrzeć film w jednej z popularnonaukowych telewizji o  tzw. republikach bananowych. Słyszałem oczywiście o tym zagadnieniu, ale nie byłem świadomy wszystkiego. Sądziłem, że po prostu są to państwa rządzone w sposób niedemokratyczny a swoją nazwę biorą od tego, że rosną w nich banany. Nie miałem jednak pojęcia, kto przyczynił się do tego, że te kraje tak wyglądają. Chyba nigdy nic tak mną nie wstrząsnęło. Zweryfikowałem w różnych źródłach przedstawione w filmie fakty i niestety wszystko się potwierdziło. Chciałbym się z Wami podzielić wrażeniami i wnioskami z tej historii.

Stany Zjednoczone powstały w 1776 roku w wyniku buntu trzynastu angielskich kolonii wobec władz w Londynie i wojny o niepodległość. Można więc powiedzieć, że od początku swojego istnienia kraj ten miał wymiar antykolonialny. Jednak dość szybko zaczęto zajmować nowe tereny dokonując praktycznie ludobójstwa Indian. Nowe ziemie zdobywano poprzez :

-zakup – Alaska (1867),  Floryda (1821) czy Luizjana (1803)

-wojnę amerykańsko meksykańską z lat 1846-1847 – Kalifornia, Nowy Meksyk, Teksas

-podbój – Hawaje (1889)

– wojnę amerykańsko – hiszpańską 1898 roku – Guam i Portoryko

W 1823 roku USA w tak zwanej doktrynie Monroe’a ogłosiły, że Europa nie może więcej kolonizować obu Ameryk ani zwiększać lub przywracać swoich wpływów politycznych. W zamian za to Stany Zjednoczone miały nie wtrącać się w sprawy Europy. W 1904 roku prezydent Theodore Roosvelt uzupełnił doktrynę o prawo pierwszeństwa do interweniowania w państwach Ameryki Północnej i Południowej. Po prostu uznano te dwa kontynenty za wyłączną strefę wpływów. Stało się to wyznacznikiem polityki USA w obu Amerykach praktycznie do dzisiaj. Czy to czegoś nie przypomina?

Później wybuchła wojna secesyjna (1861-1865), która w efekcie doprowadziła do zniesienia ostatniego przejawu kolonializmu w polityce wewnętrznej Stanów Zjednoczonych, czyli niewolnictwa. Wojna amerykańsko – meksykańska (1845-1846) to czas, kiedy pierwszy raz USA wtrąciły się w sprawy innego państwa. Doprowadziły do ogłoszenia niepodległości przez Teksas należący wówczas do Meksyku a następnie przyłączenia się go do USA. Było to zarzewiem konfliktu. W 1898 roku miała miejsce wojna  amerykańsko – hiszpańska, wskutek której Amerykanie odebrali Hiszpanii kolonie. Oznaczało to kres polityki izolacjonizmu, czyli nieingerowania w europejskie sprawy. Oprócz ziem należących dziś do USA zajęto wtedy także Filipiny i Kubę.

Tak zwane republiki bananowe to kraje Ameryki Środkowej, Południowej i Karaibów, które żyły z plantacji nie tylko bananów, ale też ananasów, bawełny, kawy, trzciny cukrowej czy tytoniu. Są rządzone autokratycznie, silnie podporządkowane bogatszym państwom a wszelkie zyski trafiają do wąskiej elity. Pojęcie republiki bananowej można rozszerzyć o każde państwo na świecie totalnie uzależnione od jednego surowca naturalnego. Jednak zajmę się tymi bardzo wąsko pojętymi republikami bananowymi – głównie Hondurasem, Gwatemalą i Kostaryką.

Historia zaczyna się w 1870, kiedy amerykański biznesmen Lorenzo Dow Baker sprzedał w Stanach Zjednoczonych z dużym zyskiem pęk wspomnianych owoców zakupionych na Jamajce. Banany miały ogromny potencjał, żeby zawojować rynek USA, ale problem stanowił transport. Owoce przewożone statkami gniły przed dotarciem do celu. Jedynym rozwiązaniem były więc pociągi. No, ale do tego potrzebne było położenie torów. Amerykański przedsiębiorca Henry Megss dostał zlecenie od rządu Kostaryki na budowę linii kolejowej prowadzącej ze stolicy kraju do portu nad Morzem Karaibskim. Pracował przy tym projekcie wraz ze swoim siostrzeńcem Minorem Cooperem Keithem. Założyli plantację bananów, żeby zapewnić żywność swoim pracownikom. Szybko odkryli, że eksport bananów jest niezwykle intratnym biznesem i zaczęli wysyłać je na południe Stanów Zjednoczonych. Założyli firmę Tropical Traiding and Transport Company. Keith, po śmierci swojego wuja (1877 rok) doprowadził do fuzji z innym owocowym gigantem Boston Frut Company w 1889 roku. Tak powstało United Fruit Company, marka dziś znana jako Chiquita. Do 1904 roku UFC posiadało ziemie także w Gwatemali, na północy Kolumbii i w Panamie. Kolejnym krokiem w kierunku rozwoju przedsiębiorstwa był rok 1929 i zakup Guyamel Fruit Company, największego konkurenta posiadającego plantacje w Hondurasie. W ten sposób United Fruit Company stało się światowym monopolistą w handlu owocami egzotycznymi, czyli czymś sprzecznym z zasadami tak umiłowanego przez Amerykanów wolnego rynku.

Rządy republik bananowych dawały coraz więcej przywilejów podatkowych, odstępowały ziemie za bezcen. Na plantacjach nie obowiązywało żadne prawo pracy, choć robotnicy mieli zapewnione praktycznie wszystko potrzebne do życia: domy, sklepy, szpitale i szkoły dla dzieci. Nie dostawali jednak pieniędzy, a jedynie talony. Wszelkie próby zrzeszania się pracowników i strajki były brutalnie tłumione. Ponadto pięćdziesiąt lat po zniesieniu niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych sprowadzano z Jamajki ciemnoskórych ludzi do pracy przymusowej! Na plantacjach panowała segregacja rasowa – urzędnicy i brygadziści byli wyłącznie biali. 

Do czego to wszystko doprowadziło? Nawet dziecko w podstawówce wie, jaki ma skutek ciągłe uprawianie tego samego w jednym miejscu. Ziemia stała się zupełnie jałowa i już do niczego się nie nadawała. Swoje zrobiły też zarazy niszczące uprawy, na co odpowiadano szkodliwymi dla ludzi pestycydami. Zarabiały na tym coraz więcej tylko państwowe elity a biedni stawiali się coraz biedniejsi. Nie brakowało także politycznej, a nawet militarnej ingerencji Stanów Zjednoczonych. Wszelkie próby władz republik bananowych mające na celu poprawę losu tych państw i ich obywateli spotykały się ze sprzeciwem USA, wspomaganiem zamachów stanów czy nawet interwencjami zbrojnymi. Samuel Zemurai właściciel Guyamel Fruit Company uknuł w 1911 roku spisek z byłym prezydentem Hondurasu Manuelem Bonillą bardziej przychylnym firmie i amerykańskim generałem Lee Christmasem, co doprowadziło do obalenia prezydenta Hondurasu Miquela Davilli. W 1928 roku armia kolumbijska dokonała masakry protestujących pracowników plantacji, gdyż Stany Zjednoczone zagroziły swoją interwencją. Dopiero dekret prezydenta Franklina Delano Roosevelta o dobrym sąsiedztwie przyniósł zmianę w polityce Stanów Zjednoczonych wobec regionu. Niestety nie trwało to zbyt długo.

Po II wojnie światowej Amerykanie wielokrotnie interweniowali w Ameryce Środkowej i na Karaibach np. jak w Panamie czy na Grenadzie. Jednak najbardziej bulwersujący jest przypadek Gwatemali. W 1950 roku jej obywatele powiedzieli dość wyzyskiwaniu państwa oraz narastającej biedzie i w wolnych  wyborach wybrali na prezydenta lewicowego Jacopo Arbenza Guzmana. Zapowiedział on poprawienie praw pracowniczych i rozdzielenie gruntów pomiędzy lokalnych rolników. Było to w oczywisty sposób zagrożeniem dla interesów Stanów Zjednoczonych. Cztery lata później CIA wsparło pucz wojskowy i w ten sposób USA zainstalowały marionetkowego prezydenta. Usprawiedliwiano to oczywiście koronnym argumentem tamtych czasów, czyli rzekomą współpracą ze Związkiem Radzieckim, co oczywiście nie było prawdą. W efekcie tych wydarzeń do 1996 roku trwała krwawa wojna domowa, bo znaczna część społeczeństwa nie pogodziła się z losem swojego kraju. Po zamachu stanu w Gwatemali Che Guevara, rewolucjonista kubański, miał dojść do ostatecznego wniosku, że sprawiedliwości społecznej nie da się osiągnąć metodami pokojowymi. W 1959 roku na Kubie dochodzi do przewrotu, który kończy się pełnym sukcesem i wprowadzeniem ustroju komunistycznego trwającego tam do dzisiaj.

Na tle tej historii kompletnym idiotyzmem jest mówienie o tym, że po 1989 roku Polska stała się neokolonią Zachodu a obecność m. in. niemieckich firm na naszym rynku szkodzi polskiej gospodarce. My w odróżnieniu od republik bananowych naprawdę się rozwijamy także dzięki zachodnim inwestycjom. Tylko od nas zależy, jak to wykorzystujemy. Trudno nazwać to wyzyskiem.

Kompletnie niezrozumiałe dla mnie jest postępowanie Amerykanów na początku zimnej wojny, gdy radziecki model gospodarczy odnosił jeszcze sukcesy. Jedyną odpowiedzią na rosnącą popularność komunizmu w różnych rejonach świata była najbardziej krwiożercza wersja kapitalizmu. Może kapitalizm z ludzką twarzą zdziałałby więcej i umożliwiłby szybsze zakończenie zimnej wojny. Gospodarka centralnie planowana była po prostu skazana na porażkę. Bardziej sprawiedliwy kapitalizm byłby atrakcyjniejszy i pewnie odwróciłby wielu sojuszników od ZSRR. Jednak Amerykanie nie poszli tą drogą. Łatwiej było przedstawiać jako  komunistów lewicujących przywódców państw i ich obalać, żeby móc nieustannie osiągać gigantyczne zyski na wyzysku niż ruszyć głową. Na ołtarzu walki z komunizmem położono niczemu niewinne państwa, które prawdopodobnie już nigdy się nie podniosą pod względem gospodarczym. Nie dziwmy się, że większość państw Ameryki Łacińskiej zachowuje co najmniej neutralność w kwestii wojny na Ukrainie a często staje po stronie Rosji. Jaki mają powód, żeby ufać Amerykanom? Ich własna historia mówi im, że Stany Zjednoczone mogłyby wykorzystać Ukrainę do walki z Rosją, tak jak wcześniej wiele z nich do walki ze Związkiem Radzieckim. W naszej części Świata wydaje się to kompletną bzdurą, ale my mamy raczej dobre doświadczenia z USA. Dla wspomnianych państw działania Amerykanów w ich regionie niczym nie różniły się od rosyjskich w Gruzji czy na Ukrainie, z wyjątkiem rodzaju narzucanej ideologii. Tak samo ortodoksyjnie jak Związek Radziecki do komunizmu a Rosja do tzw. ruskiego miru, USA podchodziły do kapitalizmu. Każda idea, nawet najwznioślejsza, może być nadużywana lub realizowana w niewłaściwy sposób.

Przerażające jest, jak mało jest informacji w polskich źródłach. Czyżby polskie władze obawiały się, że nasz sojusznik obrazi się i przestanie wspierać za mówienie o tym a obywatele zaczną kwestionować bliską współpracę z USA? Paradoksalnie amerykańskie media i twórcy filmowi potrafią mówić wprost o ciemnych kartach dziejów swojego państwa. Prawdziwy przyjaciel zwraca nam uwagę, gdy postępujemy w niewłaściwy sposób. Być może nasz większy krytycyzm względem Stanów Zjednoczonych uczyniłby nasze relacje bardziej partnerskimi. Ślepe zapatrzenie w kogoś lub coś musi w końcu skończyć się źle.

Absolutnie nie jest moim celem wbijanie klina między Stany Zjednoczone a Unię Europejską – sojuszników w obliczu wojny na Ukrainie. To co robią dla tego napadniętego kraju jest pierwszym bezwzględnie dobrym uczynkiem Amerykanów od wyzwolenia Europy Zachodniej od nazistów. Prawdopodobnie już zawsze będziemy musieli współpracować, szczególnie militarnie. Byleby odbywało się to  równych warunkach, a nie tak, jak w przypadku TTIP. Natomiast Amerykanie powinni przeprosić państwa Ameryki położone na południe od nich za dwa wieki bezwzględnego wyzysku tak, jak my Europejczycy, zaczynamy przepraszać za lata własnego kolonializmu. Obecna amerykańska administracja daje nadzieję na rozliczenie się z tym niesamowicie ciemnym okresem. Być może Joe Biden, który ponoć wzoruje się na prawdopodobnie najlepszym prezydencie w historii Stanów Zjednoczonych Franklinie Delano Roosvelcie, jest tu właściwą osobą. Zachód musi wreszcie porzucić swoją arogancję i poczucie bezwzględnej wyższości nad innymi cywilizacjami, co prowadzi do podwójnych standardów w polityce międzynarodowej. W ten sposób dajemy tylko paliwo dyktatorom. Bez zmiany naszego podejścia nie uczynimy Świata lepszym miejscem.

Chciałbym, żeby morałem z tej historii było to, że Amerykanie nie są tacy dobrzy i szlachetni na jakich się kreują. Wszystko, co robią wynika z ich interesu, a że mają go prawie wszędzie, to już inna sprawa. Nic zatem dziwnego, że czasem zrobią coś dobrego. My Europejczycy musimy pamiętać, że wiatr może w każdej chwili zmienić kierunek na jeszcze bardziej wschodni (chiński) i trzeba być na to gotowym.

Ukraina cz. 2 – Spowiedź obrońcy Rosji

Putin jak Hitler

Inwazja Rosji na Ukrainę z pewnością wywarła ogromny wpływ na każdego choć trochę wrażliwego człowieka. Dla osób zajmujących się stosunkami międzynarodowymi, które nie spodziewały się takiego przebiegu zdarzeń, był to niesamowity szok i pewnie u wielu z nich przyniósł zwątpienie we własne politologiczne kompetencje. Jako euroentuzjasta wierzący w możliwość pokojowego współistnienia państw, przez jakiś czas czułem, jakby co najmniej czternaście lat mojego życia i wszystko, w co wierzyłem w jednej chwili bezpowrotnie straciło sens. Można więc powiedzieć, że rosyjska agresja uderzyła we mnie potrójne, jako w człowieka, politologa i propagatora pewnej idei. Jednak reakcja wolnego Świata, a szczególnie państw Unii Europejskiej, pozytywnie mnie zaskoczyła. Wbrew wielu malkontentom jedność Zachodu okazała się większa niż można było oczekiwać. Na pewno nie spodziewał się tego Putin, bo inaczej nigdy nie zdecydowałby się na tę wojnę, a to jest w tym wszystkim najważniejsze, Pomogły mi także opinie znajomych, dzięki którym wiem, że teraz moje pisanie ma jeszcze większe znaczenie, bo widać, jak na dłoni , że Polska sama sobie nie poradzi. Jest jeszcze jeden element ideowego wymiaru moich odczuć związanych z wojną na Ukrainie. O tym opowiem dzisiaj.

Niektórzy z Was na pewno zauważyli, że miałem nietypowy jak na Polaka stosunek do Rosji. Nie to, żebym był kiedykolwiek jakimś rusofilem, chociaż jak wielu ludzi lubię rosyjską kulturę, a kiedyś miałem ambicje nauczenia się języka (dziś umiem czytać). Nie byłem także pod wpływem rosyjskiej propagandy, bo przecież nie miałem z nią nigdzie styczności Odkąd tylko zacząłem rozumieć politykę, zwłaszcza tę międzynarodową, obserwowałem jednostronnie negatywny przekaz medialny na temat Rosji. Od momentu, kiedy powstał podział na media konserwatywne i liberalne, w tej jednej kwestii obie strony były zgodne. Jeśli o czymkolwiek lub kimkolwiek mówi się tylko dobrze lub tylko źle, musi to budzić wątpliwości. Taki brak obiektywizmu wywoływał u mnie jako młodej osoby przekorę spowodowaną poczuciem braku sprawiedliwości. W końcu zacząłem mieć bardzo negatywny stosunek do USA i może niegorące, ale letnie uczucia do Rosji. Oczywiście było to już po drugiej wojnie czeczeńskiej, gdzie Rosjanie dokonywali zbrodni wojennych. Jednak cała prawda o tym oraz o prowokacji rosyjskich służb, która stworzyła pretekst do spacyfikowania wspomnianej republiki, stosunkowo niedawno wypłynęła do powszechnej informacji. Z resztą z tego, co wiem pierwsza wojna w Czeczenii także była oceniana jednoznacznie źle, a była to przecież walka z separatystami wyznającymi radykalny islam. Ciekawe, czy gdyby jakiś region Polski chciał się odłączyć, panowałoby takie samo zrozumienie? Przecież z tym właśnie walczyła Ukraina od ośmiu lat. Wojna w Gruzji także nie była taka czarno-biała, jak się ją opisuje. Owszem, Rosja dokonała inwazji, ale pierwszy strzał padł ze strony gruzińskiej, choć w reakcji na prowokację Rosjan. Kontrowersje budziło także traktowanie Osetyjczyków przez Gruzinów. To, jak skończył ówczesny prezydent Gruzji Michaił Saakaszwili (siedzi w gruzińskim więzieniu za przekraczanie uprawnień) świadczy samo przez się.
Idea Putina o odbudowie Związku Radzieckiego mogła oznaczać zjednoczenie jedynie Białorusi, Rosji i Ukrainy, które są bliskie kulturowo. Myślę, że długo wierzył, iż uda się to zrobić pokojowo. Czym różni się atak na Ukrainę od tego amerykańskiego na Irak w 2003 roku? W czym „lepsza” była inwazja USA na Panamę w 1989r. od rosyjskiej napaści na Gruzję? Jedyną różnicę stanowił sposób traktowania ludności cywilnej.
Dopiero, gdy Rosja zaczęła posuwać się do działań, na które Amerykanie nigdy nie zdecydowaliby się, zrozumiałem, że to jednak Rosja jest większym zagrożeniem dla Świata. Od 2014 roku mieliśmy odebranie siłą części terytorium innego państwa (Krym), aferę dopingową po Igrzyskach w Soczi i ingerowanie w wybory oraz referenda w innych państwach. Obecna wojna ostatecznie pozbawiła mnie wszelkich złudzeń. Do tej pory wydawało mi się, że dopóki Rosja nie jest zagrożeniem dla porządku międzynarodowego, nie należy ingerować w jej wewnętrzne sprawy. Nikogo nie można zmuszać do demokracji. Wprowadzanie demokracji na siłę jest niedemokratyczne.
Podsumowując można powiedzieć, że moja lekka prorosyjskość wynikała z poszukiwania prawdy, a nie ślepego podążania za ideami jakiejś grupy osób, jak w wypadku większości teorii spiskowych.

Chciałbym napisać także o mojej teorii na temat tego, jak powstała dzisiejsza, putinowska Rosja. Z góry podkreślam, że nie jest to usprawiedliwienie inwazji na Ukrainę. Wojna nigdy nie jest wyjściem. Chcę jedynie podkreślić, kto jest współodpowiedzialny za wyhodowanie potwora. Datuję to na długo przed współpracą niemiecko-rosyjską, wskazywaną przez wielu za początek problemów. Otóż zapoczątkowane przez Michaiła Gorbaczowa reformy ustroju Związku Radzieckiego, wbrew jego woli, doprowadziły do opuszczenia go przez kraje bałtyckie, kaukaskie, te z Azji Centralnej i Mołdawię. Decyzja o rozwiązaniu ZSRR została podjęta przez przywódców białoruskiej, rosyjskiej i ukraińskiej republiki ponad głową Gorbaczowa. Obywatele tych krajów, chyba nie do końca świadomi konsekwencji, w miażdżącej większości poparli wspomnianą decyzję. W 1994 roku na Białorusi i Ukrainie nastąpił zwrot w kierunku bardziej prorosyjskiej polityki. Natomiast Rosję w 1997 roku nawiedził ogromny kryzys gospodarczy. Putin pierwszy raz został prezydentem dwa lata później. Należy zadać pytanie, czy Zachód udzielił tym państwom wystarczającego wsparcia? Nie kwapił się zbytnio do pomocy. Upadającego imperium nie można zostawiać samemu sobie. Można mówić, że po wiekach indoktrynacji Rosjanie nie przystają do zachodnich wartości, ale wiązali ogromne nadzieje z demokratyzacją i liberalizacją gospodarki. Dojście do władzy Putina wynikało także z rozczarowania przemianami ustrojowymi. Być może o to chodziło Emmanuelowi Macronowi, gdy mówił, że nie można upokarzać Rosji. Powinien raczej powiedzieć Rosjan. Tych szarych, bo sam Putin i jego otoczenie polityczne to już jest inna sprawa. Prawdopodobnie prezydent Rosji już wtedy w 1999 roku planował zemstę na Zachodzie za w jego opinii upokorzenie Rosjan i było już za późno, żeby naprawić błędy. Putina trzeba było zatrzymać w 2014 roku, kiedy doszło do pierwszego jednoznacznego naruszenia prawa międzynarodowego, gdy Rosja anektowała Krym. Nałożone wtedy silniejsze sankcje nie pozwoliłyby na pełnoskalową inwazję. Jednak dla dużej części społeczności międzynarodowej była to jakaś sprawiedliwość dziejowa, ale we współczesnym świecie nie ma miejsca na coś takiego. Tyle, jeśli chodzi o przyczyny inwazji.

Na moją lekko prorosyjską postawę wpływało także postrzeganie Ukrainy. Muszę przyznać, że myślałem o niej przez pryzmat powstania Chmielnickiego i rzezi wołyńskiej. W naszej historii były też dobre chwile, jak choćby wspólne zatrzymanie bolszewików. Jednak te dwa przytoczone okresy kładły się cieniem na wzajemnych relacjach. Oczywiście państwo polskie nie zawsze dobrze traktowało Kozaków i ich potomków, ale to nie usprawiedliwia brutalnego mordowania Polaków. Przecież bunt przeciwko Rzeczypospolitej Obojga Narodów ostatecznie doprowadził do jeszcze większej – rosyjskiej niewoli, a i tak Ukraińcy dokonali na nas rzezi w 1943 roku widząc nadzieję w nazistach nienawidzących Słowian i także nie wyszło im to na dobre. Długo uważałem, że Ukraińcy są dla nas niebezpieczniejsi niż Rosjanie. Sądziłem, że skoro Rosja od wieków ma swoje państwo, a Ukraina dopiero od trzydziestu lat, społeczeństwo tej pierwszej powinno być bardziej cywilizowane. Poza tym każdy naród, który podnosi głowę na początku jest ekspansywny. Jednak obecna wojna, to jak Ukraińcy walczą za europejskie wartości i jak traktują jeńców oraz ciała zabitych Rosjan pokazuje nam, komu bliżej do Zachodu. Wytłumaczenie jest banalnie proste i aż mi wstyd, że nie brałem go wcześniej pod uwagę. Tereny współczesnej Rosji znajdowały się przez setki lat pod władzą a potem silnym wpływem mongolskim. Natomiast większość dzisiejszej Ukrainy znajdowała się w granicach Wielkiego Księstwa Litewskiego a następnie I Rzeczypospolitej i jakby nie patrzeć, była bliżej cywilizacji.
Pewne kroki Ukrainy po 1989 roku także były co najmniej kontrowersyjne. W 2004 roku po Pomarańczowej Rewolucji oficjalnie uznano Stephena Banderę za bohatera narodowego. Okazało się jednak, że większość obywateli wcale tego nie popierała i m. in. wspomniana decyzja sprawiła, że ówczesny prezydent rządził tylko jedną kadencję. Natomiast po tzw. Euromajdanie podjęto niewytłumaczalną, emocjonalną decyzję o zniesieniu rosyjskiego jako drugiego oficjalnego języka. Wielu obywateli Ukrainy, szczególnie tych ze wschodu kraju, w ogóle nie zna ukraińskiego, więc naprawdę mogli poczuć się dyskryminowani. Niezrozumiałe dla mnie jest także to, że Ukraina nie zgodziła się na rosyjski postulat sprzed wojny o przyznanie autonomii obwodom: donieckiemu i ługańskiemu. Ukraińcy zrobili za mało, żeby nikt nie mógł im nie zarzucić złego traktowania mniejszości. Jednak jeszcze raz podkreślam: wojna nie jest żadnym rozwiązaniem, nawet w ostateczności. Takie sprawy w cywilizowanym świecie załatwia się poprzez negocjacje.
Wielu wciąż żyjących Polaków traciło nieraz całe rodziny podczas rzezi wołyńskiej, ale nie można na podstawie tamtych wydarzeń oceniać współczesnych Ukraińców. Już chyba wystarczająco dostali w kość w konsekwencji tamtych działań. Bardzo niewłaściwe teraz wydaje mi się wypominanie, że szczególnie w miastach spotyka się głównie bogatych Ukraińców. Tak jakby bogactwo miało chronić przed bombami. Oni także mają prawo uciekać. Wiadomo, że im łatwiej, ale nie można z góry zakładać, że nie pomogli swoim ubogim współobywatelom.

Jak widać odbyłem długą drogę, żeby realnie ocenić działania Rosji. Nie broniłem ich inspirowany rosyjską propagandą, a dążeniem do znalezienia sprawiedliwości i równowagi w świecie. Chciałbym, żeby morałem z tej historii było to, że nie wstyd zmienić zdanie. Nie ma też nic złego w poszukiwaniu prawdy, o ile korzysta się z wiarygodnych źródeł.

Ukraina cz.1 – Wojna na Ukrainie. Co oznacza dla Europy i Świata?

Sytuacja na froncie 12 września

24 lutego wydarzyło się coś, co wstrząsnęło światem, Europą, a w szczególności jej wschodnią częścią. Gdy wydawało się, że jest to już kompletnie niewyobrażalne na Starym Kontynencie, jedno niczym niesprowokowane państwo napadło na drugie. To już nie wojna domowa, jak w przypadku byłej Jugosławii. Choć dla wszystkich agresja Rosji na Ukrainę była ogromnym zaskoczeniem, wielu polityków mówi teraz, że wszystko to było do przewidzenia. Po fakcie każdy jest mądry, a sprawy naprawdę w każdym momencie mogły potoczyć się zupełnie inaczej. O bezpośrednich przyczynach i przebiegu wojny zostało napisane już dużo, chciałbym więc w tym tekście więcej miejsca poświęcić nieco innemu kontekstowi sprawy.

Brzmi to brutalnie, ale każde wydarzenie, także wojna, niesie za sobą pewne szanse np. na zmianę myślenia lub postępowania. Wydarzenia na Ukrainie prawdopodobnie ożywią dyskusję na temat potrzeby samodzielności Unii Europejskiej w działaniach militarnych, żeby była w stanie powstrzymać pierwsze uderzenie wroga zanim USA wyślą armię do Europy. Kwestia całkowitej niezależności od Stanów Zjednoczonych w tym zakresie zostanie odsunięta na długie lata, bo widać, że bez ich wsparcia nie będzie możliwe ostateczne powstrzymanie agresora.

Największym problemem, który wyniknął z agresji Rosji na Ukrainę jest zakłócenie dostaw gazu i ropy. Z jednej strony nie możemy dłużej płacić za surowce państwu, które ma za nic wszelkie zasady międzynarodowe, a z drugiej Kreml w odwecie za sankcje zakręca kurki kolejnym państwom. Po pierwsze powinno to skłonić unijnych decydentów do stworzenia unii energetycznej. Dzięki niej przystępując do negocjacji dostaw będziemy na lepszej pozycji niż jako pojedyncze państwa. Trzeba także ujednolić przepisy na temat magazynowania gazu i rozbudowywać połączenia między państwami w zakresie infrastruktury przesyłowej. Sytuacja powinna zmobilizować przywódców państw do szybszego przechodzenia na odnawialne źródła energii, bez których nie ma szans na niezależność energetyczną Europy. Pora także na ostateczne oddemonizowanie atomu. On też wprawdzie wymaga importu surowców z zagranicy, ale już nie w takich ilościach jak ropa i gaz.

Wojna w Ukrainie powinna także przyspieszyć federalizację Europy. Gdyby już istniało europejskie superpaństwo, dziś nie mielibyśmy tych wszystkich problemów, które wywołała agresja Rosji, choćby dlatego, że decyzje byłyby podejmowane dużo szybciej. Nie oznacza to oczywiście, że z dnia na dzień powstanie federacja. Raczej stopniowo wdrażane będą kolejne, wspólnie polityki: energetyczna, obronna, zdrowotna czy bankowa aż naturalna stanie się potrzeba stworzenia struktur państwowych.

Pora, żeby UE zaczęła coraz częściej spoglądać w stronę Afryki, gdzie Chiny zwiększają swoje wpływy gospodarcze a Rosja militarne i polityczne. Sytuacja, w której rosyjska agresja powoduje kryzys żywnościowy w wyniku blokowania ukraińskich portów, daje szanse na zbliżenie z Czarnym Lądem poprzez pomoc i inwestycje. Gdyby nie udało się całkowicie osłabić Rosji, trzeba będzie w jakiś sposób przeciągnąć Chiny na swoją stronę. Jedyną drogą ku temu jest właściwe ułożenie stosunków gospodarczych, korzystnych dla obu stron tak, jak zrobiono to w przypadku Japonii i Kanady.
Szkoda, że ludzie zawsze są mądrzy dopiero po szkodzie, ale tak już chyba musi być. Trzeba się cieszyć, że choć czasem uczymy się na błędach.

Jeśli chodzi o zagrożenia, najważniejszym wydaje się być możliwość całkowitego rozbicia jedności państw unijnych. Trzeba spojrzeć obiektywnie na to, kto tak naprawdę nie staje jednoznacznie po stronie Ukrainy, nie dostarcza broni a nawet blokuje jej transport przez swoje terytorium i nie wyraża minimum woli do zerwania stosunków gospodarczych z Rosją. Mowa oczywiście o Węgrzech. Niemcy wolno i opieszale, ale jednak działają. Trzeba zrozumieć, że dla nich ta wojna jest największym szokiem, bo postawiły wszystko na współpracę energetyczną z Rosją, jednocześnie zmniejszając swój potencjał militarny do niezbędnego minimum. Wyplątanie się z tego jest bardzo trudne. Nawet przepisy prawne utrudniają dostawy broni. Oczywistym jest, że dla państw, które są bardziej oddalone od strefy konfliktu, niebezpieczeństwo nie jest aż tak wielkie. Jest to kolejny argument za federalizacją Europy, gdyż wtedy problem zostałby uwspólnotowiony i nikt nie mógłby powiedzieć, że to nie jego sprawa.
Dla szerzej pojętego Zachodu kolejnym problemem jest Turcja, która szantażuje kraje chcące wstąpić do NATO i coraz bardziej wprost grozi sojusznikowi w Pakcie, swojemu sąsiadowi Grecji. Po zakończeniu wojny trzeba będzie coś z tym fantem zrobić. Węgry praktycznie nic nie znaczą na arenie międzynarodowej, za to Turcja jest ważnym sojusznikiem innych państw Paktu Północnoatlantyckiego, ponieważ pomaga w utrzymaniu względnego porządku na Bliskim Wschodzie.

Konieczność uniezależnienia się od rosyjskich surowców niesie ze sobą ryzyko, że wiele państw zwróci się w stronę innych, często gorszych reżimów jak Iran czy Arabia Saudyjska. Niewątpliwie konieczna będzie zmiana stosunków z mniej niebezpiecznymi, ale jednak dyktaturami w rodzaju Wenezueli. Amerykanie już zresztą zmienili kurs wobec Saudyjczyków, z którymi mieli gorsze relacje po zamordowaniu dziennikarza w saudyjskiej ambasadzie w Stambule. Brana pod uwagę jest także normalizacja stosunków ze wspomnianym południowoamerykańskim krajem, którego prezydent nie jest uznawany przez wiele państw.
Kolejnym zagrożeniem związanym z energetyką, jest coś, co już się dzieje, czyli zastępowanie gazu węglem. Może to sprawić, że klimatu nie będzie się już dało uratować. Niech każdy odpowie sobie sam na pytanie, czy lepiej czerpać gaz od mniej agresywnych reżimów, czy skazać planetę na zagładę.

Chciałbym przestrzec przed pomysłami szybkiej integracji Ukrainy z Unią Europejską. Przyznanie jej statusu kandydata było pięknym, potrzebnym, ale tylko symbolicznym gestem. Negocjacje i dostosowywanie się tego kraju do przepisów prawa europejskiego będą trwać długie lata. Być może większość Ukraińców jest gotowa na rychłe wstąpienie, ale ich państwo na pewno nie. Rząd PiS naciska na przyspieszoną akcesję Ukrainy nie ze względu na dobro sąsiada, lecz upatruje w tym szansy na to, że instytucje unijne mając na głowie problemy z nowym członkiem Wspólnoty zapomną o problemach z praworządnością w Polsce.

Wielu ludzi, w szczególności polityków, często używa wielkich słów naciągając ich znaczenie, którego do końca sami nie rozumieją. Polacy i Ukraińcy od początku wojny mówią, że są braćmi, tak jakby wiele wieków sporów nagle odeszło w niepamięć. Po nastaniu pokoju zamiecione pod dywan konflikty oraz zbrodnie mogą wybuchnąć ze zdwojoną siłą. Dlatego, gdy to wszystko się już skończy koniecznie trzeba będzie usiąść i wyjaśnić sobie wszystkie kontrowersje: z jednej strony rzeź wołyńską, a z drugiej przymusowe przesiedlenia Ukraińców oraz działania tzw. żołnierzy wyklętych, którzy w dużej części byli zwykłymi bandytami i m.in. mordowali ludzi innych narodowości.

Ewentualna zmiana władzy na Kremlu i wywołany przez to chaos, może doprowadzić przynajmniej do chęci oderwania się niektórych republik od Rosji. Spowoduje to osłabienie tego państwa, ale może także grozić tym, że na północnym Kaukazie powstanie nowa wersja Państwa Islamskiego, ponieważ Dagestan czy Czeczenia zamieszkałe są przez ludność wyznającą radykalny islam. Poza tym rosyjska doktryna na temat broni nuklearnej zakłada użycie jej między innymi w przypadku zagrożenia dla istnienia państwa. Można to interpretować na wiele sposobów, ale opisany przypadek niewątpliwie wyczerpuje definicję

Chciałbym, żeby wojna na Ukrainie nie uśpiła naszej czujności. Nawet najdoskonalszy kłamca czasem mówi prawdę. Rosyjska propaganda jest taka skuteczna, ponieważ idealnie miesza fakty z półprawdami i totalnymi kłamstwami. Kompletną bzdurą jest twierdzenie, że NATO stanowi zagrożenie dla Rosji, a Ukrainą rządzą faszyści, którzy mordują mniejszość rosyjskojęzyczną i Rosja ją wyzwala. Za półprawdę można uznać rozważania na temat wspólnej historii Ukrainy i Rosji. Jednak Putin ma rację mówiąc, że Amerykanie sami mają poczucie posiadania własnej strefy wpływów i niejednokrotnie próbują ją rozszerzać ingerując w politykę wewnętrzną innych państw. W Ameryce Łacińskiej są przez to wręcz znienawidzeni. Sytuacja tych krajów przez lata niewiele różniła się od gruzińskiej, mołdawskiej i ukraińskiej. Oczywiście Stany Zjednoczone, przynajmniej w teorii, narzucają innym wartości demokratyczne i wolnościowe, a nie tatarską niewolę. Jednak z punktu widzenia prawa międzynarodowego nie czyni to żadnej różnicy. Kolejny raz na tym blogu powtórzę – jedyną szansą na uwolnienie się z tej dwubiegunowej pułapki jest stworzenie silnej Europy, współpraca z USA tam, gdzie to niezbędne i niezależne układanie sobie relacji z państwami sceptycznymi wobec Amerykanów.

Rok 2022 z pewnością jest już przełomowym dla stosunków międzynarodowych, tak jak 1648 (zakończenie wojny trzydziestoletniej), 1815 (kres wojen napoleońskich), 1918, 1945, 1989 i 2001 (zamachy na Word Trade Center i Pentagon). Przede wszystkim trzeba będzie w końcu przyspieszyć procesy, z którymi wciąż się zwleka, czyli transformację energetyczną, zwiększenie zdolności obronnych państw europejskich i budowę silniejszej UE. W szerszym kontekście z pewnością będziemy świadkami nowej zimnej wojny być może z wyłaniającym się trzecim graczem w postaci federacji europejskiej. Wiele wskazuje na to, że miejsce Rosji w tym układzie zajmą Chiny. Kto wie, czy w latach 1945-1989 Świat nie był jednak bezpieczniejszy, bo biorąc pod uwagę to, że żadne państwo nie potrafi się wyrzec działań militarnych, będąc świadomym, że druga strona dysponuje nie mniejszym potencjałem, nie podejmuje pochopnych decyzji o jakiejkolwiek wojnie. Próba zbliżenia Rosji i jej przyjaciół, sojuszników oraz państw patrzących z sympatią w jej stronę do zachodnich wartości poprzez współpracę gospodarczą, skończyła się kompletnym fiaskiem, głównie dlatego, że przywiązywano zbyt małą wagę do znaczenia różnic kulturowych w stosunkach międzynarodowych.
Czekają nas więc ogromne zmiany, ale kiedy i jak zakończy się wojna na Ukrainie jest praktycznie nie do przewidzenia.

Konieczność militaryzacji UE

Emmanuel Macron – nowa nadzieja na silną Europę

Nie tak dawno temu prezydent Francji Emmanuel Macron stwierdził, że Pakt Północnoatlantycki przeżywa stan śmierci mózgowej. Oczywiście od razu posypały się na niego gromy, bo jak można podważać sojusz ze świętą Ameryką. Czas jednak pokazał, że to francuski przywódca miał rację. Może jedynie moment nie był zbyt szczęśliwy, bo nieco wcześniej Macron mówił o konieczności ocieplenia relacji z Rosją. Po ostatnich wydarzeniach na linii UE- USA coraz więcej europejskich polityków zaczęło mówić o militarnej niezależności. Najgłośniej prezydentowi Francji wtórował wysoki przedstawiciel ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa UE Josep Borell. Czy i w jakim stopniu Unia tego naprawdę potrzebuje? O tym przeczytacie dzisiaj.

Na początek, jak zwykle będzie trochę historii. Powojenna współpraca wojskowa państw Europy datuje się już na rok 1947, kiedy to Francja i Wielka Brytania z obawy przed odrodzeniem potęgi Niemiec, zawarły porozumienie wojskowe zakładające wzajemną pomoc w razie ataku na któreś z nich. Rok później określono jako zagrożenie także Związek Radziecki, a do współpracy dołączyły Belgia, Holandia i Luksemburg, co doprowadziło do powstania Unii Zachodniej przekształconej w 1954 roku w Unię Zachodnioeuropejską. W późniejszych latach dołączyły do niej Niemcy Włochy, Hiszpania i Portugalia. UZ stała się podstawą Paktu Północnoatlantyckiego powołanego do życia w 1949 roku. Ciekawostką jest, że Unia Zachodnioeuropejska dawała dużo silniejszą gwarancję bezpieczeństwa jej członkom niż NATO. Podczas gdy traktat o UZ zakładał bezwarunkowe i natychmiastowe wsparcie militarne dla zaatakowanego państwa, Pakt Północnoatlantycki mówił jedynie o pomocy z użyciem środków “uznanych za stosowne”. Jednak wszystko to działo się jeszcze przed powołaniem do życia Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali i miało charakter międzypaństwowy.

W artykule udowadniającym, że Wspólnota Europejska tylko przez krótki czas była projektem wyłącznie gospodarczym, wspomniałem o pomyśle Europejskiej Wspólnoty Obronnej. Zaproponował go w 1950 roku francuski premier Rene Pleven. Francja chciała objąć wspólną kontrolą także armię remilitaryzujących się Niemiec. To właśnie Francuzi ostatecznie zablokowali tę inicjatywę, gdy do władzy w kraju doszli politycy przeciwni głębszej integracji. Ważnym powodem było także to, że Wielka Brytania nie chciała się zaangażować a była istotnym elementem koncepcji Plevena jako równoważnik siły Niemiec. Temat wspólnej europejskiej obronności o charakterze ponadnarodowym został odsunięty na bok na długie lata a Niemcy zostały w 1955 roku przyjęte do NATO.

W 1975 roku powstał raport belgijskiego premiera Leo Tindermansa o przyszłości Wspólnoty Europejskiej. Najciekawszym stwierdzeniem było: “Zjednoczona Europa pozostanie dziełem niepełnym tak długo, jak długo nie będzie miała wspólnej polityki obronnej”.

Temat europejskiej, wspólnej obrony wrócił z całą mocą w traktacie z Maastricht, który powołał do życia Unię Europejską. Stworzono Wspólną Politykę Zagraniczną i Bezpieczeństwa. Jako jej cele postawiono m. in utrzymywanie pokoju i bezpieczeństwa międzynarodowego oraz umacnianie bezpieczeństwa Unii Europejskiej. Unia Zachodnioeuropejska, która do tej pory była oddzielną organizacją, została uznana za zbrojne ramię Unii Europejskiej. Docelowym zadaniem WPZiB miało być uzgodnienie wspólnej polityki obronnej, która mogłaby prowadzić do wspólnej obrony.

Pierwszym przejawem tego zamierzenia było powstanie w 1999 roku Wspólnej Polityki Bezpieczeństwa i Obrony, której cel stanowiło zwiększenie zdolności UE do prowadzenia samodzielnych działań operacyjnych i podejmowania decyzji w razie zaistnienia kryzysu. Sojusz Północnoatlantycki pozostał podstawą wspólnej obronności. Zadeklarowano zwiększenie współpracy z NATO, lepsze wykorzystanie potencjału, jakim UE dysponuje i zwiększenie szybkości reakcji na kryzysy.

Traktat amsterdamski (1997 rok) usankcjonował wprowadzone wcześniej tzw. misje petersberskie, czyli działania o charakterze wojskowym, które może podejmować UE. Należą do nich misje ratunkowe, humanitarne oraz misje wojskowe służące zarządzaniu kryzysami i dodane przez Traktat Lizboński misje rozbrojeniowe, misje wojskowego doradztwa i wsparcia oraz stabilizacyjne. Dodatkowo TL wprowadził wzajemną pomoc państw członkowskich z użyciem wszelkich dostępnych środków w razie ataku, na któreś z nich.

Najnowszą europejską inicjatywą związaną z wojskowością jest PESCO (Permented Structured Cooperation), czyli stała współpraca strukturalna. Przyłączyły się do niej wszystkie państwa członkowskie Unii Europejskiej z wyjątkiem Dani i Malty. Mogą też przystąpić kraje spoza UE, jeśli podzielają jej wartości i wniosą wartość dodaną w postaci zaawansowanej technologii, walory strategiczne czy znaczący wkład finansowy. W ten sposób w PESCO zaangażowała się Kanada, Norwegia i Stany Zjednoczone, Projekt zakłada wspólne rozwijanie, technologii, strategii czy infrastruktury i współfinansowanie tych działań. W ramach PESCO powstało już 46 projektów a największym z nich dotyczący mobilności, który polega na budowie infrastruktury drogowej, umożliwiającej sprawniejsze przemieszczanie się wojska.

Na początku moich studiów byłem gorącym zwolennikiem tego, żeby Unia Europejska pozostała przy swojej soft power (dyplomacja i handel), która odróżniała ją od hard power (armia) Stanów Zjednoczonych. Po prostu UE w założeniu miała być pacyfistyczna, a za obronność miało odpowiadać stworzone do tego celu NATO. Na moje stanowisko nie wpływał nawet fakt, że było to już po interwencji w Iraku, która pierwszy raz militarnie poróżniła Zachód. Dochodziłem do wniosku, że wzajemne zaufanie da się jeszcze odbudować. Wszystko zmieniła jednak Arabska Wiosna. Zbyt idealistyczna i nierozsądna decyzja o popieraniu przemian wywołanych buntem społecznym w krajach Afryki Północnej i na Bliskim Wschodzie, przyniosła za sobą olbrzymie problemy. W Jemenie i Syrii od dziesięciu lat trwa wojna domowa. Libia cały czas pogrążona jest w chaosie. Dodatkowo sytuacja w Syrii przyczyniła się do powstania i rozwinięcia się Państwa Islamskiego. Ogólnym skutkiem zrywu społecznego są masowe migracje z tego regionu świata. Więcej o tym tutaj. Jedynie w Tunezji można mówić o sukcesie demokratyzacji, ale prawdopodobnie tam i tak, może trochę później doszłoby do przemian. Dobrze rokuje także sytuacja w Egipcie. Być może świadomość olbrzymiej wagi turystki dla gospodarek tych państw robi swoje. Od chwili Arabskiej Wiosny wiadomo, że Stany Zjednoczone nie zawsze działają racjonalnie a potem my w Europie sami ponosimy tego konsekwencje.

Prezydentura Donalda Trumpa unaoczniła najciemniejsze strony Stanów Zjednoczonych. Najlepiej było to widać w polityce wewnętrznej, ale miało także przełożenie na sprawy międzynarodowe. Trump skrytykował NATO idąc dużo dalej niż Macron. Zakwestionował sam sens istnienia tej organizacji. Stwierdził, że Europa musi wziąć za siebie większą odpowiedzialność i wydawać więcej na obronność, bo Ameryka nie może wiecznie finansować innych państw. Miał oczywiście sporo racji, ale jego słowa zabrzmiały co najmniej jak szantaż. Dodatkowo wybierał sobie sojuszników w relacjach transatlantyckich faworyzując Polskę i Wielką Brytanię, a Francję i Niemcy odstawiając na boczny tor. Stosunki z tym ostatnim państwem były szczególnie chłodne. USA za czasów najgorszego prezydenta w swojej historii o mało nie wywołały wojny z Iranem na początku 2020 roku, kiedy to na terenie Iraku armia amerykańska dokonała udanego zamachu na irańskiego generała. Ostatnie cztery lata uświadomiły nam, że Stany Zjednoczone nie są tak pewne, jak nam się wydawało, bo nigdy tak naprawdę nie wiadomo, kto może zasiąść w Białym Domu.

Źródłem optymizmu było z pewnością wybranie na prezydenta Stanów Zjednoczonych Joego Bidena. I rzeczywiście Unia Europejska znów zaczęła być traktowana przez USA jak partner. Sielanka nie trwała jednak długo. W sierpniu w fatalny sposób Amerykanie przeprowadzili akcję wycofywania się z Afganistanu. Co prawda, co do samego faktu i terminu, nowy prezydent został wsadzony na minę przez Donalda Trumpa, ale nic nie tłumaczy beznadziejnej organizacji i nie skonsultowania się z europejskimi sojusznikami. Afganistanowi nie “grozi” scenariusz tunezyjski. Z drugiej strony nie powtórzy się ani historia Syrii, ani Libii. Kraj został przejęty przez talibów bez żadnego oporu tamtejszego wojska i sytuacja prawdopodobnie wróci do stanu sprzed wejścia Amerykanów. Była to najbardziej bezsensowna wojna w historii Stanów Zjednoczonych.
Następnie USA wraz z Wielką Brytanią zawarły porozumienie wojskowe z Australią. Ta ostatnia zerwała umowę z Francją na zakup łodzi podwodnych, bo wspomniany układ zakłada to samo. Pokazuje to brak lojalności wobec sojuszników i sygnalizuje, że USA przenosi swoje militarne zainteresowanie na Pacyfik na wypadek konfliktu z Chinami. Czy to nie wystarczające argumenty za potrzebą militaryzacji Unii?

Co niezwykle ważne, wraz ze zmianą lokatora Białego Domu plany zwiększenia niezależności wojskowej Unii uzyskały poparcie Stanów Zjednoczonych. Trump chciał zmniejszyć wydatki swojego państwa na obronność innych członków NATO, ale oczywiście USA miały nadal rządzić. Europejscy politycy raczej są zgodni, co do potrzeby militarnego uniezależnienie się od Stanów Zjednoczonych. Różnią się tylko, jeśli chodzi o formę i głębokość emancypacji. Wszyscy są zgodni, że wszelkie działania w tym kierunku powinny być czynione przy współpracy z NATO i nie mogą dublować jego zadań. Szczególnie kraje Europy Wschodniej będące członkami Paktu Północnoatlantyckiego są wyczulone na tym punkcie. Uznają NATO za jedynego gwaranta swojego bezpieczeństwa a dla wielu z nich organizacja ta była pierwszym znacznym krokiem w kierunku lepszego świata. Przekonanie wspomnianych państw do wspólnej europejskiej obrony będzie szczególnym wyzwaniem.

Samodzielna armia mogłaby pomóc w unormowaniu stosunków z Rosją. Być może Kremlowi bardziej niż obecność wojsk u wschodniej granicy Polski, Litwy, Łotwy i Estonii w ogóle, przeszkadza to, że są wśród nich Amerykanie. Poza tym świadomość, że po drugiej stronie znajduje się zwarta armia, a nie twór polegający tylko na nigdy w pełni nie sprawdzonych sojuszach, być może działałaby odstraszająco.

Unia Europejska dość szybko jak na swoje możliwości zareagowała na ostatnie wydarzenia i apele polityków. W listopadzie zaprezentowano Kompas Strategiczny, czyli plan dochodzenia do autonomii obronnej UE, czyli możliwość samodzielnego podejmowania działań zbrojnych. Na początku dokumentu określono zagrożenia dla wspólnego bezpieczeństwa. Jest to przede wszystkim Rosja, która zagraża militarnie, ale także poprzez używanie dostaw gazu jako broni. Chiny uznano za „partnera, konkurenta gospodarczego i rywala systemowego”, który „coraz bardziej angażuje się w napięcia regionalne”. Głównymi założeniami planu są: zwiększenie nakładów finansowych państw Unii na obronność, poprawa rozwoju zdolności cywilnych i wojskowych oraz gotowości operacyjnej i lepsze planowanie. Zadeklarowano także utworzenie do 2025 roku europejskich sił szybkiego reagowania. Co prawda Unia już takie posiada w postaci tzw. Eurokorpusu, ale ten dysponuje zaledwie 60 tysiącami żołnierzy i zaangażowało się tylko kilka państw. Podobnie, jak inne tego typu inicjatywy WPZiB, jest uznawany za niezdolny do skutecznego działania.
Kolejną potrzebą określono zniesienie jednomyślności w głosowaniach nad Wspólną Politykę Zagraniczną i Bezpieczeństwa. Możliwość weta opóźnia a nawet uniemożliwia podjęcie działań we wspomnianym zakresie. Postanowiono bardziej postawić na działania w cyberprzestrzeni i kosmosie. Projekt oczywiście musi zyskać jeszcze poparcie państw członkowskich. Wygląda na to, że trwająca obecnie do 30 czerwca prezydencja Francji w Radzie Europejskiej przyniesie prawdziwy przełom w kwestii europejskiej obronności.

Chyba każdy zdrowo myślący człowiek widzi teraz, że istnieje coraz pilniejsza potrzeba, by Europa zaczęła myśleć o wspólnej obronności. Być może to ostatni dzwonek, żebyśmy któregoś dnia nie obudzili się kompletnie bezbronni. Na początku trzeba będzie ściśle współpracować z NATO i nie wchodzić mu w drogę a wszelkie zmiany wprowadzać stopniowo. Jednak ostatecznym celem powinna być pełna militarna suwerenność pewnie już wtedy federacji europejskiej.

Prawdziwa twarz Ameryki – 28.06-2015

Nadszedł czas, by zdjąć zasłonę milczenia. Przyszła pora poruszyć sprawy, o których mało kto decyduje się mówić głośno. Wydaje się że wydarzenia zaszły już za daleko. Za obecną, trudną sytuację w Europie i na jej zapleczu główną winę ponoszą Stany Zjednoczone. Niezrozumiała polityka zagraniczna tego państwa w ostatnich latach doprowadziła do chaosu na Bliskim i Środkowym Wschodzie oraz w Afryce Północnej. Przyczyniło się to do niezwykle krwawej wojny domowej w Syrii, powstania Państwa Islamskiego i wreszcie masowej ucieczki do Europy ludzi z tego regionu (niestety często potwierdzających najgorsze stereotypy na ich temat). Artykuł ten ma na celu przedstawienie argumentów, które mogą dowodzić słuszności tezy o dużej winie USA w kryzysie migracyjnym.

Lepszy profil

Od odkrycia i opanowania Nowego Świata ludzie masowo emigrowali do Ameryki. Uciekali z Europy od biedy, od prześladowań ze względów religijnych i od tyrani władców. Mieli nadzieję, że w całkiem nowym miejscu spokojnie zbudują swoje bezpieczne i dostatnie życie. Czyż nie trudno o piękniejszy mit założycielski? Potem osadnicy musieli stoczyć wojnę
o swoją niepodległość z wojskami angielskiego króla. Stany Zjednoczone zostały pierwszym krajem federacyjnym i stworzyły pierwszą w świecie konstytucję. Można powiedzieć, że stały się kolebką współczesnej demokracji, wolności, równości, praw człowieka, suwerenności
i decentralizacji. Konflikt domowy w latach 1861-1865 ostatecznie ukształtował ustrój państwa doprowadzając między innymi do wyzwolenia murzynów. Dwukrotnie USA angażowały się w wojny światowe ratując Europę, gdy było już naprawdę źle. Nie do przecenienia jest też rola Stanów Zjednoczonych w odbudowie Europy po drugiej z nich.
A nie chodziło im tylko o własną strefę wpływów. Plan Marshalla skierowały przecież też do państw wyzwolonych przez Związek Radziecki. Ważny również jest wkład w budowę państwa żydowskiego. Wszystko to mogłoby się pięknie zapisać na kartach historii. Niestety pozytywna rola USA w świecie kończy się w tym miejscu.

Ciemna strona mocy

Druzgocące zwycięstwo w II wojnie światowej musiało wyraźnie zaszkodzić Amerykanom. Stali się wręcz nieprzyzwoicie pewni siebie i poczuli swoją specjalną, globalną misję. Uwierzyli, że są strażnikami wolności i demokracji w świecie. Uzurpują sobie przez to prawo do interwencji od finansowania popieranej strony, po realne wsparcie wojskowe wszędzie tam, gdzie w ich opinii dochodzi do łamania wyznawanych przez nich wartości. Jak to się popularnie mówi stali się światowym policjantem, choć nikt ich do tego oficjalnie nie upoważnił. Jednak czy w rzeczywistości zawsze postępują tak szlachetnie jak głosi PR?

Już pod koniec II wojny światowej Amerykanie dopuścili się największej zbrodni w swej historii, zrzucając dwie bomby atomowe na Japonię mimo pełnej świadomości konsekwencji. Przez lata propaganda powtarzała, że Japończycy nigdy by się nie poddali, bo to sprzeczne
z kodeksem Samuraja. Pewne źródła podają, że w momencie zrzutu trwały negocjacje nad kapitulacją kraju Kwitnącej Wiśni. Najciekawsze jest to, że Amerykanie, jako jedyni użyli broni nuklearnej przeciw innemu państwu, a w czasie całej zimnej wojny straszyli, że Związek Radziecki kiedyś to zrobi.

Warto też krótko wspomnieć o wojnie w Korei, która stała się swoistym zimnowojennym poligonem dla obu rywalizujących mocarstw. Zaangażowanie dwóch stron w konflikt było jednakowe. To wtedy doszło do powstania dwóch najbardziej na świecie wrogich sobie sąsiadów. Jednak kilka lat później doszło do wojny, która do dziś budzi największe kontrowersje. 25 maja 1964 Amerykanie weszli do Wietnamu. Oficjalnym celem było ratowanie kraju dopiero powstającego po kolonializmie przed komunistycznym reżimem
i zapobiegnięcie jego rozszerzeniu na inne państwa azjatyckie. Nie było to jednak tak proste, jak wydawało się butnym Jankesom. Interwencja w Wietnamie przerodziła się w największy koszmar i druzgocącą klęskę amerykańskiego wojska. Na nic były ciągłe bombardowania
i wysyłanie nowych sił przez kolejnych prezydentów. Najstraszliwsze dla godności Amerykanów było to, że nie ulegli regularnej armii, tylko można powiedzieć bojówce komunistycznej. W wojnę tą kompletnie bezwolnie zostały zaangażowane kolejne dwa kraje – sąsiednie Kambodża i Laos. Nawet obywatele USA, mimo antykomunistycznej propagandy i wzbudzania w nich poczucia misji, w pewnym momencie powiedzieli dość i wyszli na ulice. Wojna ostatecznie zakończyła się w 1975 roku. Jej efektem było straszne zrujnowanie kraju, Wietnam Północny i Wietnam Południowy zjednoczyły się pod komunistycznym berłem,
a dodatkowo utracono Kambodżę i Laos. W Azji powstała „bambusowa kurtyna” na wzór europejskiej –„żelaznej”.

Jak widać po II wojnie światowej Amerykanie mieli już gotowego nowego wroga. Stał się nim komunizm wraz z głównym piewcą tej ideologii – Związkiem Radzieckim. W tej wojnie nie padł żaden bezpośredni strzał. Rywalizacja toczyła się głównie na poziomie propagandowym i w przestrzeni kosmicznej. W USA strach przed komunizmem graniczył wręcz z jakąś paranoją. Odbiło się to nawet na związkach zawodowych, które nie są przecież tożsame z ustrojem komunistycznym. Wszystko podsycała propaganda. Amerykańskie filmy, szczególnie lat osiemdziesiątych, co i rusz poruszały w jakiś sposób wątek zimnej wojny
i zawsze tymi złymi byli „Sowieci”. Z wielu obywateli zrobiono komunistów, nawet jeśli ich serca tylko trochę skręcały w lewo. W gronie tym znalazło się dużo znanych osób a najsłynniejszym był przypadek Charliego Chaplina. Pokazuje to, jak dogłębne były działania władz, żeby do cna obrzydzić rywala obywatelom.

Ta okropna wojna w Wietnamie na jakiś czas mocno ostudziła zapał Stanów Zjednoczonych w walce o „wolność i demokrację” w świecie. Od tej pory podejmowali działania tylko we własnym regionie. Nie zapędzali się już tak daleko, jak kiedyś. Popularne stało się ingerowanie w wewnętrzne sprawy krajów Ameryki Środkowej i Karaibów. Ochoczo wspierano rządzące junty i wojskowe przewroty W Granadzie, Haiti Nikaragui, Panamie
i w Salwadorze powtórzył się podobny scenariusz I tak wielcy krzewiciele idei demokracji obalali często legalnie wybranych prezydentów tylko dlatego, że mieli oni nieraz tylko trochę lewicowe poglądy i mogliby okazać się komunistami. Można jednak odnieść wrażenie, że
w zimnowojennych czasach Amerykanie każdemu, kto nie popierał polityki USA i nie chciał współpracować, zarzucali wyznawanie idei marksistowskich. Była to zatem doskonała przykrywka do wtrącania się w sprawy wewnętrzne innych państw w trosce o własny interes.

Dno studni

Jednakże 11 września 2001 roku stało się coś, co znów przewróciło do góry nogami politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych. Zamachy na World Trade Center i Pentagon uzmysłowiły siłę nowego wroga, radykalnego islamu, czyli po prostu terroryzmu. Już parę miesięcy później wojska Amerykańskie weszły do Afganistanu uważanego za wylęgarnię dżihadystów. Potem doszła interwencja w Iraku oskarżonym o posiadanie broni masowego rażenia, czego zresztą nigdy nie udowodniono. Samo wejście było bezprawne, gdyż nie wszyscy członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ wydali wyraźną zgodę..

Prezydent George W. Bush ponadto wyznaczył tzw. „oś zła” -Irak, Iran, Korea Północna. Preludium tych wydarzeń miało miejsce ponad dziesięć lat wcześniej. Ojciec Busha juniora podjął decyzję o amerykańskiej operacji „Pustynna Burza” w odpowiedzi na okupowanie bogatego w ropę Kuwejtu (Irakijczycy uważali go za własną prowincję) przez wojska Saddama Husajna. Bush junior zapragnął dokończyć to, co nie udało się jego ojcu, mocno za to krytykowanemu. Za drugim razem zwycięstwo i pojmanie dyktatora było błyskawiczne, lecz schody pojawiły się dopiero później. Byłego prezydenta Iraku stracono i otworzyła się puszka Pandory. Sytuacja w Afganistanie i w Iraku po obaleniu Husajna zaczęła przypominać piekło Wietnamu. Koalicja międzynarodowa nie potrafiła poradzić sobie z partyzanckimi działaniami wroga. Praktycznie codziennie jakiś żołnierz ginął od miny pułapki czy w wyniku ostrzału. A tu dochodziło jeszcze spuszczenie ze smyczy różnych radykalnych grup narodowych i islamistycznych. Czym kończy się utrata charyzmatycznego przywódcy przez mocno zróżnicowane etnicznie i religijnie państwo pokazała nam już aż nadto była Jugosławia. Należy przypomnieć, że i w tamten konflikt Stany Zjednoczone wtrąciły swoje trzy grosze, bombardując Belgrad w 1999 roku, co wielu uznało za zbrodnię.

Jednak to prezydentura Baracka Obamy przyniosła najbardziej błędną i prawdopodobnie niemożliwą do racjonalnego wytłumaczenia politykę Stanów Zjednoczonych wobec Bliskiego Wschodu i okolic. Jest to zaskakujące, gdyż przedstawiciele Partii Demokratycznej zawsze znani byli z łagodniejszego podejścia do spaw zagranicznych. John Fitzgerald Kennedy, człowiek, który prawdopodobnie uratował Świat przed trzecią wojną, na pewno złapałby się za głowę widząc to, co się dzieje. Otóż w 2011 roku dyplomacja amerykańska podjęła fatalną w skutkach decyzję o wsparciu procesu demokratyzacji kilku państw arabskich (tzw. Arabska Wiosna). Pierwsza była Tunezja a tam wszystko przebiegło szybko i bezkrwawo. Nieco większy opór rewolucji postawiono w Egipcie, lecz prezydent Hosni Mubarak w końcu podał się do dymisji i został aresztowany. Do końca natomiast o stary ustrój walczył Mu’ammar al.-Kaddafi. Przywódca Libii przypłacił to śmiercią z rąk rebeliantów. Chociaż gdyby nie wsparcie z powietrza, sytuacja byłaby pewnie zupełnie inna. Do dziś nie poddał się syryjski prezydent Baszszar al-Asad. Tamtejsza wojna domowa trwa już sześć lat i końca tego ogromnego dramatu nie widać. Pochłonął on setki tysięcy istnień ludzkich i zrujnował jedno
z najbardziej zabytkowych państw w regionie. Mimo to długo nie zdecydowano się na interwencję zbrojną w Syrii. Dopiero jedno z następstw tego konfliktu, wspomnę o tym dalej, skłoniło społeczność międzynarodową do działania. Do rozruchów doszło także w Bahrajnie czy Jemenie, ale nie miały one znaczących konsekwencji.

Pochylmy się teraz nad konsekwencjami tzw. Arabskiej Wiosny. Tunezja mimo początkowego sukcesu nie okazała się wyjątkiem. Najbezpieczniejszy kraj regionu – raj dla turystów stał się kolejną areną zamachów terrorystycznych. Również atrakcyjny turystycznie Egipt wciąż pogrążony jest w chaosie, choć kurorty są w zasadzie bezpieczne.

W demokratycznych wyborach wygrało islamistyczne Bractwo Muzułmańskie. Kiedy okazało się, że projekt nowej Konstytucji zakłada ustanowienie państwa wyznaniowego, Egipcjanie znów wyszli na ulice. Bardzo szybko doprowadzono do obalenia kolejnego prezydenta, co pokazuje kompletny brak zrozumienia dla zasad demokracji i poczucia odpowiedzialności za wynik wyborczy. Najgorzej wygląda sytuacja w Libii i w Syrii. Północnoafrykańskie państwo ma obecnie dwa rządy. Powróciła rywalizacja plemienna, której tak skuteczną tamę stawiał Mu’ammar al-Kaddafi. Ciągłe walki w Syrii w połączeniu
z destabilizacją Iraku przyczyniły się do powstania nowej, groźnej organizacji terrorystycznej – Państwa Islamskiego, które zajęło znaczny obszar obu państw i ustanowiło samozwańczy kalifat. Dąży ona do opanowania Europy. Zresztą w Syrii obecnie walczy kilka grup terrorystycznych, o dziwo także między sobą.

Dlaczego Amerykanie doprowadzili do zaistniałej sytuacji? Jest to kompletnie niezrozumiałe. Jakim sposobem państwo z najlepszym wywiadem na świecie, mocno doświadczone terroryzmem mogło uwierzyć w powodzenie procesu szerzenia demokracji wśród Muzułmanów? Po pierwsze zasady demokracji są immamentnie sprzeczne z Islamem. Poza tym np. w Egipcie 90% ludzi to analfabeci. Jakie mogą mieć więc pojęcie o świecie? Chyba każdy rozsądny człowiek chciałby, by wszędzie panowała demokracja – najstabilniejszy ustrój. Jednak ten sam rozsądek podpowiada, że nie w każdym miejscu na ziemi jest to realne. Kiedy w środku Europy są problemy z demokracją (Polska, Węgry) a Rosjanie i Ukraińcy wciąż muszą się jej intensywnie uczyć to, czego można oczekiwać po tak odległych nam kulturowo Muzułmanach? Świat dał się uwieść temu, że w Egipcie wyszli na ulice głównie młodzi, światli ludzie, ale to nie była nawet większość obywateli. Tak samo przecież obalono Cesarstwo Iranu.

W tym regionie ciągłe i bezwzględne krytykowanie „reżimów” jest trochę nie na miejscu. Stworzono tam bardzo korzystne ustroje dla tego kręgu kulturowego. Zapewniono zaspokojenie podstawowych potrzeb, kształcono ludzi, dano prawa kobietom i w ten sposób pomału wyrywano obywateli ze szponów fanatyzmu. Nie byłoby to możliwe bez naprawdę twardej ręki przywódcy. Trzeba jakoś radzić sobie z rodzącym się radykalizmami. Wydawałoby się, że to idealna droga do ucywilizowania ludności opętanej Islamem. W Libii
i Syrii wszystko było dobrze póki nie wtrącili się islamiści i nie zyskali międzynarodowego poparcia. Zresztą w Arabii Saudyjskiej panuje dużo cięższy reżim i nikt z tego nie robi afery, bo to oficjalny sojusznik Stanów Zjednoczonych.

Szokujące jest także to, że USA wcale nie wpłynęły na sytuacje polityczną w jakiś sposób nieprzyjaznych im państwach, jak to dawniej bywało (Wietnam, Panama, Afganistan, Irak). Może Egipt, Libia czy Syria nie były tak przychylne jak Arabia Saudyjska czy Jordania, ale jako świeckie państwa zapewniały spokój w regionie. Taki do tej pory niezwykle groźny Iran potraktowano jedynie sankcjami.

Zastanówmy się teraz, dlaczego Amerykanie przyczyniają się do tylu konfliktów. Jedna
z najpopularniejszych koncepcji mówi, że gospodarkę Stanów Zjednoczonych napędza przemysł zbrojeniowy i w razie problemów ze zbytem muszą wyprodukowaną broń jakoś spożytkować. Patrząc wstecz można w amerykańskiej polityce zagranicznej dostrzec swego rodzaju wstręt przed wszystkim, co lewicowe. Tylko skąd ta fobia miałaby się wziąć tyle lat po zimnej wojnie i to w Partii Demokratycznej? Rodzi się też pytanie, dlaczego nagle, po tylu latach te reżimy zaczęły przeszkadzać. Pojawiła się nawet teoria, że cała spawa to spisek
z Francją i Wielką Brytanią, którym za namową USA zamarzyła się rekolonizacja. W ramach tych działań miały miejsce naloty na Libię. Do ataku na Syrię nie doszło, gdyż Stany Zjednoczone wycofały się z planu. Jednak jest to chyba zbyt daleko posunięta teza, by mogła być prawdziwa.

Wierzmy jednak, że to tym razem po prostu katastrofalna pomyłka amerykańskiej dyplomacji a nie celowe wywoływanie wojen i chaosu. Taki więc przyjmijmy punkt widzenia. Ocenę historii Stanów Zjednoczonych zostawiam jednak sumieniu każdego z czytelników.

Chciałbym być dobrze zrozumiany. Mój artykuł nie ma być manifestem politycznym przeciw Partii Demokratycznej w świetle zbliżających się wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Choć Barack Obama i jego potencjalna następczyni Hillary Clinton są współodpowiedzialni za podpalenie wspomnianego regionu, powrót Republikanów do władzy może przynieść katastrofalne skutki przy tak zradykalizowanej amerykańskiej scenie politycznej. Szczególnie wybór Donalda Trumpa na prezydenta byłby nie lada zagrożeniem dla USA, Europy i Świata. Być może była sekretarz stanu powinna dostać szansę na naprawę dawnych błędów na nowym stanowisku. Zresztą nie wszystko przez te dwie kadencje Obamy w polityce zagranicznej było złe. Abstrahując od słuszności tej decyzji, administracja Obamy zastosowała reset w relacjach z Rosją. Zostały poczynione poważne kroki w celu normalizacji stosunków z Kubą. Wreszcie udało się zażegnać irański kryzys atomowy. Wszystko to nieco niweluje ten niekorzystny wizerunek wynikający z wydarzeń Arabskiej Wiosny. Obama może zatem spać spokojnie a i jego Nobel wydaje się niezagrożony.

Czy warto współpracować z USA?

Nie ma już chyba wątpliwości co przyczyniło się do wywołania chaosu na Bliskim
i Środkowym Wschodzie oraz w Afryce Północnej a także ogromnych problemów Europy
z napływającymi stamtąd uchodźcami. Przytoczone argumenty wskazują to dobitnie. Najgorsze w tym wszystkim, o czym tu mowa, jest to, że Amerykanie są ze swoimi czynami praktycznie bezkarni. Łatwo się im wybacza i zapomina rozpętane wojny, choć ich negatywne efekty długofalowe są nieporównywalne z jakimikolwiek innymi. Wielu też daje prawo Stanom Zjednoczonym do takiego postępowania. Zbrodnie radzieckie przypomina się za to na każdym kroku. Dlaczego Rosji się nie wybacza? Jednak to już temat na osobną historię. Apelujmy jednak o obiektywizm. Wciąż niestety żyjemy w dwubiegunowym świecie. Nadal to te dwa kraje aspirują do decydowania o jego losach i czynią to. Tyle, że Amerykanie robią to w białych rękawiczkach. Dlatego tak ważne jest teraz nie szukanie mniejszego zła, a wybranie trzeciej drogi – budowy wspólnej, silnej Europy. Niestety, wciąż wielu europejskich przywódców tego nie rozumie. Wielka Brytania ma długoletni romans ze Stanami Zjednoczonymi i nawet gotowa jest dla nich rozwieść się z Unią, a Polska wciąż daje się wykorzystywać. Z drugiej strony Węgry zaczęły flirtować z Rosją. To ostatnie chwile, by ratować Europę. Upadek UE będzie oznaczał powrót zimnej wojny, jednak tym razem dominacja USA na naszym kontynencie będzie większa i głębsza.

Paradoksalne wydaje się więc, że w obecnej sytuacji na świecie państwa członkowskie Unii Europejskiej wciąż decydują się na ścisłą współpracę ze Stanami Zjednoczonymi. Przecież od sześćdziesięciu lat wychodzą na tym jak Zabłocki na mydle. Ba, obecny kryzys może drastycznie osłabić UE, a być może nawet doprowadzić do jej upadku. A jeśli właśnie chodzi o to, żeby osłabić konkurencję? W tym świetle umowa TTIP i każda forma współpracy naruszająca naszą suwerenność oraz zagrażająca i tak słabnącej pozycji w świecie, jest nie do przyjęcia.

Korzyści wielkie, ale zagrożenia większe… czyli skutki umowy o wolnym handlu między UE a USA – 24.06.2015

 Artykuł, który ukazał się 6 lipca 2015 roku w gazecie Trybuna.

W ostatnim czasie duże kontrowersje budzi TTIP, czyli Transatlantic Trade and Investment Partnership. Ta negocjowana od ponad dwóch lat umowa ma połączyć Unię Europejską i Stany Zjednoczone w największą w historii strefę wolnego handlu na wzór północnoamerykańskiej NAFTY. Konkretniej mówiąc porozumienie to ułatwi handel i inwestycje między oboma podmiotami. Prawdopodobnie wbrew zapowiedziom, dokument nie zostanie podpisany jeszcze
w tym roku. Korzyści płynące z TTIP w postaci zniesienia wzajemnych ceł, bardzo mocnego pobudzenia wzrostu gospodarczego, olbrzymiego zastrzyku finansowego, stworzenia nowych miejsc pracy, tańszych towarów amerykańskich czy zwiększenia bezpieczeństwa energetycznego (dzięki łatwiejszemu dostępowi do gazu i ropy z USA), są olbrzymie, niezaprzeczalne
i powszechnie znane. Jednak publikacji na temat zagrożeń pojawia się jak na lekarstwo. Może warto dostrzec zarówno w pełni racjonalne, jak i ideologiczne przesłanki, wiele mówiące
o słuszności tego dokumentu lub jej braku. Czy na pewno będzie to dla nas korzystne porozumienie?

Największe kontrowersje wywołuje klauzula Rozstrzygania Sporów między Inwestorami
a Państwem.    Wprowadzi ona mechanizm, dzięki któremu firmy będą mogły wystąpić na drogę arbitrażu, jeśli uznają, że ustawodawstwo danego kraju szkodzi ich interesom gospodarczym. Sprawi to, że jeśli jakieś państwo członkowskie narazi przedsiębiorcę na straty w wyniku zmian norm ekologicznych, zwiększenia podatków czy podniesienia płacy minimalnej, poniesie ono sankcje finansowe. Głośna jest ostatnio sprawa Ekwadoru, na który została nałożona podobna kara. Proces firma – kraj z pominięciem normalnej procedury sądowej, to coś nie do przyjęcia w demokratycznym świecie. Może sprawiać, że wielkie korporacje będą wywierać presję na rządy, aby te wdrażały korzystne dla nich przepisy.

Amerykanie postulują o ustanowienie Rady Współpracy Regulacyjnej. Ma być to ponadnarodowe zgromadzenie ekspertów, które będzie określać, jakie przepisy są niezgodne
z duchem wolnego rynku i inwestycji.    Corporate Europa Observatory stwierdziło, że organ ten przyczyni się do zmniejszania wpływu na regulacje środowisk politycznych, organizacji pozarządowych oraz obywatelskich. Jeszcze dalej posunięte obawy wyraziła profesor Leokadia Oręziak z SGH. Stwierdziła ona, że RWR będzie mieć władzę nad państwami i instytucjami demokratycznymi. To właśnie regulacje są najtrudniejszą kwestią w negocjacjach nad TTIP. Ujednolicanie amerykańskich i unijnych regulacji może przyczynić się do obniżenia europejskich standardów bezpieczeństwa, ekologicznych czy zdrowotnych. W Stanach Zjednoczonych zagadnienia ochrony środowiska są szczególnie mocno lekceważone. Oba zapisy (RWR i RSIP) służyć mają tylko wielkiemu biznesowi i naruszają zasady demokracji.

TTIP bardzo obawiają się również drobni rolnicy z państw rozwijających się. Wielkie koncerny spożywcze mogą chcieć zdominować małe rynki lokalne. Wielu ekspertów uważa, że to właśnie one są kluczowe dla walki z głodem. Na przykład w Brazylii, w przedszkolach i szkołach podstawowych, wprowadzono rządowy program żywienia, który bazuje na lokalnych produktach. W chwili zawarcia TTIP podobny projekt musiałby zostać zamknięty, gdyż zagrażałby wspólnym interesom handlowym UE i USA. Umowa ma regulować przecież też stosunki gospodarcze z państwami trzecimi. Drobni rolnicy straciliby gwarancje dostaw do gmin a być może nawet własną ziemię. W związku z tym stowarzyszenie zajmujące się m.in. problemem głodu Brot fur die Welt postuluje o sprawdzenie TTIP pod względem praw człowieka i dołączanie klauzuli na ten temat do każdej umowy handlowej.

Wspólny amerykańsko – unijny rynek mógłby po obu stronach Atlantyku przyczynić się do dyskryminacji towarów z trzeciego świata, jeśli zostaną zniesione wzajemna cła.

Doprowadzi to do załamania, a być może nawet upadku, gospodarek najmniej rozwiniętych krajów. Nie od dziś przecież wiadomo, że biedniejsze państwa jakoś żyją żywiąc te bogatsze, bo rolnictwo jest głównym źródłem ich PKB. Zresztą nie trzeba trzeciego świata. Warto tu przytoczyć przykład Meksyku, który pod wpływem umowy o wolnym handlu z Kanadą
i Stanami Zjednoczonymi nie wytrzymał konkurencji, co zrujnowało jego gospodarkę. Kraj kiedyś samowystarczalny w zakresie produkcji żywności, importuje z USA 40% artykułów spożywczych. Zdaniem przedstawiciela Fundacji Bertelsmanna Thießa Petersena część zysków uzyskanych dzięki TTIP powinna zostać przeznaczona na rekompensaty dla państw trzecich. Trudno powiedzieć, czy śmiać się czy płakać. Zachód, tak naprawdę, nigdy nie zrobił nic konstruktywnego dla trzeciego świata.

Związki nauczycieli i studentów wyrażają obawy, że konsekwencją zawarcia TTIP może być obniżenie jakości kształcenia w krajach UE. Swobodniejszy dostęp amerykańskich firm do europejskiego rynku zwiększy ryzyko komercjalizacji i prywatyzacji szkół. Tego typu prywatne placówki w Stanach Zjednoczonych nastawione są na zysk a europejskie inwestują środki
z czesnego np. w pomoce naukowe. Szczególnie skorzystałyby amerykańskie prywatne instytucje szkolnictwa wyższego, które mogłyby tworzyć swoje filie w Europie. Nie wiadomo jeszcze, czy USA będą postulowały o objęcie edukacji TTIP.    W związku z tym wspomniane środowiska domagają się wykluczenia tej kwestii z negocjacji. Ten sam problem dotyczy także służby zdrowia, kultury czy innych dziedzin, które przez nas Europejczyków nie są traktowane jak zwykłe usługi.

Istnieją także przesłanki ideologiczne, które wbrew pozorom są tu dość ważne. Ojcowie założyciele Wspólnoty Europejskiej pragnęli współpracy państw Starego Kontynentu nie tylko po to, by nie powtórzył się koszmar wojny, ale też w celu odbudowy gospodarki i ciągłego jej rozwoju. Nie po to chyba, żeby ten cały dorobek dzielić teraz z USA? Z pewnością europejska gospodarka miała kiedyś stać się konkurencją dla amerykańskiej. W końcu jeden z ojców WE– Winston Churchill mówił o koncepcji Stanów Zjednoczonych Europy. Bez silnej gospodarki nie ma przecież silnego państwa, nawet federacyjnego. Robert Schuman z pewnością przewraca się w grobie obserwując negocjacje nad TTIP.

Unia Europejska wciąż pokaleczona po kryzysie finansowym ma dziś kolejny problem –z własną tożsamością.    Nie widać w jej polityce żadnego celu strategicznego ani wizji czym ma być
w przyszłości – federacją czy konfederacją? Co z buntującymi się państwami członkowskimi? Jakiekolwiek kroki w celu rozwoju idei Zjednoczonej Europy powinny zostać podjęte natychmiast, bo każdy dzień stagnacji czyni problem coraz większym. Kto stoi w miejscu ten się cofa. Być może samonapędzający się proces integracji uśpił czujność europejskich przywódców. Na początku chodziło o wiekuisty pokój i odbudowę kontynentu po wojennych zniszczeniach.    Później zaczął się proces liberalizacji handlu, który zapewnił wysoki poziom rozwoju gospodarczego. Unia Europejska dała wspólną walutę i integrację państw byłego bloku wschodniego. Teraz, gdy już mamy względny dobrobyt powinniśmy zacząć gonić Stany Zjednoczone. Tymczasem politycy europejscy jeszcze bardziej chcą zwiększyć ich wpływ na Stary Kontynent. O ile obecność USA podczas zimnej wojny była niezbędna w obliczu mniej lub bardziej realnego zagrożenia ze strony Związku Radzieckiego, dziś nie ma większej racji bytu. Często można mieć wrażenie, że na początku lat dziewięćdziesiątych, co prawda porzuciliśmy jarzmo bipolarnego podziału Europy, ale zostało ono zastąpione zwiększeniem amerykańskiej strefy wpływów. To już wtedy powinny zostać podjęte działania dążące do uniezależnienia się
i od zamorskiego mocarstwa.   

Skąd bierze się to bezkrytyczne uwielbienie dla Stanów Zjednoczonych? Europa chyba już wystarczająco odwdzięczyła się za pomoc w dwóch wojnach światowych i plan Marshalla. USA wpakowały państwa europejskie w dwie bezsensowne wojny (Irak i Afganistan).

Zawirowania na rynku amerykańskim już dwukrotnie doprowadziły do poważnego kryzysu finansowego, który mocno odbił się na Europie. Ten z lat trzydziestych wymienia się przecież jako jedną z przyczyn drugiej wojny światowej. Czyż naszym celem nie powinno być to, by już nigdy nieodpowiedzialne gospodarowanie Stanów Zjednoczonych nie odbiło się na UE?

Pojawiają się głosy, że decyzja Brukseli o negocjowaniu TTIP wynika z chęci zatrzymania
w Unii Wielkiej Brytanii. Państwo to nie musiałoby wtedy wybierać między ściślejszą współpracą w ramach Wspólnoty a zbliżeniem ze Stanami Zjednoczonymi. Nie wydaje się to tak oczywiste. Negocjacje i tak w końcu ruszyłyby, choć może nieco później. Jednak, jeśli rzeczywiście takie było zamierzenie to jest to niezwykle nierozważne. Brytyjczycy mogą zacząć wysuwać roszczenia, żeby podobną współpracą objąć także Australię i Kanadę czy inne państwa Commonwealthu. Pozostanie Zjednoczonego Królestwa w Unii Europejskiej jest oczywiście ogromne ważne dla jej niepewnej dzisiaj przyszłości, ale na pewno nie za wszelką cenę. Lepsza nieco słabsza, ale stabilna Wspólnota niż silna, do której zostanie wpuszczony koń trojański.

TTIP, choć niesie za sobą ogromne korzyści ekonomiczne, z wielu powodów jest nie do przyjęcia. Jak zawsze służyć ma głównie interesowi tych już i tak bardzo bogatych, zwykli ludzie mogą tylko stracić. Bierze się też pod uwagę wiele zapisów, które stawiają Stany Zjednoczone
w uprzywilejowanej sytuacji wobec Unii. Nie można wyrazić zgody na jeszcze większe uzależnienie Europy od USA. Apelujmy więc do europejskich polityków, żeby kolejny raz zastanowili się nad sensem i konsekwencjami TTIP. Panowie, nie idźcie tą drogą! Skoro jednak już podjęto negocjacje, to należy postawić Stanom Zjednoczonym bardzo twarde warunki. Przede wszystkim uniemożliwić im ingerencje w wewnętrzne regulacje UE i państw członkowskich. Należy też uwzględnić wszelkie obawy i sugestie organizacji społecznych. Trzeba też wreszcie uczynić negocjacje bardziej jawnymi, bo trzymanie ich w dużej tajemnicy nie przysparza wielu zwolenników TTIP.