Ładowanie

Obalamy euromity

Unia Europejska nie gryzie
Zapraszam

Nie musimy kochać Ukrainy, by ją wspierać

Wojna na Ukrainie na pełną skalę trwa ponad dwa lata i na horyzoncie nawet nie majaczy jej zakończenie. W ludziach, co zupełnie zrozumiałe, rośnie zmęczenie tym konfliktem i wszelkimi jego konsekwencjami. Jednak, gdy zaczyna się to przeradzać w niechęć i złość wobec uchodźców, to pora bić na alarm zanim zacznie narastać nienawiść i dojdzie do jakiejś tragedii. Dlatego w dzisiejszym artykule chciałbym przedstawić chłodną ocenę sytuacji wokół Ukrainy i jej obywateli.

Najtrudniejsza dla ludzi w kraju będącego celem napływu uchodźców jest akceptacja obcokrajowców często stających się naszymi sąsiadami. Jeśli nawet nie mamy problemu z innością przeciętnego Ukraińca, to najczęściej spotykamy tych bogatych jeżdżących drogimi samochodami. Jest to oczywiste, bo głównie takich było stać na ucieczkę przed wojną. Wywołuje to zrozumiały niesmak, ale to państwo ukraińskie powinno ścigać swoich obywateli uchylających się od obrony ojczyzny. Często też możemy spotkać roszczeniowe postawy Ukraińców. Jednak to polskie władze decydują, jakiej pomocy udzielają naszym gościom i być może rozpieściły ich. Przecież dopiero przed nadchodzącym rokiem szkolnym pomyślano o tym, żeby uzależnić wypłatę 800+ Ukraińcom od tego, czy ich dzieci realizują obowiązek szkolny w Polsce. Znane u nas powiedzenie mówi: „jak dają to bierz, jak biją to uciekaj”. Widocznie uchodźcy z Ukrainy wychodzili z tego samego założenia i chętnie korzystali z hojności polskich władz. Nie można mieć pewności, że Polacy na uchodźstwie nie zachowywaliby się podobnie. Na pewno różnice w postawach byłyby tak samo zauważalne a te negatywne bardziej rzucałyby się w oczy.

Kolejną kontrowersją, jeśli chodzi o Ukrainę jest brak pozytywnych gestów tego państwa w kwestii pamięci o rzezi wołyńskiej. To wraz z niechęcią do burzenia pomników żołnierzy UPA będących zbrodniarzami może sprawiać wrażenie niewdzięczności, mimo ogromnej pomocy. Tu należy przyznać, że polskie władze podchodzą do sprawy zbyt lekkomyślnie. Tak jakby uznawały, że póki trwa wojna nie należy poruszać trudnych kwestii w relacjach między oboma państwami. Tymczasem jest wręcz przeciwnie. To teraz istnieje najlepszy moment, żeby coś wywalczyć. Później pojawią się nowe problemy i strona ukraińska będzie odwlekać sprawę w nieskończoność. Poza tym, im dłużej trwa wojna, tym trudniej będzie uświadomić społeczeństwu ukraińskiemu zbrodnie banderowców. Natomiast kompletną bzdurą są sugestie, że jeszcze będziemy mieć problem z Ukrainą przez ich nacjonalistów. Naprawdę zapłacili już wystarczającą cenę za wbijanie noża w plecy Polaków a w ostatnich latach nasza pomoc dla nich jest bezprecedensowa w historii. Tylko kompletny szaleniec wywołałby konflikt w takiej sytuacji. Łatwo zapominamy, że sami mamy w Polsce kult żołnierzy wyklętych, wśród których nie brakowało zbrodniarzy mordujących Białorusinów, Litwinów i Ukraińców. W Polsce też nie mamy problemu z gloryfikowaniem zbrodniarzy, przecież prezydent Bronisław Komorowski (szokujące) ustanowił dzień pamięci żołnierzy wyklętych. Czy mamy podstawy, by myśleć, że społeczeństwo ukraińskie nie obróciłoby się przeciwko władzy, która spróbowałaby odebrać im bohaterów?

W niektórych może budzić niezrozumienie, dlaczego Ukraina nie chce usiąść do negocjacji pokojowych i oszczędzić życie swoich licznych obywateli. Po pierwsze Rosja co jakiś czas wyraża chęć negocjowania a za chwilę dokonuje ataku na infrastrukturę cywilną wroga, więc trudno mówić o szczerości intencji. Po drugie warunki stawiane przez Putina są nie do przyjęcia przez Ukraińców. O ile neutralność ich kraju przy silnych gwarancjach bezpieczeństwa ze strony państw Zachodu jest czymś, o czym można by pomyśleć, to o oddaniu części terytorium nie może być mowy. Dobrze wiadomo, co Rosjanie robią na terenach okupowanych. Dla ludzi czujących się Ukraińcami oznaczałoby to co najmniej wynarodowienie. Poza tym taka decyzja może zasugerować innym państwom, że warto dokonywać agresji, bo przy zajęciu część terytorium napadniętego będą mogły liczyć na zachowanie zdobyczy. Wtedy tylko czekać inwazji Chin na Tajwan, Serbii na Kosowo a może nawet Korei Północnej na Południową. Poza tym strona rosyjska domaga się zniesienia sankcji. Zatem wywołanie wojny miałoby pozostać bez kary. Nie ma też pewności, że Rosja zachęcona swoim osiągnięciem, nie będzie chciała za jakiś czas sięgnąć po kolejne tereny Ukrainy.

Niepokój może wywoływać fakt rozpoczęcia negocjacji akcesyjnych z Ukrainą przez Unię Europejską. Kraj ten bez wątpienia nie jest w chwili obecnej gotowy do stania się członkiem UE głównie ze względu na oligarchię i idącą za nią gigantyczną korupcję. Dodatkowo specyfika tamtejszego rolnictwa (ogromne gospodarstwa i dużo niższe normy fitosanitarne) stanowi zagrożenie dla innych gospodarek unijnych. Jednak z pewnością nie zostanie do niej przyjęta, jeśli nie będzie na to w pełni gotowa a interesy pozostałych państw odpowiednio zabezpieczone. Przykład Gruzji, z którą zawieszono negocjacje z powodu kontrowersyjnej ustawy pokazuje, że w każdym momencie można zatrzymać cały proces. Właściwie przeprowadzona integracja z Ukrainą może być dla Zjednoczonej Europy bardzo korzystna. Jeśli nowemu państwu członkowskiemu przyznamy rolę żywiciela Wspólnoty inne kraje będą mogły rozwinąć inne gałęzie gospodarki niż rolnictwo.

Nikt nie musi kochać Ukrainy. Jest wiele powodów, dla których można czuć niechęć wobec niej i jej obywateli: zaszłości historyczne, coraz większe żądania, brak mocnych gestów wdzięczności i wszechobecna korupcja u naszego wschodniego sąsiada. Jednak nie jest to kwestia sympatii czy antypatii, a zwykłego człowieczeństwa i poczucia sprawiedliwości. Nawet jeśli Rosja nie popełniłaby tych wszystkich zbrodni (często podważanych), to wciąż byłaby agresorem. Agresja mająca nawet swoje podstawy, ale nie sprowokowana bezpośrednio także jest godna potępienia. Nie ma też znaczenia, że po drugiej stronie są między innymi Amerykanie, którzy sami wywołali kilka wojen. W czasie II wojny światowej nikt z Aliantów nie zastanawiał się nad tym, co USA robiły w swoim regionie tylko ramię w ramię walczyli z Nazistami. Słowem, nie wszystko, co robią Jankesi jest z gruntu złe.
Sondaże wskazujące na to, że Europejczycy chcą dalszego wspierania Ukrainy mimo braku wiary w jej zwycięstwo, najlepiej świadczą o tym, że to coś więcej niż czysta logika i przyjaźń.

Jakie są perspektywy utworzenia federacji Europejskiej?

Guy Verhofstadt – najbardziej znany współczesny federalista

Jakiś czas temu napisałem tekst, w którym odniosłem się do jednej z najważniejszych kwestii dotyczących przyszłości Unii Europejskiej czyli tego, jaki ma mieć kształt ustrojowy. Przedstawiłem dwie koncepcje: federację i konfederację oraz pokrótce wyjaśniłem różnice między nimi. Następnie szczegółowo omówiłem pomysł federalizacji, bo wydaję się, że ta druga koncepcja praktycznie została zrealizowana. Minęło już kilka lat, więc najwyższy czas, żeby zdać relację z postępów federalizacji UE.

23 listopada ubiegłego roku Parlament Europejski przegłosował skierowanie do dalszych prac projektu zmian traktatów.  Za głosowało 291 europosłów, przeciw 274 a 44 wstrzymało się od głosu. Wśród propozycji znalazło się:

–  zwiększenie kompetencji PE (m.in. przyznanie inicjatywy ustawodawczej),

–  zmniejszenie liczby komisarzy do 15,

–  wydłużenie listy kompetencji dzielonych między państwa członkowskie a Unię poprzez uzupełnienie jej o bezpieczeństwo, obronność, zdrowie publiczne i leśnictwo,

–  dodanie do katalogu kompetencji wyłącznych UE środowiska, bioróżnorodności oraz spraw dotyczących negocjacji nt. globalnego ocieplenia,

–  zaostrzenie przepisów dotyczących praworządności w taki sposób, żeby stwierdzenie naruszenia automatycznie oznaczało zamrożenie funduszy,

–  rozszerzenie głosowań z zastosowaniem kwalifikowanej większości (wymagana jest ściśle określona liczba głosów) kosztem jednomyślnego podejmowania decyzji. Teraz projekt zostanie przedstawiony Radzie Unii Europejskiej, która zajmie się nim dopiero 12 grudnia. Do ostatecznych zmian traktatów droga jest jeszcze bardzo długa.   

Największe kontrowersje, jeśli chodzi o zmiany traktatów, budzi zniesienie prawa weta podczas głosowania w Radzie Unii Europejskiej w sprawach polityki zagranicznej i obronności, bo do tego prowadzi większa liczba głosowań z użyciem większości kwalifikowane). Szczególnie nie podoba się to małym krajom, które mogłyby zostać przegłosowane, a tak w razie zagrożenia żywotnego interesu, któreś z nich może wszystko zablokować swoim sprzeciwem. Wszystko byłoby dobrze, gdyby prawo weta było stosowane uczciwie, ale często państwa używają go jako szantażu, żeby załatwiać swoje sprawy. Nawet tak bezdyskusyjna kwestia jak sankcje na Rosję jest często blokowana przez Węgry. Najdziwniejsze, że także nasz kraj twardo obstaje za prawem weta, choć mamy zdolność budowania opozycji wokół danych projektów. Nie przeszkadza nawet polskie doświadczenie z liberum veto, które współprzyczyniło się do upadku II Rzeczypospolitej, bo państwo nie mogło przeprowadzić koniecznych reform ze względu na sprzeciw jakiegoś szlachcica wynikający często z partykularnych interesów. Niemniej obecnie całkowite zniesienie prawa weta wydaje się niemożliwe. Jednak nie można tej kwestii zupełnie odłożyć. Być może trzeba określić limit sprzeciwów w danym okresie. Można także na początek znieść prawo weta w mniej ważnych sprawach.

Jednym z  głównych argumentów za federalizacją Unii Europejskiej jest oczywiście ten ekonomiczny. Nie będąc jednym państwem europejskie kraje nie dadzą rady w gospodarczej rywalizacji z Chinami i USA, a przecież coraz bliżej pierwszej ligi są Indie. Niedawno przeczytałem w internecie komentarz, w którym pisząca go osoba stwierdziła, że ona nie ma potrzeby ścigać się z Chińczykami. Ok, ale to nie jest jedynie kwestia chęci i kiedyś może stać się koniecznością. Jeśli Chiny za bardzo nam uciekną a ich firmy zaleją Europę, wspomniany internauta będzie musiał zasuwać za legendarną miskę ryżu i wtedy momentalnie zmieni się jego punkt widzenia. Zatem nawet strategia obronna musi zakładać udział w tym wyścigu. Temat przyszłych relacji chińsko-europejskich poruszę szerzej w jednym z następnych artykułów.

Z ust polityków byłej opcji rządzącej wypowiadających się na temat federalizacji UE słyszę określenie „centralizacja”. Może trudno nazwać to błędem merytorycznym, ale   nieścisłością już trzeba. Federacja europejska w oczywisty sposób byłaby bardziej scentralizowana niż UE, która jest organizacją międzynarodową posiadającą elementy państwa. Jednak federacja jest dużo mniej scentralizowana niż tzw. państwo unitarne, gdzie jednostki administracyjne mają małe uprawnienia. Gdybyśmy powiedzieli Amerykaninowi lub Niemcowi, że jego państwo jest scentralizowane, to by nas wyśmiał. W Polsce centralizacja władzy budzi negatywne skojarzenia w społeczeństwie i populiści to wykorzystują określając federalizację w ten sposób. W czasach PRL-u w 1975 roku przeprowadzono reformę administracyjną,  która zlikwidowała powiaty a liczbę województw zwiększyła z 17 do 49, co wzmocniło władzę centralną, choć z drugiej strony rola licznych prowincjonalnych miast znacznie wzrosła i lepiej się rozwijały. Nikt nie chce tworzyć unitarnego państwa „Europa”, choćby dlatego, że ludzie nigdy się na to nie zgodzą.

Jak wszyscy wiemy 13 grudnia ubr. zmieniła się w Polsce władza. Nowa, główna partia rządząca z pewnością jest euroentuzjastyczna. Jednak w głosowaniu w Parlamencie Europejskim jej europosłowie zagłosowali przeciwko zmianom traktatów europejskich, co osobiście mnie rozczarowało.  Bulwersuje mnie to szczególnie dlatego, że nie była to decyzja wiążąca. Ani jedna literka z raportu, nad którym debatowano wtedy w PE nie musiała się znaleźć w ostatecznym projekcie zmian. Poza tym wiadomo było, że to przejdzie przez Parlament Europejski a w Radzie Europejskiej na pewno Węgry zablokują cały proces. Można więc powiedzieć, że Koalicja Obywatelska sprzeciwiła się jakiejkolwiek debacie o traktatach. Trudno więc mówić o ryzyku wywołania niepokojów społecznych. Marzy mi się władza w Polsce, która w polityce europejskiej przynajmniej nie tchórzy i ma inicjatywę. Na opcję popierającą federację europejską nie mam co liczyć). Nawet jeśli pomysły instytucji unijnych i największych państw nie są dla nas korzystne, odpowiedzią na to nie powinno być blokowanie dyskusji, obrażanie się i wyzywanie UE oraz Niemców od zaborców. Należy jasno, rzeczowo i spokojnie przestawiać swoje stanowisko i rozmawiać. Z drugiej strony nie widzę silnej woli starej Unii do promowania idei ściślejszej integracji. Jedyne rozwiązania, które zostały zaproponowane zwiększają dominację największych państw. To oczywiste, że musi ktoś rządzić, ale nie może to zamieniać się w dyktat.

Wracając do tytułowej kwestii, mimo doskonałych warunków do zbliżenia państw europejskich, jakie stanowi zagrożenie wewnętrzne, nie ma ku temu woli a jakiekolwiek zmiany przebiegają bardzo powoli. Również społeczeństwa nowych państw członkowskich nie chcą federalizacji w odróżnieniu od tych starych. Nawet koncepcja zbliżenia Polski z Francją kosztem Niemiec nie spotkała się ze specjalną aprobatą, a przecież to musi budzić dużo mniejsze kontrowersje (nawet w najbardziej patriotycznych środowiskach) niż bliska współpraca z Niemcami. Prawdopodobnie nawet ja i moi rówieśnicy nie dożyjemy powstania federacji europejskiej. Dopiero następne pokolenie, młodzi ludzie, którzy nie znają świata bez UE i dzięki wyjazdom na Erasmusa mają dobry kontakt z obywatelami innych państw UE będą gotowi na taką zmianę. Wcześniejsze generacje wciąż zbyt często myślą historycznymi schematami.

Jak stwierdziłem w poprzednim artykule o federacji europejskiej, taka przyszłość Starego Kontynentu, nawet jeśli bardzo odległa, jest jedyną opcją, żeby zapobiec chińskiej kolonizacji gospodarczej. Nie ma innej alternatywy, jeśli my w Europie chcemy nadal żyć dostatnio i czuć się bezpiecznie, a wyzwań, z którymi państwa członkowskie same sobie nie poradzą (imigracja, pandemie, zmiany klimatu, wojny u granic, dezinformacja czy sztuczna inteligencja) wciąż przybywa. To co proponuje skrajna prawica sprawiłoby jedynie, że wróciłyby egoizmy narodowe i UE rozpadłaby się. Tym, którym wydaje się, że po tylu latach wspólnoty wojna w sercu Europy nie jest możliwa, przypomnę, iż historia zna przypadki wieloletnich sojuszników stających się śmiertelnymi wrogami. Dlatego nie powinno się walczyć z federalizacją Unii Europejskiej i za wszelką cenę opóźniać cały proces. Przecież nie wyklucza on rozwiązywania drobniejszych, ale na ten moment istotniejszych problemów. Można za to zacząć się przygotować na przyszłe zmiany i przeprowadzić  je, w jak najlepszy, racjonalny i przede wszystkim sprawiedliwy sposób. Nie da się zatrzymać machiny dziejów.

Czy istnieje realna równość między skrajną lewicą i skrajną prawicą?

Flagi skrajnie prawicowej organizacji

Nazizm i komunizm to niezaprzeczalnie dwa najbardziej zbrodnicze ustroje polityczne w historii. Polskie prawo zakazuje promowania tych ideologii oraz ich symboli. Jednak czy skrajnie prawicowy i skrajnie lewicowy reżim faktycznie były i są potępiane z równą gorliwością? A może wobec jednej ideologii mamy do czynienia z większym pobłażaniem, podczas gdy druga nie była od podstaw taka zła? Taki dylemat chciałbym tym razem rozstrzygnąć.

Jeśli spojrzymy na nazizm i komunizm przez pryzmat liczby ofiar, to nie można mieć wątpliwości, że między oboma systemami istnieje znak równości. Taka jest praktyka. Jednak należy przyjrzeć się także teorii obu ideologii. Były utopijne, ale można mówić o utopii pozytywnej i negatywnej. W komunizmie z założenia chodziło o równość ekonomiczną wszystkich ludzi. Takie idee nie narodziły się wraz z filozofią. Marksa. Komunizm był z gruntu naiwny i dlatego musiał sięgnąć po przemoc a w końcu i masowe mordy.

Ogromnym błędem komunistów była walka z religią. Marks uważał, że jest pierwotnym źródłem niewoli ludzi. Na tak fundamentalną zmianę nikt nie był gotowy.

Największym problemem komunizmu był częsty romans z nacjonalizmem, który był przecież sprzeczny z internacjonalistycznymi ideami. Wszędzie, gdzie pojawiła się taka hybryda, przemoc nabierała najbrutalniejsze formy. Najdobitniejszymi przykładami są tu: Związek Radziecki za czasów Stalina i Kambodża pod rządami Czerwonych Khmerów. W Chinach czy na Kubie nie było masowych mordów na tle narodowościowym lub rasowym. Większość rządów komunistycznych skupiła się na walce z właścicielami ziemskimi i burżuazją, religią oraz przeciwnikami politycznymi.

Natomiast faszyzm i wywodzący się z niego nazizm gloryfikują przemoc nie tylko państwa wobec obywatela, ale także obywatela wobec obywatela. W efekcie łatwo można było usprawiedliwiać przed społeczeństwem agresję na inne kraje. Ktoś mógłby powiedzieć, że naziści w przeciwieństwie do komunistów, przynajmniej szanowali własność prywatną i mieli rozsądniejszą politykę gospodarczą. Owszem w III Rzeszy istniała prywatna własność, podczas gdy w państwach komunistycznych nie. Nie była ona jednak dana każdemu, kto był zdolny do niej dojść, jak głosi powszechny dziś liberalizm. Wymagano bezgranicznej wiary w narodowy socjalizm i całkowitego podporządkowania państwu. Jedynie naziści z przekonania i strachu oraz cynicy mieli prawo do własności prywatnej.

Mogłoby się także wydawać, że naziści nie walczyli z religią. Tak, Wermacht miał przyszyte do mundurów napisy „Bóg z nami” i żołnierze ginąc krzyczeli „Mein Gott!” (przynajmniej na filmach) a Hitler uważał się za chrześcijanina. Jednak w partii narodowo socjalistycznej istniał silny nurt pasjonatów okultyzmu i pradawnych wierzeń Germanów. Religia tak naprawdę była traktowana instrumentalnie. Katolicyzm był im potrzebny do antysemickiej propagandy, a protestantyzm poprzez istniejący w jego doktrynie filozofii predestynacji (powołania przez Boga). W rzeczywistości działania nazistów miały niewiele wspólnego z chrześcijańskim miłosierdziem.

Ważnym elementem ideologii narodowosocjalistycznej był daleko posunięty rasizm. Trudno więc mówić, że nazizm był z założenia dobry. Mam tu na myśli dzisiejszą perspektywę, bo w dziewiętnastym wieku i na początku dwudziestego wielu ludzi myślało, że dbanie o swój naród ponad wszystko jest głęboko moralne. Może samo uznanie Żydów za zagrożenie dla etnicznych Niemców wpisywało się w ten pogląd, ale to była niebezpieczna gra. Pseudonaukowe badania nad rasą i rozkręcanie brutalnej kampanii nienawiści wobec Żydów musiały w końcu doprowadzić do przemocy a następnie ludobójstwa.

Podstawową różnicą między komunizmem i nazizmem jest to, że ta pierwsza ideologia była internacjonalistyczna, czyli miała być transferowana na cały świat. Tymczasem narodowy socjalizm zakładał dominację jednego narodu nad całą Europą. Przyjaźnie nastawione wobec III Rzeszy faszystowskie Włochy i Hiszpania w końcu musiałyby uznać swoją podległość względem nazistów, gdyby ci wygrali II wojnę światową.

Obiecałem w poprzednim artykule, że odniosę się jeszcze do kwestii „zdrady jałtańskiej”. Każdemu, kto opisuje tamto wydarzenie, jako sprzedanie nas Stalinowi, mam ochotę zadać pytanie: Jaka była alternatywa? Niestety nie spotkałem się z odpowiedzią, nawet historyków. Być może dlatego, że prawda jest niesamowicie brutalna. Alternatywą była III wojna światowa, po której Polska byłaby w totalnej ruinie i do dziś odczuwalibyśmy tego skutki. Przypominam, że obie strony miały już broń atomową. Być może znaleźlibyśmy się pod pełną okupacją radziecką w wyniku zwycięstwa ZSRR lub porozumienia pokojowego w wypadku remisu. Według mnie znalezienie się Polski w bloku wschodnim było po prostu tak zwanym mniejszym złem. Nasz rozwój cywilizacyjny i gospodarczy został ograniczony, ale uniknęliśmy dużo gorszego – jeszcze większej ruiny. Sukcesem było już to, że nie staliśmy się republiką radziecką. Nie licząc okresu, bezwzględnego i brutalnego stalinizmu, polskie społeczeństwo nie doświadczyło komunistycznego ucisku w takim stopniu, jak czeskie czy węgierskie a przecież po odejściu Jugosławii byliśmy najbardziej niepokornym satelitą Związku Radzieckiego.

Ogromne zaufanie, którym Stany Zjednoczone i Wielka Brytania obdarzyły Stalina było błędem i na pewno ówcześni przywódcy obu państw później tego żałowali. Jednak zbyt łatwo rzuca się słowem „zdrada” w kontekście tamtego wydarzenia. Chyba nie wszyscy do końca uświadamiamy sobie, jak ważna była rola ZSRR w zwycięstwie nad nazizmem. Sowieci nie mieli czystych intencji i razem z wyzwoleniem przynieśli własną okupację, ale ich sojusz z zachodnimi Aliantami ocalił nas od dużo cięższego, niemieckiego buta.

Jak zatem wygląda w Polsce przestrzeganie paragrafu o zakazie promowania faszyzmu, komunizmu i nazizmu? Chciałbym, zanim przejdę do kwestii prawnych, napisać parę słów o reprezentacji skrajnych poglądów w Parlamencie. Podczas gdy nie ma przedstawicieli radykalnej lewicy (najbardziej na lewo jest partia Razem, ale reprezentuje co najwyżej socjalizm demokratyczny, więc nie ma mowy o autorytarnych zapędach), ultraprawica ma swoją reprezentację w postaci kilku posłów Konfederacji. Oczywiście odzwierciedla to przekrój poglądów w społeczeństwie. Jednak, czy jest to dobry objaw, że skrajna prawica zdobywa poparcie wystarczające do tego, aby znaleźć się w Sejmie? Jest też tak, że wyborcy więcej wybaczają prawicy. Im bardziej na prawo sytuuje się dana formacja polityczna, tym więcej musi złego zrobić, żeby odbiło się to na jej poparciu. SLD załatwiła jedna afera, Platforma potrzebowała kilku a PiS wręcz tonął w aferach i nie robiło to wrażenia na jego elektoracie. Coś wyraźnie poszło nie tak z kształceniem młodzieży. Widać długa zależność Polski od Związku Radzieckiego wywarła na ludziach większe piętno niż dużo krótsza, ale niezwykle brutalna okupacja niemiecka.

Prezydent niedawno ułaskawił młodą kobietę o jawnie faszystowskich poglądach, która wyrwała innej kobiecie torebkę tylko dlatego, że była w kolorach tęczy. „Zwykły” człowiek zostałby skazany, nawet gdyby na wspomnianym przedmiocie była namalowana swastyka i nie doszłoby do ułaskawienia. Z resztą kiedyś polski prokurator stwierdził, że swastyka jest w kulturach wschodu symbolem szczęścia, więc nie można jednoznacznie stwierdzić, że jej używanie to promowanie nazizmu i umorzył śledztwo. Jakoś nie słyszałem o wyroku, który opisywałby komunistyczny symbol jako przypadkowo ułożone narzędzia. Ciekawy jest też inny podobny przypadek. Ultrakatolicy parę lat temu byli oburzeni, gdy pewna artystka przedstawiła wizerunek Matki Boskiej z tęczową aureolą i zgłosili zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. Tymczasem w Biblii tęcza pojawia się po Potopie i symbolizuje pojednanie człowieka z Bogiem. Później stała się symbolem pokoju oraz tolerancji i stąd znalazła się na sztandarach stowarzyszeń LGBT. Na szczęście w tym wypadku artystka nie została skazana za obrazę uczuć religijnych, ale przez prawicę tęcza jest zestawiana z symbolami ustrojów totalitarnych, co należy uznać za absurd. Czy tak samo oburzał ją wyrok na temat swastyki?

Najświeższym przykładem skrajnie prawicowego skandalu jest oczywiście zgaszenie w Sejmie świec, które Żydzi palą na Święto Chanuka i naruszenie nietykalności cielesnej próbującej go powstrzymać kobiety (w efekcie trafiła do szpitala) przez posła Konferencji Grzegorza Brauna. Nie było to jego pierwsze tego typu „wystąpienie”, gdyż wcześniej wziął choinkę z budynku krakowskiego sądu i wsadził ją do śmietnika, bo były na niej symbole Unii Europejskiej i społeczności LGBT. Innym razem wtargnął na wykład i zniszczył głośniki, bo nie podobały mu się wygłaszane tam treści. Za oba te incydenty nie został skazany. Jeśli jego ostatnia akcja nie doprowadzi do skazania, to będziemy mogli włożyć między bajki historię o równym traktowaniu wszystkich skrajnych ideologii.

Zresztą w historii Świata mamy wiele przykładów lepszego traktowania skrajnej prawicy. Pominę już opisywany przeze mnie przykład wspierania przez Amerykanów reżimów faszystowskich w okresie zimnej wojny. Nawet w Europie po II wojnie światowej, podczas gdy państwa komunistyczne były izolowane, nikt nie miał problemu z przyjęciem rządzonych przez ultraprawicę: Hiszpanii i Portugalii do NATO tylko dlatego, że były radykalnie antykomunistyczne.

.

Zgadzam się, choć mam duże wątpliwości na temat istnienia znaku równości pomiędzy teoriami, że skrajnie prawicowe i skrajnie lewicowe ideologie powinny być potępiane z równą surowością ze względu na szeroko pojęte straty, które za sobą przyniósł. Nawet trudno jednoznacznie orzec, czy bardziej negatywnie skutki miał komunizm czy też nazizm. Jednak w polskich realiach, przynajmniej za czasów władzy, która niedawno odeszła, czyny wynikające z radykalnie prawicowych przekonań, traktowane są często ze zbyt dużym pobłażaniem. Także my obywatele powinniśmy pilnować, żeby pod opisanym względem panowała w Polsce symetria. Inaczej będzie pozostawać pole do dyskusji o tym, co jest gorsze – dżuma czy cholera. Z takich debat nie wynikłoby nic dobrego. Może się okazać, że tak jak wykazałem, prawda jest inna niż byśmy oczekiwali. Aby w końcu ruszyć z miejsca, trzeba dbać o to, żeby polskie prawo zarówno w teorii jak i w praktyce traktowało tak samo wszelkie skrajności.

Anglosasi to niemal inna cywilizacja

Nieoficjalna flaga anglosaska

Od jakiegoś czasu zastanawiam się, dlaczego Polska wciąż woli współpracować ze Stanami Zjednoczonymi i Wielką Brytanią, a nie bliższymi geograficznie Francją i Niemcami. Ma to oczywiście bardzo silne uzasadnienie historyczne. Po I wojnie światowej Stany Zjednoczone ustami swojego ówczesnego prezydenta Woodrowa Wilsona jako pierwsze zaznaczyły potrzebę utworzenia państwa polskiego. To Anglosasi udzieli nam największego wsparcia w czasie II wojny światowej, podczas gdy Niemcy byli naszymi odwiecznymi wrogami a Francja musiała martwić się o własne przetrwanie. Również podczas zimnej wojny Amerykanie i Brytyjczycy włożyli najwięcej wysiłku w pomoc polskiemu społeczeństwu, żeby wyrwało się ze szponów Związku Radzieckiego. Nie bez znaczenia jest także niezwykle liczna Polonia w tych dwóch państwach.
Jednak już od przynajmniej dziewiętnastu lat więcej łączy nas z partnerami w ramach Trójkąta Weimarskiego (Francja i Niemcy). Po Brexicie bliskie relacje z Wielką Brytanią kompletnie nie mają sensu. Współpraca wojskowa jest obecnie bardzo potrzebna, ale ona nie wymaga aż tak rozwiniętego partnerstwa. W niniejszym tekście chciałbym przedstawić argumenty wskazujące na to, co dzieli nas z Anglosasami. Ponieważ o Stanach Zjednoczonych napisałem już wiele, dziś skupię się na Wielkiej Brytanii.

Państwa Europy kontynentalnej i Wielką Brytanię wbrew pozorom różni naprawdę dużo. Podzielamy zamiłowanie do demokracji, praw człowieka i wolnego rynku, ale istnieje wiele różnic. Po pierwsze w Zjednoczonym Królestwie obowiązuje anglosaski system prawny oparty na prawie precedensowym, czyli taki, w którym wyroki zapadają na podstawie wcześniejszych, podobnych orzeczeń sądów lub same stają się precedensami. W pozostałej części Europy mamy do czynienia z prawem stanowionym bazującym na tym, co zostało zapisane w aktach prawnych.
Również podejście do gospodarki w Wielkiej Brytanii jest inne niż na kontynencie. Anglosaskie to kapitalizm w najbardziej krwiożerczej wersji, w której nie liczy się nic oprócz zysku, czego dobitnie doświadczały brytyjskie kolonie. Reszta Europy jest bardziej socjalna. W Niemczech narodziła się koncepcja państwa opiekuńczego i stworzono pierwszy na świecie powszechny, państwowy system ubezpieczeń społecznych. We Francji co i rusz wybucha bunt obywateli wobec władzy, która próbuje odebrać im przywileje socjalne. O wręcz socjalistycznej Skandynawii nie ma już nawet co wspominać. Tymczasem w Polsce od lat odbywa się cicha prywatyzacja służby zdrowia i edukacji. Polacy są wśród narodów, które najbardziej cenią sobie kapitalizm. Najdobitniej pokazują to wyniki Nowej Lewicy w ostatnich wyborach parlamentarnych. Polski rząd, aby podlizać się Amerykanom, blokuje ustanowienie na poziomie unijnym podatku dla gigantów cyfrowych.
Sytuacja nauczycieli oraz ich relacje z uczniami i rodzicami do złudzenia przypominają standardy amerykańskie. Dobrze, że w pewnym momencie zatrzymano pomysł specjalizowania się młodzieży po pierwszej klasie liceum, bo i niedługo nasi uczniowie nie wiedzieliby, gdzie leżą USA.

Kolejną różnicą jest to, że Wielka Brytania wciąż czuje się imperium, czego najjaskrawszym przejawem jest przedbrexitowe przekonanie, że doskonale poradzą sobie bez Unii Europejskiej dzięki bliskim relacjom z byłymi koloniami. Czas pokazał, że nic nie idzie zgodnie z planem. Podczas, gdy Francja wycofuje wojsko z byłych kolonii a Niemcy przepraszają Namibię i Tanzanię za swoje zbrodnie, Brytyjczycy wciąż nie potrafią wyrzec się snów o potędze i nie chcą oddawać dzieł sztuki zrabowanych w czasach Imperium. Trzeba też pamiętać o innym systemie miar i wag oraz ruchu lewostronnym, ale ma to znaczenia jedynie symboliczne.

Jeśli myślimy o narodach, które mają najwięcej na sumieniu, w naszej głowie pojawiają się głównie Niemcy, Rosjanie i Japończycy. Jednak o zbrodniach Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych bardzo mało się mówi, choć miały one miejsce. O złu, które wyrządzili Amerykanie pisałem już tutaj i tutaj. Natomiast Brytyjczycy w dziewiętnastym wieku w ramach wymiany handlowej sprzedawali Chinom opium w zamian za herbatę, jedwab, czy ryż. Doprowadziło to do uzależnienia się milionów Chińczyków i masowych śmierci. W latach 1857-1859 brutalnie stłumiono powstanie Sipajów – Hindusów służących Wielkiej Brytanii. To Brytyjczycy stworzyli pierwsze obozy koncentracyjne, w których przetrzymywali Burów (zachodnioeuropejskich osadników w południowej Afryce zasiedlających te ziemie przed ich przejęciem przez Zjednoczone Królestwo) sprzeciwiających się brytyjskiemu podbojowi. Wiele państw ma bardzo negatywne wspomnienia kolonializowania ich przez Wielką Brytanię. Może nie były to brutalne mordy, ale Zjednoczone Królestwo ma swoje na sumieniu. Nie do końca wyjaśnione są też związki rodziny królewskiej z Nazistami. Oczywiście uważam, że zaszłości historyczne nie powinny mieć znaczenia dla dzisiejszej współpracy. Każde państwo ma ciemne karty w swojej historii, więc nikt z nikim nie miałby bliskich relacji, gdyśmy brali pod uwagę takie rzeczy. Co było a nie jest nie pisze się w rejestr – mówi stare porzekadło Tymczasem pewnym środowiskom w naszym kraju nie przeszkadza to w ciągłym wypominaniu Niemcom II wojny światowej (z etycznego punktu widzenia nie ma znaczenia komu wyrządzili krzywdę). Jak już się to robi, wszystkich trzeba traktować równo.

W kontekście konferencji Aliantów w Jałcie zwykle mówi się o zdradzeniu Polski przez Zachód i oddaniu nas Stalinowi. Do tego, czy słusznie tak się to określa i jaka była alternatywa, być może odniosę się kiedy indziej. Musimy sobie przypomnieć, kto owej jałtańskiej zdrady dokonał – Stany Zjednoczone i Wielka Brytania! Nawet bardziej to pierwsze państwo, bo brytyjski premier Winston Churchill nie miał złudzeń co do radzieckiego dyktatora. Niemcy były wtedy III Rzeszą a więc agresorem. Natomiast Francja nie została zaproszona do obrad Wielkiej Trójki zapewne dlatego, że nie wszyscy Francuzi i nie od początku stawiali opór nazistom.

Trzeba jeszcze powiedzieć o czymś, o czym rzadko się pamięta a wywarło ogromny wpływ na obecną sytuację w Europie. W 1994 roku Rosja, Stany Zjednoczone, Ukraina i Wielka Brytania podpisały tzw. memorandum budapesztańskie, które miało zapewnić Ukrainie gwarancje bezpieczeństwa w zamian za oddanie poradzieckiego arsenału nuklearnego. Co z tego wyszło – wszyscy dobrze wiemy. No, ale zwrócimy uwagę, że pod tą umową nie ma podpisu francuskiego ani niemieckiego. Ówczesny prezydent Francji nawet odradzał Ukrainie oddanie broni atomowej.

Współpraca z Niemcami, choć to nasz największy partner handlowy, może budzić kontrowersje w dużej części polskiego społeczeństwa, ale czy obecnie są przeciwwskazania przed współpracą z Francją? Historycznie możemy mówić o jednym, ale poważnym zgrzycie w relacjach. Nie udzieliła nam obiecanego, realnego wsparcia, gdy napadła na nas III Rzesza. Trzeba jednak pamiętać, że była zależna od Wielkiej Brytanii, a ta specjalnie nie kwapiła się do wojny, póki sama nie została zaatakowana. Spotkałem się z pogłoską, że jeszcze za prezydentury Francois’a Hollanda miała plan wielkich inwestycji w Polsce w celu zrównoważenia potęgi Niemiec w Europie. Pierwszym krokiem w stronę bliższej współpracy miała być sprzedaż naszemu krajowi śmigłowców Caracal. Jednak, kiedy PiS doszedł do władzy, kontakt z Francuzami został zerwany. Nową wybraną ofertą była oczywiście amerykańska. Również w przypadku budowy elektrowni atomowej odrzucono francuską propozycję na rzecz pochodzącej z USA. Tymczasem energetyka nuklearna byłaby idealnym punktem wyjścia do wzmocnienia partnerstwa, ponieważ znajdujemy się w grupie państw o pozytywnym podejściu do tego źródła energii, w opozycji do m.in. Niemiec. Często narzeka się, że mamy sprzeczne interesy z Francją i Niemcami, ale kto nam broni je robić? Tymczasem wszelkie próby są sabotowane.

Jak widać nie ma żadnych głębokich podstaw do bardzo bliskich relacji Polski z państwami anglosaskimi. Nie neguję potrzeby silnej współpracy wojskowej, przynajmniej póki trwa wojna za naszą wschodnią granicą. Nie oznacza to jednak, że należy naśladować, jak papuga wszystkie rozwiązania ze wspomnianych krajów. Zamiast oddalać się od serca Europy pod każdym względem, powinniśmy zabiegać o naszą znaczącą rolę w Unii. Pierwszym warunkiem do uzyskania takiej pozycji jest przestrzeganie praworządności. Wielka Brytania i Stany Zjednoczone nie pomagają nam i naszemu regionowi z dobroci serca, a po prostu od dziesięcioleci mają w tym interes. Jednak któregoś dnia priorytety mogą się diametralnie zmienić. Tak już ten świat jest urządzony. Róbmy więc wszystko, żeby to Francja i Niemcy miały interes w bronieniu nas!

Euromit nr 21 – Wprowadzenie euro oznacza automatyczny wzrost cen

Wspólna europejska waluta

Chyba żadna kwestia związana z ekonomicznymi aspektami naszego członkostwa w Unii Europejskiej, nie budzi tak gorących emocji, jak to, czy Polska powinna przyjąć euro. Opinie ekonomistów w tej sprawie są skrajnie różne. Główną obawą jest to, że po wprowadzeniu wspólnej europejskiej waluty wzrosną ceny. Dziś ocenimy, czy musi się tak stać. Przy okazji odpowiem na pytanie o celowość wejścia Polski do strefy euro.

Pomysł wspólnej europejskiej waluty narodził się w latach siedemdziesiątych. W 1979 roku powstał Europejski System Walutowy, którego głównym elementem jest mechanizm kursów walutowych (ERM). Jego zadaniem jest wzajemne stabilizowanie kursów walutowych państw członkowskich Unii Europejskiej. W 1981 roku wprowadzono Europejską Jednostkę Walutową (European Currency Unit), która była jednostką rozliczeniową między członkami Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Jednak kluczowym krokiem było ustanowienie przez Traktat z Maastricht unii gospodarczej i walutowej oraz zapisanie w nim dążenia do wspólnej waluty. Euro zostało wprowadzone w 1999 roku w formie bezgotówkowej, a w 2002 roku weszło do obiegu. Państwami założycielskimi strefy euro były: Austria, Belgia, Finlandia, Francja, Grecja, Holandia, Hiszpania, Irlandia, Luksemburg, Niemcy, Portugalia i Włochy oraz małe państwa nie będące członkami UE – Andora, Monako, San Marino i Watykan. Dziś wspólna europejska waluta obecna jest w dwudziestu państwach (od 2007 roku Słowenia, od 2008 roku Cypr i Malta, od 2009 roku Słowacja, od 2011 roku Estonia, od 2014 roku Łotwa, od 2015 roku Litwa). Jak wiadomo, nigdy nie przyjęła jej Wielka Brytania kiedyś będąca w UE. Euro używane jest także w Czarnogórze i Kosowie, które nie są członkami Unii, ale w przeciwieństwie do już wymienionych państw o podobnym statusie – nie należą do unii gospodarczej i walutowej. Ostatnim państwem, które przyjęło wspólną europejską walutę jest Chorwacja (1 stycznia 2023 roku). W kolejce czeka już Bułgaria, która prawdopodobnie wprowadzi euro 1 stycznia 2024 roku. Dziś, po dwudziestu jeden latach funkcjonowania, euro jest popierane przez 81% Europejczyków.

Zaczynając rozważania na temat euro w Polsce należy podkreślić, że nasz kraj w traktacie akcesyjnym zobowiązał się do przyjęcia wspólnej europejskiej waluty kiedyś w przyszłości. Jedynie Dania wynegocjowała sobie, że nie będzie musiała tego zrobić (tzw. klauzula opt out). Szwecja jest do tego zobowiązana, ale tak jak w Polsce nie ma tam woli politycznej. Państwo to nie należy do systemu ERM II (zmodyfikowany mechanizm kursów walutowych ustanowiony po wprowadzeniem euro w formie bezgotówkowej), a obywatele wyrazili sprzeciw wobec euro w referendum w 2003 roku. Tymczasem poparcie dla niego w polskim społeczeństwie wynosi obecnie 55%. Pamiętajmy jednak, że wymienione państwa są bardzo bogate i doskonale sobie radzą z własną walutą. Nawet Czechy zaczynają debatę nad wprowadzeniem euro, a Węgry są coraz bliższe zdecydowania się na ten krok.

Następnie należy rozważyć, czy gospodarka naszego kraju jest gotowa na przyjęcie wspólnej europejskiej waluty. Warunki ekonomiczne, jakie musi spełniać państwo, żeby stać się członkiem strefy euro, określają tzw. kryteria konwergencji. Oto one:

– dług publiczny nie może przekraczać 60% PKB

– deficyt budżetowy nie może wynosić więcej niż 3% PKB

– inflacja nie może być wyższa o więcej niż 1,5% od średniej trzech państw o najniższym wskaźniku inflacji

– stopy procentowe (oprocentowanie długoterminowych obligacji skarbowych) mogą być wyższe o maksymalnie 2% od średniej trzech państw o najniższym wskaźniku oprocentowania

– stabilny kurs waluty na przestrzeni dwóch lat – wahania kursu nie mogą przekraczać kursu centralnego o więcej niż 15% w jedną i drugą stronę

Jak wypadają te wskaźniki w przypadku Polski? Dług publiczny za 2022 r. to 48,1%. Deficyt budżetowy sięgnął 3,7% PKB (stan na 3.04.2023 roku). Inflacja w lipcu br. wyniosła 10,28%. Oprocentowanie długoterminowych obligacji skarbowych ustalono na poziomie 5,91%. Od 1 września 2021 roku do 1 września br. najniższy kurs złotego w stosunku do euro wyniósł 4,41 (1 euro kosztowało 4,41 zł), a najwyższy 4,96, czyli różnica wynosi 55 gr. Natomiast 15% z 4,41 zł to 66 gr, a 15% z 4,96 zł to 74 gr, zatem wahania kursu polskiej waluty nie przekraczały dozwolonego limitu. Jednak nie jesteśmy w ERM II, więc złoty nie ma ustalonego sztywnego kursu. Co zaskakujące przy rządzących nami geniuszach ekonomii, jedynym kryterium konwergencji, którego nie wypełnia Polska jest to dotyczące deficytu budżetowego. Wskaźnik jest co prawda stosunkowo niski, ale trzeba pamiętać, że ostatnio praktyką rządu jest nieuwzględnianie pewnych wydatków w budżecie.

W trzecim kroku należy rozważyć, czy wprowadzenie euro w ogóle nam się opłaca. Rezygnacja z własnej waluty jak każda decyzja, niesie za sobą korzyści i straty. Z jednej strony jeszcze prostsze staje się podróżowanie po strefie Schengen, bo nie trzeba wymieniać pieniędzy. Ułatwione jest rozliczanie się w handlu zagranicznym oraz prowadzenie biznesu. Ograniczeniu ulegają wahania kursowe, a stabilna waluta powoduje stabilność całej gospodarki. Trzeba też wziąć pod uwagę kwestie wizerunkowe. Zaufanie inwestorów zagranicznych do Polski będzie większe. Poza tym państwa członkowskie strefy euro mają większy wpływ na politykę monetarną i finansową UE. Ciekawostką jest, że w krajach bałtyckich, które już w komplecie zameldowały się w unii gospodarczej i walutowej, płace rosną szybciej niż w Czechach, Polsce i na Węgrzech. W latach 2014 – 2021 zarobki na Litwie wzrosły o 112,5%, a w Polsce jedynie o 33%.

Z drugiej strony, uczestnictwo w unii gospodarczej i walutowej odbiera bankom centralnym państw członkowskich możliwość wpływania na politykę pieniężną, czyli głównie kształtowanie podaży pieniądza. Tymczasem Polska nie ma euro, ma wpływ na politykę pieniężną, a wskaźnik inflacji drugi najwyższy wśród państw członkowskich Unii Europejskiej (Węgry 17,49%). Wielu ekspertów jest przekonanych o tym, że będąc członkiem strefy euro nie mielibyśmy tak horrendalnego wzrostu cen, a wychodzenie z inflacji byłoby mniej kosztowne. Kontrowersje budzi także fakt, że strefa euro zrzesza gospodarki o różnej strukturze i stopniu rozwoju. W domyśle ma to zaszkodzić państwom na dorobku, a bogate będą jeszcze bardziej zwiększać przewagę. Jednak do tego odniosę się niżej.

Jak już wspomniałem, silne są obawy, że wprowadzenie euro automatycznie spowoduje wzrost cen, co jest doświadczeniem wielu państw. Aby sprawdzić, czy tak się musi stać najlepiej posłużyć się przykładem Chorwacji, która niedawno przyjęła euro. Polscy turyści tak kochający wakacje w tym kraju narzekają, że jest drożej. Jednak my nadal zarabiamy w złotówkach, a Chorwaci już we wspólnej europejskiej walucie. Tymczasem wskaźnik inflacji spadł z 12,7% w grudniu 2022 roku do 12,5% w styczniu 2023 roku a na dziś (sierpień 2023 roku) wskaźnik wynosi 8,4%. Musimy pamiętać o złożoności procesów wpływających na poziom cen. Nie sposób wykazać na liczbach, z czego dokładnie wynika ich wzrost. Należy też wziąć pod uwagę, że niewiele krajów ma zerowy a tym bardziej ujemny wskaźnik inflacji (deflacja), szczególnie teraz w popandemicznym kryzysie i w sytuacji wojny na Ukrainie. Wzrost poziomu cen jest naturalną tendencją wszędzie. Grunt w tym, jak szybkie jest jego tempo i czy nadąża za tym podnoszenie się pensji. Poza tym, nawet jeśli po wejściu do strefy euro dochodzi do wzrostu inflacji, jest on niewielki i przejściowy.

Tyle, jeśli chodzi o czystą ekonomię. Wzrost cen może wynikać z nieuczciwego postępowania sprzedawców, którzy wykorzystali sytuację zmiany waluty do zwiększenia swoich zysków. W Chorwacji dla ukrócenia tej praktyki od września 2022 roku wprowadzono okres przejściowy, podczas którego był obowiązek podawania cen i w euro, i w walucie chorwackiej – kunie. Natomiast wszyscy, którzy do 13 stycznia nie obniżyli bezzasadnie podniesionych cen, mają zostać ukarani.

Z analiz wynika, że na wprowadzeniu euro, jeśli chodzi o wzrost PKB, skorzystały przede wszystkim Niemcy i nieznacznie Holandia. Jednak tak samo, jak w przypadku ogólnych korzyści z członkostwa w Unii Europejskiej, nie należy patrzeć jedynie na suche liczby, Czy w wypadku Polski plusy nie przeważają nad minusami? Żyjemy u kresu epoki bezkrytycznego podejścia do kapitalizmu. Dziś zaczynamy rozumieć, że są ważniejsze rzeczy niż bezustanny rozwój ekonomiczny (środowisko, zdrowie, relacje międzyludzkie czy poczucie bezpieczeństwa). Może opisany w tekście przypadek też do takich należy? Ekonomiści są tak mocno podzieleni w kwestii wspólnej europejskiej waluty, że w rezultacie wszystko sprowadza się do decyzji politycznej. Niemniej jednak, być może trzeba pomyśleć o reformie strefy euro, aby wszystkie państwa całkowicie korzystały na wspólnej walucie.

Oczywiście jestem za tym, żeby Polska przyjęła walutę euro, bo oprócz licznych korzyści jest to krok w kierunku głębszej integracji. Powinno się ją jednak wprowadzić, dopiero gdy będziemy na to gotowi pod względem wskaźników ekonomicznych. Grecja weszła do strefy euro na podstawie sfałszowanych danych i wszyscy wiemy, jak to się skończyło. Mam jednak przekonanie, że opcja rządząca sprzeciwia się zmianie polskiej waluty jedynie ze względów ideologicznych. Wszak bez wątpienia własna waluta jest niezbędnym atrybutem dziewiętnastowiecznie pojmowanej suwerenności. W końcu Prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński zapowiedział, że za jego kadencji nie będzie u nas wspólnej europejskiej waluty. Tak czy siak, nasz kraj w końcu znajdzie się w strefie euro, ale w mojej opinii nie stanie się to w najbliższych kilku latach. Zresztą według ekspertów będzie to długotrwały proces wymagający licznych przygotowań (trzeba wypełnić także wymogi prawne i instytucjonalne) i może sięgnąć nawet ośmiu lat. Ich zdaniem Polska wymaga wielu reform m. in. emerytalnej i rynku mieszkaniowego. Przede wszystkim jednak musi zostać przywrócona praworządność. Wreszcie model polskiej gospodarki bazujący głównie na taniej sile roboczej powinien zostać przekształcony w bardziej innowacyjny. Może w końcu doczekamy się woli politycznej.

Źródła danych:

https://nbp.pl/

https://ec.europa.eu/eurostat/en/

https://www.theglobaleconomy.com/

Ukraina cz.1 – Wojna na Ukrainie. Co oznacza dla Europy i Świata?

Sytuacja na froncie 12 września

24 lutego wydarzyło się coś, co wstrząsnęło światem, Europą, a w szczególności jej wschodnią częścią. Gdy wydawało się, że jest to już kompletnie niewyobrażalne na Starym Kontynencie, jedno niczym niesprowokowane państwo napadło na drugie. To już nie wojna domowa, jak w przypadku byłej Jugosławii. Choć dla wszystkich agresja Rosji na Ukrainę była ogromnym zaskoczeniem, wielu polityków mówi teraz, że wszystko to było do przewidzenia. Po fakcie każdy jest mądry, a sprawy naprawdę w każdym momencie mogły potoczyć się zupełnie inaczej. O bezpośrednich przyczynach i przebiegu wojny zostało napisane już dużo, chciałbym więc w tym tekście więcej miejsca poświęcić nieco innemu kontekstowi sprawy.

Brzmi to brutalnie, ale każde wydarzenie, także wojna, niesie za sobą pewne szanse np. na zmianę myślenia lub postępowania. Wydarzenia na Ukrainie prawdopodobnie ożywią dyskusję na temat potrzeby samodzielności Unii Europejskiej w działaniach militarnych, żeby była w stanie powstrzymać pierwsze uderzenie wroga zanim USA wyślą armię do Europy. Kwestia całkowitej niezależności od Stanów Zjednoczonych w tym zakresie zostanie odsunięta na długie lata, bo widać, że bez ich wsparcia nie będzie możliwe ostateczne powstrzymanie agresora.

Największym problemem, który wyniknął z agresji Rosji na Ukrainę jest zakłócenie dostaw gazu i ropy. Z jednej strony nie możemy dłużej płacić za surowce państwu, które ma za nic wszelkie zasady międzynarodowe, a z drugiej Kreml w odwecie za sankcje zakręca kurki kolejnym państwom. Po pierwsze powinno to skłonić unijnych decydentów do stworzenia unii energetycznej. Dzięki niej przystępując do negocjacji dostaw będziemy na lepszej pozycji niż jako pojedyncze państwa. Trzeba także ujednolić przepisy na temat magazynowania gazu i rozbudowywać połączenia między państwami w zakresie infrastruktury przesyłowej. Sytuacja powinna zmobilizować przywódców państw do szybszego przechodzenia na odnawialne źródła energii, bez których nie ma szans na niezależność energetyczną Europy. Pora także na ostateczne oddemonizowanie atomu. On też wprawdzie wymaga importu surowców z zagranicy, ale już nie w takich ilościach jak ropa i gaz.

Wojna w Ukrainie powinna także przyspieszyć federalizację Europy. Gdyby już istniało europejskie superpaństwo, dziś nie mielibyśmy tych wszystkich problemów, które wywołała agresja Rosji, choćby dlatego, że decyzje byłyby podejmowane dużo szybciej. Nie oznacza to oczywiście, że z dnia na dzień powstanie federacja. Raczej stopniowo wdrażane będą kolejne, wspólnie polityki: energetyczna, obronna, zdrowotna czy bankowa aż naturalna stanie się potrzeba stworzenia struktur państwowych.

Pora, żeby UE zaczęła coraz częściej spoglądać w stronę Afryki, gdzie Chiny zwiększają swoje wpływy gospodarcze a Rosja militarne i polityczne. Sytuacja, w której rosyjska agresja powoduje kryzys żywnościowy w wyniku blokowania ukraińskich portów, daje szanse na zbliżenie z Czarnym Lądem poprzez pomoc i inwestycje. Gdyby nie udało się całkowicie osłabić Rosji, trzeba będzie w jakiś sposób przeciągnąć Chiny na swoją stronę. Jedyną drogą ku temu jest właściwe ułożenie stosunków gospodarczych, korzystnych dla obu stron tak, jak zrobiono to w przypadku Japonii i Kanady.
Szkoda, że ludzie zawsze są mądrzy dopiero po szkodzie, ale tak już chyba musi być. Trzeba się cieszyć, że choć czasem uczymy się na błędach.

Jeśli chodzi o zagrożenia, najważniejszym wydaje się być możliwość całkowitego rozbicia jedności państw unijnych. Trzeba spojrzeć obiektywnie na to, kto tak naprawdę nie staje jednoznacznie po stronie Ukrainy, nie dostarcza broni a nawet blokuje jej transport przez swoje terytorium i nie wyraża minimum woli do zerwania stosunków gospodarczych z Rosją. Mowa oczywiście o Węgrzech. Niemcy wolno i opieszale, ale jednak działają. Trzeba zrozumieć, że dla nich ta wojna jest największym szokiem, bo postawiły wszystko na współpracę energetyczną z Rosją, jednocześnie zmniejszając swój potencjał militarny do niezbędnego minimum. Wyplątanie się z tego jest bardzo trudne. Nawet przepisy prawne utrudniają dostawy broni. Oczywistym jest, że dla państw, które są bardziej oddalone od strefy konfliktu, niebezpieczeństwo nie jest aż tak wielkie. Jest to kolejny argument za federalizacją Europy, gdyż wtedy problem zostałby uwspólnotowiony i nikt nie mógłby powiedzieć, że to nie jego sprawa.
Dla szerzej pojętego Zachodu kolejnym problemem jest Turcja, która szantażuje kraje chcące wstąpić do NATO i coraz bardziej wprost grozi sojusznikowi w Pakcie, swojemu sąsiadowi Grecji. Po zakończeniu wojny trzeba będzie coś z tym fantem zrobić. Węgry praktycznie nic nie znaczą na arenie międzynarodowej, za to Turcja jest ważnym sojusznikiem innych państw Paktu Północnoatlantyckiego, ponieważ pomaga w utrzymaniu względnego porządku na Bliskim Wschodzie.

Konieczność uniezależnienia się od rosyjskich surowców niesie ze sobą ryzyko, że wiele państw zwróci się w stronę innych, często gorszych reżimów jak Iran czy Arabia Saudyjska. Niewątpliwie konieczna będzie zmiana stosunków z mniej niebezpiecznymi, ale jednak dyktaturami w rodzaju Wenezueli. Amerykanie już zresztą zmienili kurs wobec Saudyjczyków, z którymi mieli gorsze relacje po zamordowaniu dziennikarza w saudyjskiej ambasadzie w Stambule. Brana pod uwagę jest także normalizacja stosunków ze wspomnianym południowoamerykańskim krajem, którego prezydent nie jest uznawany przez wiele państw.
Kolejnym zagrożeniem związanym z energetyką, jest coś, co już się dzieje, czyli zastępowanie gazu węglem. Może to sprawić, że klimatu nie będzie się już dało uratować. Niech każdy odpowie sobie sam na pytanie, czy lepiej czerpać gaz od mniej agresywnych reżimów, czy skazać planetę na zagładę.

Chciałbym przestrzec przed pomysłami szybkiej integracji Ukrainy z Unią Europejską. Przyznanie jej statusu kandydata było pięknym, potrzebnym, ale tylko symbolicznym gestem. Negocjacje i dostosowywanie się tego kraju do przepisów prawa europejskiego będą trwać długie lata. Być może większość Ukraińców jest gotowa na rychłe wstąpienie, ale ich państwo na pewno nie. Rząd PiS naciska na przyspieszoną akcesję Ukrainy nie ze względu na dobro sąsiada, lecz upatruje w tym szansy na to, że instytucje unijne mając na głowie problemy z nowym członkiem Wspólnoty zapomną o problemach z praworządnością w Polsce.

Wielu ludzi, w szczególności polityków, często używa wielkich słów naciągając ich znaczenie, którego do końca sami nie rozumieją. Polacy i Ukraińcy od początku wojny mówią, że są braćmi, tak jakby wiele wieków sporów nagle odeszło w niepamięć. Po nastaniu pokoju zamiecione pod dywan konflikty oraz zbrodnie mogą wybuchnąć ze zdwojoną siłą. Dlatego, gdy to wszystko się już skończy koniecznie trzeba będzie usiąść i wyjaśnić sobie wszystkie kontrowersje: z jednej strony rzeź wołyńską, a z drugiej przymusowe przesiedlenia Ukraińców oraz działania tzw. żołnierzy wyklętych, którzy w dużej części byli zwykłymi bandytami i m.in. mordowali ludzi innych narodowości.

Ewentualna zmiana władzy na Kremlu i wywołany przez to chaos, może doprowadzić przynajmniej do chęci oderwania się niektórych republik od Rosji. Spowoduje to osłabienie tego państwa, ale może także grozić tym, że na północnym Kaukazie powstanie nowa wersja Państwa Islamskiego, ponieważ Dagestan czy Czeczenia zamieszkałe są przez ludność wyznającą radykalny islam. Poza tym rosyjska doktryna na temat broni nuklearnej zakłada użycie jej między innymi w przypadku zagrożenia dla istnienia państwa. Można to interpretować na wiele sposobów, ale opisany przypadek niewątpliwie wyczerpuje definicję

Chciałbym, żeby wojna na Ukrainie nie uśpiła naszej czujności. Nawet najdoskonalszy kłamca czasem mówi prawdę. Rosyjska propaganda jest taka skuteczna, ponieważ idealnie miesza fakty z półprawdami i totalnymi kłamstwami. Kompletną bzdurą jest twierdzenie, że NATO stanowi zagrożenie dla Rosji, a Ukrainą rządzą faszyści, którzy mordują mniejszość rosyjskojęzyczną i Rosja ją wyzwala. Za półprawdę można uznać rozważania na temat wspólnej historii Ukrainy i Rosji. Jednak Putin ma rację mówiąc, że Amerykanie sami mają poczucie posiadania własnej strefy wpływów i niejednokrotnie próbują ją rozszerzać ingerując w politykę wewnętrzną innych państw. W Ameryce Łacińskiej są przez to wręcz znienawidzeni. Sytuacja tych krajów przez lata niewiele różniła się od gruzińskiej, mołdawskiej i ukraińskiej. Oczywiście Stany Zjednoczone, przynajmniej w teorii, narzucają innym wartości demokratyczne i wolnościowe, a nie tatarską niewolę. Jednak z punktu widzenia prawa międzynarodowego nie czyni to żadnej różnicy. Kolejny raz na tym blogu powtórzę – jedyną szansą na uwolnienie się z tej dwubiegunowej pułapki jest stworzenie silnej Europy, współpraca z USA tam, gdzie to niezbędne i niezależne układanie sobie relacji z państwami sceptycznymi wobec Amerykanów.

Rok 2022 z pewnością jest już przełomowym dla stosunków międzynarodowych, tak jak 1648 (zakończenie wojny trzydziestoletniej), 1815 (kres wojen napoleońskich), 1918, 1945, 1989 i 2001 (zamachy na Word Trade Center i Pentagon). Przede wszystkim trzeba będzie w końcu przyspieszyć procesy, z którymi wciąż się zwleka, czyli transformację energetyczną, zwiększenie zdolności obronnych państw europejskich i budowę silniejszej UE. W szerszym kontekście z pewnością będziemy świadkami nowej zimnej wojny być może z wyłaniającym się trzecim graczem w postaci federacji europejskiej. Wiele wskazuje na to, że miejsce Rosji w tym układzie zajmą Chiny. Kto wie, czy w latach 1945-1989 Świat nie był jednak bezpieczniejszy, bo biorąc pod uwagę to, że żadne państwo nie potrafi się wyrzec działań militarnych, będąc świadomym, że druga strona dysponuje nie mniejszym potencjałem, nie podejmuje pochopnych decyzji o jakiejkolwiek wojnie. Próba zbliżenia Rosji i jej przyjaciół, sojuszników oraz państw patrzących z sympatią w jej stronę do zachodnich wartości poprzez współpracę gospodarczą, skończyła się kompletnym fiaskiem, głównie dlatego, że przywiązywano zbyt małą wagę do znaczenia różnic kulturowych w stosunkach międzynarodowych.
Czekają nas więc ogromne zmiany, ale kiedy i jak zakończy się wojna na Ukrainie jest praktycznie nie do przewidzenia.

Euromit nr 12 – Polska straciła na członkostwie w Unii Europejskiej

Patryk Jaki – oficjalny zleceniodawca raportu na temat bilansu członkostwa Polski w UE

Dziś zaczynam cykl tekstów dotyczących mitów na temat wchodzenia Polski do UE i jej członkostwa.

Jakiś czas temu media obiegł tzw. Raport Jakiego. Jego autorami są profesor Zbigniew Krysiak (SGH, Instytut Myśli Schumana) i profesor Tomasz Grosse (Uniwersytet Warszawski). Został on kompletnie obśmiany przez większość ekonomistów. Chciałbym skonfrontować zawarte w nim dane z faktami na wypadek, gdyby do kogoś nie dotarły wnioski z raportu.

Według wyliczeń zawartych w Raporcie Jakiego, Polska w latach 2004-2020 straciła na członkostwie w UE 535 mld złotych. Co prawda z budżetu UE otrzymaliśmy w tym okresie 593 mld złotych, ale bilans finansowy spółek Unii Europejskiej transferujących zyski z Polski oraz zyski polskich spółek z UE wyniósł 981 mld złotych, co oznacza stratę 388 mld złotych. Na eksporcie mieliśmy stracić 147 mld złotych.

Cała rzesza ekonomistów nie zostawiła na Raporcie Jakiego suchej nitki. Po pierwsze nie uwzględnił tak istotnych kwestii, jak inwestycje zagraniczne z państw UE, zysk wypracowany za sprawą tych inwestycji, który został w Polsce, zyski polskich firm osiągnięte dzięki otwarciu europejskich rynków. Poza tym zestawiono ze sobą liczby, które są kompletnie nieporównywalne. Pieniądze płynące do nas z Unii Europejskiej często trafiają bezpośrednio jako wkład w infrastrukturę czy dofinansowanie dla rolników i przedsiębiorców. Z raportu wynika także kuriozalny wniosek, że możliwość kupowania zagranicznych produktów w Polsce jest efektem ubocznym naszego członkostwa w Unii. Stwierdza się, że dokonując takiego zakupu i dostarczając zysk producentowi wyprowadzamy pieniądze z Polski.
Niektórzy wskazują nawet na błędy obliczeniowe!

A jakie są fakty? Profesor Jan Czekaj, były członek Rady Polityki Pieniężnej a dzisiaj ekspert PSL przedstawił własną wersję bilansu członkostwa Polski w Unii Europejskiej. Wziął pod uwagę te same elementy, ale dodał saldo inwestycji zagranicznych i handlu usługami. Według jego wyliczeń do 2020 roku otrzymaliśmy 11 bilionów 399 mld zł, wydaliśmy 9 bilionów 451,1 mld, a więc zyskaliśmy 1 bln 947,9 mld złotych, czyli ok. 115 mld rocznie, co stanowi 6,8% polskiego PKB w latach 2004-2020 (28,4 bln złotych). Poza tym profesor Jan Czekaj nie doliczył się żadnej straty na eksporcie, a wręcz olbrzymi zysk w wysokości 1 bln 705 mld. Nawet gdyby w to miejsce podstawić liczby z raportu Jakiego, bilans naszego członkostwa w Unii Europejskiej wychodzi sporo na plus (95,9 mld). Skąd ta różnica? Autorzy Raportu Jakiego uznali, że część naszego eksportu to import przetworzonych produktów, do których my dokładamy tylko część wartości dodanej i sprzedajemy dalej. Jednak, jak mówi doktor Sławomir Dudek główny ekonomista i wiceprezes Forum Obywatelskiego, nie istnieje coś takiego, jak strata w handlu. To, że obie strony zyskują w różnym stopniu jest już inną kwestią, ale zysku nie można uznać za stratę.
W Raporcie Czekaja na minus wychodzi jedynie saldo dochodów pierwotnych, które określają wynagrodzenia na rzecz kapitału zagranicznego zainwestowanego w Polsce, czyli dywidendy dla firm zagranicznych inwestujących w naszym kraju. Strata z tego tytułu wyniosła 812 mld zł.

Nawet na podstawie danych Ministerstwa Finansów widać, że jeśli chodzi o same bezpośrednie wpływy z Unii w latach 2004-2020 jesteśmy o 123 mld euro na plus, bo przy wpłaceniu 58 mld otrzymaliśmy 181 mld.

Trzeba także zaznaczyć, że nie wszystkie profity płynące z członkostwa w UE da się wyrazić za pomocą liczb. Wiele z tych korzyści jest trudno mierzalnych lub niemierzalnych. Nie da się policzyć, ile dokładnie zyskaliśmy na dostępie do wspólnego rynku, zniesieniu granic czy zmniejszaniu różnic między regionami Jednak są to kwestie na osobny temat.

Nie wiem, kim trzeba być, by tak perfidnie manipulować danymi w celu potwierdzenia zamierzonej przez siebie tezy. Szczególnie jest to obrzydliwe, gdy dotyczy czegoś, co stanowi polską rację stanu, jak nasze członkostwo w UE. Do złudzenia przypomina to kampanię brexitową, kiedy po Londynie jeździły słynne, czerwone, piętrowe autobusy z informacją, że 350 mln funtów tygodniowo, które Wielka Brytania wpłaca do budżetu UE mogłyby posłużyć do ulepszenia Narodowego Systemu Zdrowia. Po Brexicie okazało się, że przez pięć lat zaoszczędzi się 42 mld, czy 162 mln tygodniowo. Poza tym nie wszystkie te pieniądze zostaną przeznaczone na służbę zdrowia, ponieważ trzeba będzie zastąpić unijne programy i polityki. Według brytyjskiej agencji rządowej Office for Budget Responsibility, koszty te wyniosą 40 mld rocznie. Nawet Nigel Farage, czyli główny zwolennik Brexitu miał stwierdzić, że dane na autobusach zostały wzięte z sufitu. No, ale brytyjskie społeczeństwo zostało oszukane i zagłosowało za opuszczeniem Unii Europejskiej.

Istnieje też bardzo prosty sposób na zmanipulowanie danych. Dopuściła się go m.in. TVP. Przedstawiając szacunkowy wpływ członkostwa w UE na polską gospodarkę użyto wartości nominalnych, czyli liczb wymiernych, a nie procentów. W ten sposób Polska jako dużo mniejsza gospodarka niż np. niemiecka i startująca z niższego poziomu, rzeczywiście wypada blado na tle największych państw Unii. W ujęciu procentowym jesteśmy niekwestionowanymi liderami rozwoju.

Równie przerażający jest fakt, że pod przedstawionym bublem podpisało się dwóch profesorów. Może nie są to osoby z pierwszych stron gazet, ale przynajmniej dla mnie nieanonimowe. Skoro tak łatwo dali się zmanipulować, jak w takiej sytuacji można mieć zaufanie do polskiej nauki?

Mam swoje zdanie na temat Pana Patryka Jakiego, ale to nie czas i miejsce, żeby o tym pisać. Należy pamiętać, że choć wspomniany polityk sygnował raport swoim nazwiskiem i podpisało się pod nim dwóch profesorów, zleceniodawca jest nad wyraz oczywisty. Tylko jedna osoba w Polsce ma na pieńku z Unią na tyle, żeby posunąć się do tak wyrachowanej manipulacji, jest nią minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro.

Jak widać Polska wcale nie straciła na członkostwie w Unii, jak wielu chciałoby udowodnić. Tak naprawdę nie da się dokładnie określić skali zysków. Naiwnością jest sądzić, że wszystkie korzyści można wykazać za pomocą liczb. Kampania zohydzania UE staje się coraz bardziej perfidna. Każdą informację pochodzącą od koalicji rządzącej należy weryfikować dwa albo trzy razy.

Artykuł specjalny: Eurowybory. Z czym to się je? – 19.05.2019

W niedzielę 26 maja odbędą się wybory do Parlamentu Europejskiego. Pamiętając o funkcji tego bloga chciałbym przed tym wydarzeniem podzielić się swoją refleksją.

Na początek chciałbym napisać, że jestem miło zaskoczony. W obecnej kampanii przed zbliżającymi się Eurowyborami widzę spory postęp w stosunku do poprzedniej, jeśli chodzi o tematy w niej poruszane. Pięć lat temu w mediach praktycznie pojawiały się wyłącznie zagadnienia wewnętrznej polityki zamiast europejskiej. W tym roku jest ich mniej, choć wciąż za dużo. Ma na to jednak wpływ mnogość wydarzeń w kraju. Trzeba w tym miejscu sprostować dwie ważne sprawy. Po pierwsze Parlament Europejski nie zajmuje się tematami LGBT. Od PE nie zależą również pieniądze obiecane przez PiS na każdą krowę i świnie. Rząd nie może z góry założyć, że te dopłaty będą, bo wszystko rozstrzygnie się podczas negocjacji budżetowych na łonie UE. Prawu i Sprawiedliwości trudno rozmawia się z przedstawicielami Wspólnoty.

Jak sama nazwa wskazuje będziemy wybierać polskich posłów do Parlamentu Europejskiego. Obraduje on głównie w Strasbourgu. Nie jest to więc „brukselska biurokracja”. Wybory do Europarlamentu nie mają bezpośredniego wpływu na polską scenę polityczną. .

Mimo, że kandydaci startują z list polskich partii, są to wybory raczej człowieka niż ugrupowania. Ogłaszanie zwycięskiej  partii ma charakter symboliczny i daje  jej co najwyżej  prestiż. Posłowie i tak zostaną przydzieleni do odpowiednich frakcji w PE, gdzie będą kierowani przez bardziej doświadczonych i po prostu lepszych polityków europejskich. Decydujemy więc  czy będzie w Europarlamencie więcej konserwatystów, liberałów a może socjaldemokratów. W tym roku mieliśmy wybierać 52 polskich przedstawicieli, ale z powodu opóźnienia Brexitu znów będzie ich 51.

Często nie decydujemy się iść na wybory zdegustowani polską klasą polityczną. Nasze partie od dwudziestu lat praktycznie tylko się ze sobą kłócą. Jednak  europejscy politycy zawsze potrafili się  ze sobą jakoś dogadać mimo wielu przeciwności i coś zbudować. Czasem tylko pojawi się jakaś Thatcher,  jakiś Farage, Orban, Salvini czy Kaczyński. Postarajmy się odróżnić więc wybory wewnętrzne i europejskie.

Wielu ludzi narzeka na to, że mamy mały wpływ na decyzje UE. Jednak niska frekwencja w wyborach do Parlamentu Europejskiego nie wskazuje na to, żeby społeczeństwu jakoś szczególnie na tym zależało. Dlatego zanim zaczniemy domagać się od Unii więcej demokracji, wykorzystujmy w większym stopniu już dostępne nam uprawnienia. To pierwszy krok do przyszłych zmian.

Proszę Was pójdźcie tłumnie do wyborów i wybierzcie ludzi, którzy są szczerze proeuropejscy. Nie dajcie się nabrać na piękne deklaracje bez pokrycia. Pokażmy wspólnie, że te 80% poparcia dla członkostwa Polski w Unii Europejskiej to nie jest tylko liczba.

Euromit nr 1 – Komisja Wenecka to Unia Europejska – 17.02.2017

Sala obrad Komisji Weneckiej

Obóz rządzący w Polsce zaczął upowszechniać pogląd, że opinie Komisji Weneckiej o praworządności w Polsce to ingerowanie Unii Europejskiej w sprawy wewnętrzne naszego kraju. To właśnie mit, z którym chciałbym się rozprawić  w pierwszej kolejności. 

Wspomniana komisja nie jest instytucją Unii. Jednak zanim wytłumaczę tę kwestię trzeba wyjaśnić coś innego, równie ważnego. Mianowicie mamy w Europie trzy niezwykle istotne Rady o wręcz łudząco podobnych nazwach: Rada Europy, Rada Europejska i Rada Unii Europejskiej. Łatwo się pomylić i niestety często się to zdarza. 

Rada Europy to całkiem odrębna organizacja niż UE. Powstała w 1949 roku jako  pierwsza próba integracji państw Europy zachodniej. Nie była to inicjatywa zbytnio udana a dziś współpraca  ogranicza się do praw człowieka i kultury. Niemniej jednak Rada Europy tworzy niezwykle zaszczytną grupę w pełni praworządnych państw. Zatem obejmuje także trochę tych spoza UE. Nie ma wśród nich Białorusi, tak jak kiedyś faszystowskich  Hiszpanii i Portugalii oraz  państw komunistycznych. Formalnie członkiem Rady Europy staje się państwo, które  zostanie uznane za godne, zaproszone i zobowiąże się do ratyfikowania w przeciągu roku Europejskiej Konwencji Praw Człowieka.  Ciekawostką jest to, że gdyby jakimś cudem Stany Zjednoczone znalazły się w  Europie, to nie mogłyby być członkiem wspomnianej Rady, bo ich prawo przewiduje karę śmierci. Trzeba tu  przypomnieć, że w swoim czasie PiS mówił o konieczności przywrócenia jej w naszym kraju dla tzw. bestii. Chce więc nas odciągnąć nie tylko od rdzenia UE, ale także doprowadzić do wykluczenia z elitarnego grona państw cywilizowanych. Rosji otwarto furtkę jedynie ze względu na zawieszenie orzekania i wykonywania kary śmierci. 

Rada Europejska i Rada Unii Europejskiej już należą do instytucji unijnych tak jak komisja Europejska czy Parlament. Pierwsza z nich początkowo  była nieformalnym spotkaniem  głów lub szefów państw  członkowskich zależnie od ustroju zainaugurowane w 1961 roku. Stąd też dopiero Traktat Lizboński nadał jej rangę instytucji unijnej. Jednak do dziś nie ma żadnej znaczącej mocy decyzyjnej. Rola  Rady  Europejskiej   polega na wyznaczaniu ogólnych priorytetów i kierunków integracji. Teraz w spotkaniach Rady uczestniczą także przewodniczący Komisji Europejskiej i wysoki przedstawiciel Unii Europejskiej do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa. To tu przewodniczącym  jest Donald Tusk. Funkcja ta również została ustanowiona  przez  Traktat z Lizbony. Wybierany jest na dwu i pół letnią  kadencję Może być ona odnowiona tylko jeden raz. 

Rada Unii Europejskiej nazywana jest nieformalnie Radą Ministrów UE. Swoje ustawodawcze kompetencje współdzieli z Parlamentem Europejskim.  W jej pracach uczestniczą ministrowie spraw zagranicznych państw członkowskich i innych resortów,  jeśli to dotyczy konkretnych dziedzin polityki.  W RUE mamy do czynienia z instytucją prezydencji, czyli rotacyjne, półroczne przewodnictwo, w tej Radzie któregoś z  państw członkowskich. Polska doświadczyła tego zaszczytu w drugiej połowie 2011 roku. 

Komisja Wenecka tak  naprawdę jest organem doradczym Rady Europy do spraw prawa konstytucyjnego. Zasiadają w niej eksperci z dziedziny prawa konstytucyjnego i międzynarodowego. Jej pełna nazwa brzmi Europejska Komisja na rzecz Demokracji przez Prawo. Wydaje opinie na temat przestrzegania prawa  w państwach do niej należących  Dzieje się to na wniosek danego państwa,  organu Rady Europy lub innego państwa bądź organizacji uczestniczącej w pracach Komisji. Dotyczy  to także prawa wyborczego, praw mniejszości i ochrony praw człowieka. Członkinią i pierwszą wiceprzewodniczącą tego gremium była ex-premier Polski Hanna Suchocka. Zasiadała tam w latach 1991-2016.  Opinie Komisji  Weneckiej nie są wiążące,  co skrzętnie wykorzystują nasze władze do cynicznego odpowiadania  na zarzuty. Niemniej jednak KW badała zgodność prawa polskiego z  normami cywilizowanego świata. Pikantności całej sprawie dodaje fakt, że to minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski sam poprosił ten „wścibski” organ o opinię. 

PS. Jeśli ktoś ma pomysł, co można jeszcze uznać za mit na temat UE lub po prostu potrzebuje wyjaśnienia palącej go kwestii, jestem otwarty na propozycje. Piszcie w komentarzach lub na pogromcaeuromitow@onet.eu