Ładowanie

Obalamy euromity

Unia Europejska nie gryzie
Zapraszam

Czy istnieje realna równość między skrajną lewicą i skrajną prawicą?

Flagi skrajnie prawicowej organizacji

Nazizm i komunizm to niezaprzeczalnie dwa najbardziej zbrodnicze ustroje polityczne w historii. Polskie prawo zakazuje promowania tych ideologii oraz ich symboli. Jednak czy skrajnie prawicowy i skrajnie lewicowy reżim faktycznie były i są potępiane z równą gorliwością? A może wobec jednej ideologii mamy do czynienia z większym pobłażaniem, podczas gdy druga nie była od podstaw taka zła? Taki dylemat chciałbym tym razem rozstrzygnąć.

Jeśli spojrzymy na nazizm i komunizm przez pryzmat liczby ofiar, to nie można mieć wątpliwości, że między oboma systemami istnieje znak równości. Taka jest praktyka. Jednak należy przyjrzeć się także teorii obu ideologii. Były utopijne, ale można mówić o utopii pozytywnej i negatywnej. W komunizmie z założenia chodziło o równość ekonomiczną wszystkich ludzi. Takie idee nie narodziły się wraz z filozofią. Marksa. Komunizm był z gruntu naiwny i dlatego musiał sięgnąć po przemoc a w końcu i masowe mordy.

Ogromnym błędem komunistów była walka z religią. Marks uważał, że jest pierwotnym źródłem niewoli ludzi. Na tak fundamentalną zmianę nikt nie był gotowy.

Największym problemem komunizmu był częsty romans z nacjonalizmem, który był przecież sprzeczny z internacjonalistycznymi ideami. Wszędzie, gdzie pojawiła się taka hybryda, przemoc nabierała najbrutalniejsze formy. Najdobitniejszymi przykładami są tu: Związek Radziecki za czasów Stalina i Kambodża pod rządami Czerwonych Khmerów. W Chinach czy na Kubie nie było masowych mordów na tle narodowościowym lub rasowym. Większość rządów komunistycznych skupiła się na walce z właścicielami ziemskimi i burżuazją, religią oraz przeciwnikami politycznymi.

Natomiast faszyzm i wywodzący się z niego nazizm gloryfikują przemoc nie tylko państwa wobec obywatela, ale także obywatela wobec obywatela. W efekcie łatwo można było usprawiedliwiać przed społeczeństwem agresję na inne kraje. Ktoś mógłby powiedzieć, że naziści w przeciwieństwie do komunistów, przynajmniej szanowali własność prywatną i mieli rozsądniejszą politykę gospodarczą. Owszem w III Rzeszy istniała prywatna własność, podczas gdy w państwach komunistycznych nie. Nie była ona jednak dana każdemu, kto był zdolny do niej dojść, jak głosi powszechny dziś liberalizm. Wymagano bezgranicznej wiary w narodowy socjalizm i całkowitego podporządkowania państwu. Jedynie naziści z przekonania i strachu oraz cynicy mieli prawo do własności prywatnej.

Mogłoby się także wydawać, że naziści nie walczyli z religią. Tak, Wermacht miał przyszyte do mundurów napisy „Bóg z nami” i żołnierze ginąc krzyczeli „Mein Gott!” (przynajmniej na filmach) a Hitler uważał się za chrześcijanina. Jednak w partii narodowo socjalistycznej istniał silny nurt pasjonatów okultyzmu i pradawnych wierzeń Germanów. Religia tak naprawdę była traktowana instrumentalnie. Katolicyzm był im potrzebny do antysemickiej propagandy, a protestantyzm poprzez istniejący w jego doktrynie filozofii predestynacji (powołania przez Boga). W rzeczywistości działania nazistów miały niewiele wspólnego z chrześcijańskim miłosierdziem.

Ważnym elementem ideologii narodowosocjalistycznej był daleko posunięty rasizm. Trudno więc mówić, że nazizm był z założenia dobry. Mam tu na myśli dzisiejszą perspektywę, bo w dziewiętnastym wieku i na początku dwudziestego wielu ludzi myślało, że dbanie o swój naród ponad wszystko jest głęboko moralne. Może samo uznanie Żydów za zagrożenie dla etnicznych Niemców wpisywało się w ten pogląd, ale to była niebezpieczna gra. Pseudonaukowe badania nad rasą i rozkręcanie brutalnej kampanii nienawiści wobec Żydów musiały w końcu doprowadzić do przemocy a następnie ludobójstwa.

Podstawową różnicą między komunizmem i nazizmem jest to, że ta pierwsza ideologia była internacjonalistyczna, czyli miała być transferowana na cały świat. Tymczasem narodowy socjalizm zakładał dominację jednego narodu nad całą Europą. Przyjaźnie nastawione wobec III Rzeszy faszystowskie Włochy i Hiszpania w końcu musiałyby uznać swoją podległość względem nazistów, gdyby ci wygrali II wojnę światową.

Obiecałem w poprzednim artykule, że odniosę się jeszcze do kwestii „zdrady jałtańskiej”. Każdemu, kto opisuje tamto wydarzenie, jako sprzedanie nas Stalinowi, mam ochotę zadać pytanie: Jaka była alternatywa? Niestety nie spotkałem się z odpowiedzią, nawet historyków. Być może dlatego, że prawda jest niesamowicie brutalna. Alternatywą była III wojna światowa, po której Polska byłaby w totalnej ruinie i do dziś odczuwalibyśmy tego skutki. Przypominam, że obie strony miały już broń atomową. Być może znaleźlibyśmy się pod pełną okupacją radziecką w wyniku zwycięstwa ZSRR lub porozumienia pokojowego w wypadku remisu. Według mnie znalezienie się Polski w bloku wschodnim było po prostu tak zwanym mniejszym złem. Nasz rozwój cywilizacyjny i gospodarczy został ograniczony, ale uniknęliśmy dużo gorszego – jeszcze większej ruiny. Sukcesem było już to, że nie staliśmy się republiką radziecką. Nie licząc okresu, bezwzględnego i brutalnego stalinizmu, polskie społeczeństwo nie doświadczyło komunistycznego ucisku w takim stopniu, jak czeskie czy węgierskie a przecież po odejściu Jugosławii byliśmy najbardziej niepokornym satelitą Związku Radzieckiego.

Ogromne zaufanie, którym Stany Zjednoczone i Wielka Brytania obdarzyły Stalina było błędem i na pewno ówcześni przywódcy obu państw później tego żałowali. Jednak zbyt łatwo rzuca się słowem „zdrada” w kontekście tamtego wydarzenia. Chyba nie wszyscy do końca uświadamiamy sobie, jak ważna była rola ZSRR w zwycięstwie nad nazizmem. Sowieci nie mieli czystych intencji i razem z wyzwoleniem przynieśli własną okupację, ale ich sojusz z zachodnimi Aliantami ocalił nas od dużo cięższego, niemieckiego buta.

Jak zatem wygląda w Polsce przestrzeganie paragrafu o zakazie promowania faszyzmu, komunizmu i nazizmu? Chciałbym, zanim przejdę do kwestii prawnych, napisać parę słów o reprezentacji skrajnych poglądów w Parlamencie. Podczas gdy nie ma przedstawicieli radykalnej lewicy (najbardziej na lewo jest partia Razem, ale reprezentuje co najwyżej socjalizm demokratyczny, więc nie ma mowy o autorytarnych zapędach), ultraprawica ma swoją reprezentację w postaci kilku posłów Konfederacji. Oczywiście odzwierciedla to przekrój poglądów w społeczeństwie. Jednak, czy jest to dobry objaw, że skrajna prawica zdobywa poparcie wystarczające do tego, aby znaleźć się w Sejmie? Jest też tak, że wyborcy więcej wybaczają prawicy. Im bardziej na prawo sytuuje się dana formacja polityczna, tym więcej musi złego zrobić, żeby odbiło się to na jej poparciu. SLD załatwiła jedna afera, Platforma potrzebowała kilku a PiS wręcz tonął w aferach i nie robiło to wrażenia na jego elektoracie. Coś wyraźnie poszło nie tak z kształceniem młodzieży. Widać długa zależność Polski od Związku Radzieckiego wywarła na ludziach większe piętno niż dużo krótsza, ale niezwykle brutalna okupacja niemiecka.

Prezydent niedawno ułaskawił młodą kobietę o jawnie faszystowskich poglądach, która wyrwała innej kobiecie torebkę tylko dlatego, że była w kolorach tęczy. „Zwykły” człowiek zostałby skazany, nawet gdyby na wspomnianym przedmiocie była namalowana swastyka i nie doszłoby do ułaskawienia. Z resztą kiedyś polski prokurator stwierdził, że swastyka jest w kulturach wschodu symbolem szczęścia, więc nie można jednoznacznie stwierdzić, że jej używanie to promowanie nazizmu i umorzył śledztwo. Jakoś nie słyszałem o wyroku, który opisywałby komunistyczny symbol jako przypadkowo ułożone narzędzia. Ciekawy jest też inny podobny przypadek. Ultrakatolicy parę lat temu byli oburzeni, gdy pewna artystka przedstawiła wizerunek Matki Boskiej z tęczową aureolą i zgłosili zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. Tymczasem w Biblii tęcza pojawia się po Potopie i symbolizuje pojednanie człowieka z Bogiem. Później stała się symbolem pokoju oraz tolerancji i stąd znalazła się na sztandarach stowarzyszeń LGBT. Na szczęście w tym wypadku artystka nie została skazana za obrazę uczuć religijnych, ale przez prawicę tęcza jest zestawiana z symbolami ustrojów totalitarnych, co należy uznać za absurd. Czy tak samo oburzał ją wyrok na temat swastyki?

Najświeższym przykładem skrajnie prawicowego skandalu jest oczywiście zgaszenie w Sejmie świec, które Żydzi palą na Święto Chanuka i naruszenie nietykalności cielesnej próbującej go powstrzymać kobiety (w efekcie trafiła do szpitala) przez posła Konferencji Grzegorza Brauna. Nie było to jego pierwsze tego typu „wystąpienie”, gdyż wcześniej wziął choinkę z budynku krakowskiego sądu i wsadził ją do śmietnika, bo były na niej symbole Unii Europejskiej i społeczności LGBT. Innym razem wtargnął na wykład i zniszczył głośniki, bo nie podobały mu się wygłaszane tam treści. Za oba te incydenty nie został skazany. Jeśli jego ostatnia akcja nie doprowadzi do skazania, to będziemy mogli włożyć między bajki historię o równym traktowaniu wszystkich skrajnych ideologii.

Zresztą w historii Świata mamy wiele przykładów lepszego traktowania skrajnej prawicy. Pominę już opisywany przeze mnie przykład wspierania przez Amerykanów reżimów faszystowskich w okresie zimnej wojny. Nawet w Europie po II wojnie światowej, podczas gdy państwa komunistyczne były izolowane, nikt nie miał problemu z przyjęciem rządzonych przez ultraprawicę: Hiszpanii i Portugalii do NATO tylko dlatego, że były radykalnie antykomunistyczne.

.

Zgadzam się, choć mam duże wątpliwości na temat istnienia znaku równości pomiędzy teoriami, że skrajnie prawicowe i skrajnie lewicowe ideologie powinny być potępiane z równą surowością ze względu na szeroko pojęte straty, które za sobą przyniósł. Nawet trudno jednoznacznie orzec, czy bardziej negatywnie skutki miał komunizm czy też nazizm. Jednak w polskich realiach, przynajmniej za czasów władzy, która niedawno odeszła, czyny wynikające z radykalnie prawicowych przekonań, traktowane są często ze zbyt dużym pobłażaniem. Także my obywatele powinniśmy pilnować, żeby pod opisanym względem panowała w Polsce symetria. Inaczej będzie pozostawać pole do dyskusji o tym, co jest gorsze – dżuma czy cholera. Z takich debat nie wynikłoby nic dobrego. Może się okazać, że tak jak wykazałem, prawda jest inna niż byśmy oczekiwali. Aby w końcu ruszyć z miejsca, trzeba dbać o to, żeby polskie prawo zarówno w teorii jak i w praktyce traktowało tak samo wszelkie skrajności.

Najciemniejsza strona Ameryki

Kiedy pisałem artykuł “Prawdziwa twarz Ameryki“ nie miałem pełnego pojęcia o najmniej chwalebnym okresie historii Stanów Zjednoczonych. Parę lat temu miałem okazję obejrzeć film w jednej z popularnonaukowych telewizji o  tzw. republikach bananowych. Słyszałem oczywiście o tym zagadnieniu, ale nie byłem świadomy wszystkiego. Sądziłem, że po prostu są to państwa rządzone w sposób niedemokratyczny a swoją nazwę biorą od tego, że rosną w nich banany. Nie miałem jednak pojęcia, kto przyczynił się do tego, że te kraje tak wyglądają. Chyba nigdy nic tak mną nie wstrząsnęło. Zweryfikowałem w różnych źródłach przedstawione w filmie fakty i niestety wszystko się potwierdziło. Chciałbym się z Wami podzielić wrażeniami i wnioskami z tej historii.

Stany Zjednoczone powstały w 1776 roku w wyniku buntu trzynastu angielskich kolonii wobec władz w Londynie i wojny o niepodległość. Można więc powiedzieć, że od początku swojego istnienia kraj ten miał wymiar antykolonialny. Jednak dość szybko zaczęto zajmować nowe tereny dokonując praktycznie ludobójstwa Indian. Nowe ziemie zdobywano poprzez :

-zakup – Alaska (1867),  Floryda (1821) czy Luizjana (1803)

-wojnę amerykańsko meksykańską z lat 1846-1847 – Kalifornia, Nowy Meksyk, Teksas

-podbój – Hawaje (1889)

– wojnę amerykańsko – hiszpańską 1898 roku – Guam i Portoryko

W 1823 roku USA w tak zwanej doktrynie Monroe’a ogłosiły, że Europa nie może więcej kolonizować obu Ameryk ani zwiększać lub przywracać swoich wpływów politycznych. W zamian za to Stany Zjednoczone miały nie wtrącać się w sprawy Europy. W 1904 roku prezydent Theodore Roosvelt uzupełnił doktrynę o prawo pierwszeństwa do interweniowania w państwach Ameryki Północnej i Południowej. Po prostu uznano te dwa kontynenty za wyłączną strefę wpływów. Stało się to wyznacznikiem polityki USA w obu Amerykach praktycznie do dzisiaj. Czy to czegoś nie przypomina?

Później wybuchła wojna secesyjna (1861-1865), która w efekcie doprowadziła do zniesienia ostatniego przejawu kolonializmu w polityce wewnętrznej Stanów Zjednoczonych, czyli niewolnictwa. Wojna amerykańsko – meksykańska (1845-1846) to czas, kiedy pierwszy raz USA wtrąciły się w sprawy innego państwa. Doprowadziły do ogłoszenia niepodległości przez Teksas należący wówczas do Meksyku a następnie przyłączenia się go do USA. Było to zarzewiem konfliktu. W 1898 roku miała miejsce wojna  amerykańsko – hiszpańska, wskutek której Amerykanie odebrali Hiszpanii kolonie. Oznaczało to kres polityki izolacjonizmu, czyli nieingerowania w europejskie sprawy. Oprócz ziem należących dziś do USA zajęto wtedy także Filipiny i Kubę.

Tak zwane republiki bananowe to kraje Ameryki Środkowej, Południowej i Karaibów, które żyły z plantacji nie tylko bananów, ale też ananasów, bawełny, kawy, trzciny cukrowej czy tytoniu. Są rządzone autokratycznie, silnie podporządkowane bogatszym państwom a wszelkie zyski trafiają do wąskiej elity. Pojęcie republiki bananowej można rozszerzyć o każde państwo na świecie totalnie uzależnione od jednego surowca naturalnego. Jednak zajmę się tymi bardzo wąsko pojętymi republikami bananowymi – głównie Hondurasem, Gwatemalą i Kostaryką.

Historia zaczyna się w 1870, kiedy amerykański biznesmen Lorenzo Dow Baker sprzedał w Stanach Zjednoczonych z dużym zyskiem pęk wspomnianych owoców zakupionych na Jamajce. Banany miały ogromny potencjał, żeby zawojować rynek USA, ale problem stanowił transport. Owoce przewożone statkami gniły przed dotarciem do celu. Jedynym rozwiązaniem były więc pociągi. No, ale do tego potrzebne było położenie torów. Amerykański przedsiębiorca Henry Megss dostał zlecenie od rządu Kostaryki na budowę linii kolejowej prowadzącej ze stolicy kraju do portu nad Morzem Karaibskim. Pracował przy tym projekcie wraz ze swoim siostrzeńcem Minorem Cooperem Keithem. Założyli plantację bananów, żeby zapewnić żywność swoim pracownikom. Szybko odkryli, że eksport bananów jest niezwykle intratnym biznesem i zaczęli wysyłać je na południe Stanów Zjednoczonych. Założyli firmę Tropical Traiding and Transport Company. Keith, po śmierci swojego wuja (1877 rok) doprowadził do fuzji z innym owocowym gigantem Boston Frut Company w 1889 roku. Tak powstało United Fruit Company, marka dziś znana jako Chiquita. Do 1904 roku UFC posiadało ziemie także w Gwatemali, na północy Kolumbii i w Panamie. Kolejnym krokiem w kierunku rozwoju przedsiębiorstwa był rok 1929 i zakup Guyamel Fruit Company, największego konkurenta posiadającego plantacje w Hondurasie. W ten sposób United Fruit Company stało się światowym monopolistą w handlu owocami egzotycznymi, czyli czymś sprzecznym z zasadami tak umiłowanego przez Amerykanów wolnego rynku.

Rządy republik bananowych dawały coraz więcej przywilejów podatkowych, odstępowały ziemie za bezcen. Na plantacjach nie obowiązywało żadne prawo pracy, choć robotnicy mieli zapewnione praktycznie wszystko potrzebne do życia: domy, sklepy, szpitale i szkoły dla dzieci. Nie dostawali jednak pieniędzy, a jedynie talony. Wszelkie próby zrzeszania się pracowników i strajki były brutalnie tłumione. Ponadto pięćdziesiąt lat po zniesieniu niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych sprowadzano z Jamajki ciemnoskórych ludzi do pracy przymusowej! Na plantacjach panowała segregacja rasowa – urzędnicy i brygadziści byli wyłącznie biali. 

Do czego to wszystko doprowadziło? Nawet dziecko w podstawówce wie, jaki ma skutek ciągłe uprawianie tego samego w jednym miejscu. Ziemia stała się zupełnie jałowa i już do niczego się nie nadawała. Swoje zrobiły też zarazy niszczące uprawy, na co odpowiadano szkodliwymi dla ludzi pestycydami. Zarabiały na tym coraz więcej tylko państwowe elity a biedni stawiali się coraz biedniejsi. Nie brakowało także politycznej, a nawet militarnej ingerencji Stanów Zjednoczonych. Wszelkie próby władz republik bananowych mające na celu poprawę losu tych państw i ich obywateli spotykały się ze sprzeciwem USA, wspomaganiem zamachów stanów czy nawet interwencjami zbrojnymi. Samuel Zemurai właściciel Guyamel Fruit Company uknuł w 1911 roku spisek z byłym prezydentem Hondurasu Manuelem Bonillą bardziej przychylnym firmie i amerykańskim generałem Lee Christmasem, co doprowadziło do obalenia prezydenta Hondurasu Miquela Davilli. W 1928 roku armia kolumbijska dokonała masakry protestujących pracowników plantacji, gdyż Stany Zjednoczone zagroziły swoją interwencją. Dopiero dekret prezydenta Franklina Delano Roosevelta o dobrym sąsiedztwie przyniósł zmianę w polityce Stanów Zjednoczonych wobec regionu. Niestety nie trwało to zbyt długo.

Po II wojnie światowej Amerykanie wielokrotnie interweniowali w Ameryce Środkowej i na Karaibach np. jak w Panamie czy na Grenadzie. Jednak najbardziej bulwersujący jest przypadek Gwatemali. W 1950 roku jej obywatele powiedzieli dość wyzyskiwaniu państwa oraz narastającej biedzie i w wolnych  wyborach wybrali na prezydenta lewicowego Jacopo Arbenza Guzmana. Zapowiedział on poprawienie praw pracowniczych i rozdzielenie gruntów pomiędzy lokalnych rolników. Było to w oczywisty sposób zagrożeniem dla interesów Stanów Zjednoczonych. Cztery lata później CIA wsparło pucz wojskowy i w ten sposób USA zainstalowały marionetkowego prezydenta. Usprawiedliwiano to oczywiście koronnym argumentem tamtych czasów, czyli rzekomą współpracą ze Związkiem Radzieckim, co oczywiście nie było prawdą. W efekcie tych wydarzeń do 1996 roku trwała krwawa wojna domowa, bo znaczna część społeczeństwa nie pogodziła się z losem swojego kraju. Po zamachu stanu w Gwatemali Che Guevara, rewolucjonista kubański, miał dojść do ostatecznego wniosku, że sprawiedliwości społecznej nie da się osiągnąć metodami pokojowymi. W 1959 roku na Kubie dochodzi do przewrotu, który kończy się pełnym sukcesem i wprowadzeniem ustroju komunistycznego trwającego tam do dzisiaj.

Na tle tej historii kompletnym idiotyzmem jest mówienie o tym, że po 1989 roku Polska stała się neokolonią Zachodu a obecność m. in. niemieckich firm na naszym rynku szkodzi polskiej gospodarce. My w odróżnieniu od republik bananowych naprawdę się rozwijamy także dzięki zachodnim inwestycjom. Tylko od nas zależy, jak to wykorzystujemy. Trudno nazwać to wyzyskiem.

Kompletnie niezrozumiałe dla mnie jest postępowanie Amerykanów na początku zimnej wojny, gdy radziecki model gospodarczy odnosił jeszcze sukcesy. Jedyną odpowiedzią na rosnącą popularność komunizmu w różnych rejonach świata była najbardziej krwiożercza wersja kapitalizmu. Może kapitalizm z ludzką twarzą zdziałałby więcej i umożliwiłby szybsze zakończenie zimnej wojny. Gospodarka centralnie planowana była po prostu skazana na porażkę. Bardziej sprawiedliwy kapitalizm byłby atrakcyjniejszy i pewnie odwróciłby wielu sojuszników od ZSRR. Jednak Amerykanie nie poszli tą drogą. Łatwiej było przedstawiać jako  komunistów lewicujących przywódców państw i ich obalać, żeby móc nieustannie osiągać gigantyczne zyski na wyzysku niż ruszyć głową. Na ołtarzu walki z komunizmem położono niczemu niewinne państwa, które prawdopodobnie już nigdy się nie podniosą pod względem gospodarczym. Nie dziwmy się, że większość państw Ameryki Łacińskiej zachowuje co najmniej neutralność w kwestii wojny na Ukrainie a często staje po stronie Rosji. Jaki mają powód, żeby ufać Amerykanom? Ich własna historia mówi im, że Stany Zjednoczone mogłyby wykorzystać Ukrainę do walki z Rosją, tak jak wcześniej wiele z nich do walki ze Związkiem Radzieckim. W naszej części Świata wydaje się to kompletną bzdurą, ale my mamy raczej dobre doświadczenia z USA. Dla wspomnianych państw działania Amerykanów w ich regionie niczym nie różniły się od rosyjskich w Gruzji czy na Ukrainie, z wyjątkiem rodzaju narzucanej ideologii. Tak samo ortodoksyjnie jak Związek Radziecki do komunizmu a Rosja do tzw. ruskiego miru, USA podchodziły do kapitalizmu. Każda idea, nawet najwznioślejsza, może być nadużywana lub realizowana w niewłaściwy sposób.

Przerażające jest, jak mało jest informacji w polskich źródłach. Czyżby polskie władze obawiały się, że nasz sojusznik obrazi się i przestanie wspierać za mówienie o tym a obywatele zaczną kwestionować bliską współpracę z USA? Paradoksalnie amerykańskie media i twórcy filmowi potrafią mówić wprost o ciemnych kartach dziejów swojego państwa. Prawdziwy przyjaciel zwraca nam uwagę, gdy postępujemy w niewłaściwy sposób. Być może nasz większy krytycyzm względem Stanów Zjednoczonych uczyniłby nasze relacje bardziej partnerskimi. Ślepe zapatrzenie w kogoś lub coś musi w końcu skończyć się źle.

Absolutnie nie jest moim celem wbijanie klina między Stany Zjednoczone a Unię Europejską – sojuszników w obliczu wojny na Ukrainie. To co robią dla tego napadniętego kraju jest pierwszym bezwzględnie dobrym uczynkiem Amerykanów od wyzwolenia Europy Zachodniej od nazistów. Prawdopodobnie już zawsze będziemy musieli współpracować, szczególnie militarnie. Byleby odbywało się to  równych warunkach, a nie tak, jak w przypadku TTIP. Natomiast Amerykanie powinni przeprosić państwa Ameryki położone na południe od nich za dwa wieki bezwzględnego wyzysku tak, jak my Europejczycy, zaczynamy przepraszać za lata własnego kolonializmu. Obecna amerykańska administracja daje nadzieję na rozliczenie się z tym niesamowicie ciemnym okresem. Być może Joe Biden, który ponoć wzoruje się na prawdopodobnie najlepszym prezydencie w historii Stanów Zjednoczonych Franklinie Delano Roosvelcie, jest tu właściwą osobą. Zachód musi wreszcie porzucić swoją arogancję i poczucie bezwzględnej wyższości nad innymi cywilizacjami, co prowadzi do podwójnych standardów w polityce międzynarodowej. W ten sposób dajemy tylko paliwo dyktatorom. Bez zmiany naszego podejścia nie uczynimy Świata lepszym miejscem.

Chciałbym, żeby morałem z tej historii było to, że Amerykanie nie są tacy dobrzy i szlachetni na jakich się kreują. Wszystko, co robią wynika z ich interesu, a że mają go prawie wszędzie, to już inna sprawa. Nic zatem dziwnego, że czasem zrobią coś dobrego. My Europejczycy musimy pamiętać, że wiatr może w każdej chwili zmienić kierunek na jeszcze bardziej wschodni (chiński) i trzeba być na to gotowym.

Prawdziwa twarz Ameryki – 28.06-2015

Nadszedł czas, by zdjąć zasłonę milczenia. Przyszła pora poruszyć sprawy, o których mało kto decyduje się mówić głośno. Wydaje się że wydarzenia zaszły już za daleko. Za obecną, trudną sytuację w Europie i na jej zapleczu główną winę ponoszą Stany Zjednoczone. Niezrozumiała polityka zagraniczna tego państwa w ostatnich latach doprowadziła do chaosu na Bliskim i Środkowym Wschodzie oraz w Afryce Północnej. Przyczyniło się to do niezwykle krwawej wojny domowej w Syrii, powstania Państwa Islamskiego i wreszcie masowej ucieczki do Europy ludzi z tego regionu (niestety często potwierdzających najgorsze stereotypy na ich temat). Artykuł ten ma na celu przedstawienie argumentów, które mogą dowodzić słuszności tezy o dużej winie USA w kryzysie migracyjnym.

Lepszy profil

Od odkrycia i opanowania Nowego Świata ludzie masowo emigrowali do Ameryki. Uciekali z Europy od biedy, od prześladowań ze względów religijnych i od tyrani władców. Mieli nadzieję, że w całkiem nowym miejscu spokojnie zbudują swoje bezpieczne i dostatnie życie. Czyż nie trudno o piękniejszy mit założycielski? Potem osadnicy musieli stoczyć wojnę
o swoją niepodległość z wojskami angielskiego króla. Stany Zjednoczone zostały pierwszym krajem federacyjnym i stworzyły pierwszą w świecie konstytucję. Można powiedzieć, że stały się kolebką współczesnej demokracji, wolności, równości, praw człowieka, suwerenności
i decentralizacji. Konflikt domowy w latach 1861-1865 ostatecznie ukształtował ustrój państwa doprowadzając między innymi do wyzwolenia murzynów. Dwukrotnie USA angażowały się w wojny światowe ratując Europę, gdy było już naprawdę źle. Nie do przecenienia jest też rola Stanów Zjednoczonych w odbudowie Europy po drugiej z nich.
A nie chodziło im tylko o własną strefę wpływów. Plan Marshalla skierowały przecież też do państw wyzwolonych przez Związek Radziecki. Ważny również jest wkład w budowę państwa żydowskiego. Wszystko to mogłoby się pięknie zapisać na kartach historii. Niestety pozytywna rola USA w świecie kończy się w tym miejscu.

Ciemna strona mocy

Druzgocące zwycięstwo w II wojnie światowej musiało wyraźnie zaszkodzić Amerykanom. Stali się wręcz nieprzyzwoicie pewni siebie i poczuli swoją specjalną, globalną misję. Uwierzyli, że są strażnikami wolności i demokracji w świecie. Uzurpują sobie przez to prawo do interwencji od finansowania popieranej strony, po realne wsparcie wojskowe wszędzie tam, gdzie w ich opinii dochodzi do łamania wyznawanych przez nich wartości. Jak to się popularnie mówi stali się światowym policjantem, choć nikt ich do tego oficjalnie nie upoważnił. Jednak czy w rzeczywistości zawsze postępują tak szlachetnie jak głosi PR?

Już pod koniec II wojny światowej Amerykanie dopuścili się największej zbrodni w swej historii, zrzucając dwie bomby atomowe na Japonię mimo pełnej świadomości konsekwencji. Przez lata propaganda powtarzała, że Japończycy nigdy by się nie poddali, bo to sprzeczne
z kodeksem Samuraja. Pewne źródła podają, że w momencie zrzutu trwały negocjacje nad kapitulacją kraju Kwitnącej Wiśni. Najciekawsze jest to, że Amerykanie, jako jedyni użyli broni nuklearnej przeciw innemu państwu, a w czasie całej zimnej wojny straszyli, że Związek Radziecki kiedyś to zrobi.

Warto też krótko wspomnieć o wojnie w Korei, która stała się swoistym zimnowojennym poligonem dla obu rywalizujących mocarstw. Zaangażowanie dwóch stron w konflikt było jednakowe. To wtedy doszło do powstania dwóch najbardziej na świecie wrogich sobie sąsiadów. Jednak kilka lat później doszło do wojny, która do dziś budzi największe kontrowersje. 25 maja 1964 Amerykanie weszli do Wietnamu. Oficjalnym celem było ratowanie kraju dopiero powstającego po kolonializmie przed komunistycznym reżimem
i zapobiegnięcie jego rozszerzeniu na inne państwa azjatyckie. Nie było to jednak tak proste, jak wydawało się butnym Jankesom. Interwencja w Wietnamie przerodziła się w największy koszmar i druzgocącą klęskę amerykańskiego wojska. Na nic były ciągłe bombardowania
i wysyłanie nowych sił przez kolejnych prezydentów. Najstraszliwsze dla godności Amerykanów było to, że nie ulegli regularnej armii, tylko można powiedzieć bojówce komunistycznej. W wojnę tą kompletnie bezwolnie zostały zaangażowane kolejne dwa kraje – sąsiednie Kambodża i Laos. Nawet obywatele USA, mimo antykomunistycznej propagandy i wzbudzania w nich poczucia misji, w pewnym momencie powiedzieli dość i wyszli na ulice. Wojna ostatecznie zakończyła się w 1975 roku. Jej efektem było straszne zrujnowanie kraju, Wietnam Północny i Wietnam Południowy zjednoczyły się pod komunistycznym berłem,
a dodatkowo utracono Kambodżę i Laos. W Azji powstała „bambusowa kurtyna” na wzór europejskiej –„żelaznej”.

Jak widać po II wojnie światowej Amerykanie mieli już gotowego nowego wroga. Stał się nim komunizm wraz z głównym piewcą tej ideologii – Związkiem Radzieckim. W tej wojnie nie padł żaden bezpośredni strzał. Rywalizacja toczyła się głównie na poziomie propagandowym i w przestrzeni kosmicznej. W USA strach przed komunizmem graniczył wręcz z jakąś paranoją. Odbiło się to nawet na związkach zawodowych, które nie są przecież tożsame z ustrojem komunistycznym. Wszystko podsycała propaganda. Amerykańskie filmy, szczególnie lat osiemdziesiątych, co i rusz poruszały w jakiś sposób wątek zimnej wojny
i zawsze tymi złymi byli „Sowieci”. Z wielu obywateli zrobiono komunistów, nawet jeśli ich serca tylko trochę skręcały w lewo. W gronie tym znalazło się dużo znanych osób a najsłynniejszym był przypadek Charliego Chaplina. Pokazuje to, jak dogłębne były działania władz, żeby do cna obrzydzić rywala obywatelom.

Ta okropna wojna w Wietnamie na jakiś czas mocno ostudziła zapał Stanów Zjednoczonych w walce o „wolność i demokrację” w świecie. Od tej pory podejmowali działania tylko we własnym regionie. Nie zapędzali się już tak daleko, jak kiedyś. Popularne stało się ingerowanie w wewnętrzne sprawy krajów Ameryki Środkowej i Karaibów. Ochoczo wspierano rządzące junty i wojskowe przewroty W Granadzie, Haiti Nikaragui, Panamie
i w Salwadorze powtórzył się podobny scenariusz I tak wielcy krzewiciele idei demokracji obalali często legalnie wybranych prezydentów tylko dlatego, że mieli oni nieraz tylko trochę lewicowe poglądy i mogliby okazać się komunistami. Można jednak odnieść wrażenie, że
w zimnowojennych czasach Amerykanie każdemu, kto nie popierał polityki USA i nie chciał współpracować, zarzucali wyznawanie idei marksistowskich. Była to zatem doskonała przykrywka do wtrącania się w sprawy wewnętrzne innych państw w trosce o własny interes.

Dno studni

Jednakże 11 września 2001 roku stało się coś, co znów przewróciło do góry nogami politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych. Zamachy na World Trade Center i Pentagon uzmysłowiły siłę nowego wroga, radykalnego islamu, czyli po prostu terroryzmu. Już parę miesięcy później wojska Amerykańskie weszły do Afganistanu uważanego za wylęgarnię dżihadystów. Potem doszła interwencja w Iraku oskarżonym o posiadanie broni masowego rażenia, czego zresztą nigdy nie udowodniono. Samo wejście było bezprawne, gdyż nie wszyscy członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ wydali wyraźną zgodę..

Prezydent George W. Bush ponadto wyznaczył tzw. „oś zła” -Irak, Iran, Korea Północna. Preludium tych wydarzeń miało miejsce ponad dziesięć lat wcześniej. Ojciec Busha juniora podjął decyzję o amerykańskiej operacji „Pustynna Burza” w odpowiedzi na okupowanie bogatego w ropę Kuwejtu (Irakijczycy uważali go za własną prowincję) przez wojska Saddama Husajna. Bush junior zapragnął dokończyć to, co nie udało się jego ojcu, mocno za to krytykowanemu. Za drugim razem zwycięstwo i pojmanie dyktatora było błyskawiczne, lecz schody pojawiły się dopiero później. Byłego prezydenta Iraku stracono i otworzyła się puszka Pandory. Sytuacja w Afganistanie i w Iraku po obaleniu Husajna zaczęła przypominać piekło Wietnamu. Koalicja międzynarodowa nie potrafiła poradzić sobie z partyzanckimi działaniami wroga. Praktycznie codziennie jakiś żołnierz ginął od miny pułapki czy w wyniku ostrzału. A tu dochodziło jeszcze spuszczenie ze smyczy różnych radykalnych grup narodowych i islamistycznych. Czym kończy się utrata charyzmatycznego przywódcy przez mocno zróżnicowane etnicznie i religijnie państwo pokazała nam już aż nadto była Jugosławia. Należy przypomnieć, że i w tamten konflikt Stany Zjednoczone wtrąciły swoje trzy grosze, bombardując Belgrad w 1999 roku, co wielu uznało za zbrodnię.

Jednak to prezydentura Baracka Obamy przyniosła najbardziej błędną i prawdopodobnie niemożliwą do racjonalnego wytłumaczenia politykę Stanów Zjednoczonych wobec Bliskiego Wschodu i okolic. Jest to zaskakujące, gdyż przedstawiciele Partii Demokratycznej zawsze znani byli z łagodniejszego podejścia do spaw zagranicznych. John Fitzgerald Kennedy, człowiek, który prawdopodobnie uratował Świat przed trzecią wojną, na pewno złapałby się za głowę widząc to, co się dzieje. Otóż w 2011 roku dyplomacja amerykańska podjęła fatalną w skutkach decyzję o wsparciu procesu demokratyzacji kilku państw arabskich (tzw. Arabska Wiosna). Pierwsza była Tunezja a tam wszystko przebiegło szybko i bezkrwawo. Nieco większy opór rewolucji postawiono w Egipcie, lecz prezydent Hosni Mubarak w końcu podał się do dymisji i został aresztowany. Do końca natomiast o stary ustrój walczył Mu’ammar al.-Kaddafi. Przywódca Libii przypłacił to śmiercią z rąk rebeliantów. Chociaż gdyby nie wsparcie z powietrza, sytuacja byłaby pewnie zupełnie inna. Do dziś nie poddał się syryjski prezydent Baszszar al-Asad. Tamtejsza wojna domowa trwa już sześć lat i końca tego ogromnego dramatu nie widać. Pochłonął on setki tysięcy istnień ludzkich i zrujnował jedno
z najbardziej zabytkowych państw w regionie. Mimo to długo nie zdecydowano się na interwencję zbrojną w Syrii. Dopiero jedno z następstw tego konfliktu, wspomnę o tym dalej, skłoniło społeczność międzynarodową do działania. Do rozruchów doszło także w Bahrajnie czy Jemenie, ale nie miały one znaczących konsekwencji.

Pochylmy się teraz nad konsekwencjami tzw. Arabskiej Wiosny. Tunezja mimo początkowego sukcesu nie okazała się wyjątkiem. Najbezpieczniejszy kraj regionu – raj dla turystów stał się kolejną areną zamachów terrorystycznych. Również atrakcyjny turystycznie Egipt wciąż pogrążony jest w chaosie, choć kurorty są w zasadzie bezpieczne.

W demokratycznych wyborach wygrało islamistyczne Bractwo Muzułmańskie. Kiedy okazało się, że projekt nowej Konstytucji zakłada ustanowienie państwa wyznaniowego, Egipcjanie znów wyszli na ulice. Bardzo szybko doprowadzono do obalenia kolejnego prezydenta, co pokazuje kompletny brak zrozumienia dla zasad demokracji i poczucia odpowiedzialności za wynik wyborczy. Najgorzej wygląda sytuacja w Libii i w Syrii. Północnoafrykańskie państwo ma obecnie dwa rządy. Powróciła rywalizacja plemienna, której tak skuteczną tamę stawiał Mu’ammar al-Kaddafi. Ciągłe walki w Syrii w połączeniu
z destabilizacją Iraku przyczyniły się do powstania nowej, groźnej organizacji terrorystycznej – Państwa Islamskiego, które zajęło znaczny obszar obu państw i ustanowiło samozwańczy kalifat. Dąży ona do opanowania Europy. Zresztą w Syrii obecnie walczy kilka grup terrorystycznych, o dziwo także między sobą.

Dlaczego Amerykanie doprowadzili do zaistniałej sytuacji? Jest to kompletnie niezrozumiałe. Jakim sposobem państwo z najlepszym wywiadem na świecie, mocno doświadczone terroryzmem mogło uwierzyć w powodzenie procesu szerzenia demokracji wśród Muzułmanów? Po pierwsze zasady demokracji są immamentnie sprzeczne z Islamem. Poza tym np. w Egipcie 90% ludzi to analfabeci. Jakie mogą mieć więc pojęcie o świecie? Chyba każdy rozsądny człowiek chciałby, by wszędzie panowała demokracja – najstabilniejszy ustrój. Jednak ten sam rozsądek podpowiada, że nie w każdym miejscu na ziemi jest to realne. Kiedy w środku Europy są problemy z demokracją (Polska, Węgry) a Rosjanie i Ukraińcy wciąż muszą się jej intensywnie uczyć to, czego można oczekiwać po tak odległych nam kulturowo Muzułmanach? Świat dał się uwieść temu, że w Egipcie wyszli na ulice głównie młodzi, światli ludzie, ale to nie była nawet większość obywateli. Tak samo przecież obalono Cesarstwo Iranu.

W tym regionie ciągłe i bezwzględne krytykowanie „reżimów” jest trochę nie na miejscu. Stworzono tam bardzo korzystne ustroje dla tego kręgu kulturowego. Zapewniono zaspokojenie podstawowych potrzeb, kształcono ludzi, dano prawa kobietom i w ten sposób pomału wyrywano obywateli ze szponów fanatyzmu. Nie byłoby to możliwe bez naprawdę twardej ręki przywódcy. Trzeba jakoś radzić sobie z rodzącym się radykalizmami. Wydawałoby się, że to idealna droga do ucywilizowania ludności opętanej Islamem. W Libii
i Syrii wszystko było dobrze póki nie wtrącili się islamiści i nie zyskali międzynarodowego poparcia. Zresztą w Arabii Saudyjskiej panuje dużo cięższy reżim i nikt z tego nie robi afery, bo to oficjalny sojusznik Stanów Zjednoczonych.

Szokujące jest także to, że USA wcale nie wpłynęły na sytuacje polityczną w jakiś sposób nieprzyjaznych im państwach, jak to dawniej bywało (Wietnam, Panama, Afganistan, Irak). Może Egipt, Libia czy Syria nie były tak przychylne jak Arabia Saudyjska czy Jordania, ale jako świeckie państwa zapewniały spokój w regionie. Taki do tej pory niezwykle groźny Iran potraktowano jedynie sankcjami.

Zastanówmy się teraz, dlaczego Amerykanie przyczyniają się do tylu konfliktów. Jedna
z najpopularniejszych koncepcji mówi, że gospodarkę Stanów Zjednoczonych napędza przemysł zbrojeniowy i w razie problemów ze zbytem muszą wyprodukowaną broń jakoś spożytkować. Patrząc wstecz można w amerykańskiej polityce zagranicznej dostrzec swego rodzaju wstręt przed wszystkim, co lewicowe. Tylko skąd ta fobia miałaby się wziąć tyle lat po zimnej wojnie i to w Partii Demokratycznej? Rodzi się też pytanie, dlaczego nagle, po tylu latach te reżimy zaczęły przeszkadzać. Pojawiła się nawet teoria, że cała spawa to spisek
z Francją i Wielką Brytanią, którym za namową USA zamarzyła się rekolonizacja. W ramach tych działań miały miejsce naloty na Libię. Do ataku na Syrię nie doszło, gdyż Stany Zjednoczone wycofały się z planu. Jednak jest to chyba zbyt daleko posunięta teza, by mogła być prawdziwa.

Wierzmy jednak, że to tym razem po prostu katastrofalna pomyłka amerykańskiej dyplomacji a nie celowe wywoływanie wojen i chaosu. Taki więc przyjmijmy punkt widzenia. Ocenę historii Stanów Zjednoczonych zostawiam jednak sumieniu każdego z czytelników.

Chciałbym być dobrze zrozumiany. Mój artykuł nie ma być manifestem politycznym przeciw Partii Demokratycznej w świetle zbliżających się wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Choć Barack Obama i jego potencjalna następczyni Hillary Clinton są współodpowiedzialni za podpalenie wspomnianego regionu, powrót Republikanów do władzy może przynieść katastrofalne skutki przy tak zradykalizowanej amerykańskiej scenie politycznej. Szczególnie wybór Donalda Trumpa na prezydenta byłby nie lada zagrożeniem dla USA, Europy i Świata. Być może była sekretarz stanu powinna dostać szansę na naprawę dawnych błędów na nowym stanowisku. Zresztą nie wszystko przez te dwie kadencje Obamy w polityce zagranicznej było złe. Abstrahując od słuszności tej decyzji, administracja Obamy zastosowała reset w relacjach z Rosją. Zostały poczynione poważne kroki w celu normalizacji stosunków z Kubą. Wreszcie udało się zażegnać irański kryzys atomowy. Wszystko to nieco niweluje ten niekorzystny wizerunek wynikający z wydarzeń Arabskiej Wiosny. Obama może zatem spać spokojnie a i jego Nobel wydaje się niezagrożony.

Czy warto współpracować z USA?

Nie ma już chyba wątpliwości co przyczyniło się do wywołania chaosu na Bliskim
i Środkowym Wschodzie oraz w Afryce Północnej a także ogromnych problemów Europy
z napływającymi stamtąd uchodźcami. Przytoczone argumenty wskazują to dobitnie. Najgorsze w tym wszystkim, o czym tu mowa, jest to, że Amerykanie są ze swoimi czynami praktycznie bezkarni. Łatwo się im wybacza i zapomina rozpętane wojny, choć ich negatywne efekty długofalowe są nieporównywalne z jakimikolwiek innymi. Wielu też daje prawo Stanom Zjednoczonym do takiego postępowania. Zbrodnie radzieckie przypomina się za to na każdym kroku. Dlaczego Rosji się nie wybacza? Jednak to już temat na osobną historię. Apelujmy jednak o obiektywizm. Wciąż niestety żyjemy w dwubiegunowym świecie. Nadal to te dwa kraje aspirują do decydowania o jego losach i czynią to. Tyle, że Amerykanie robią to w białych rękawiczkach. Dlatego tak ważne jest teraz nie szukanie mniejszego zła, a wybranie trzeciej drogi – budowy wspólnej, silnej Europy. Niestety, wciąż wielu europejskich przywódców tego nie rozumie. Wielka Brytania ma długoletni romans ze Stanami Zjednoczonymi i nawet gotowa jest dla nich rozwieść się z Unią, a Polska wciąż daje się wykorzystywać. Z drugiej strony Węgry zaczęły flirtować z Rosją. To ostatnie chwile, by ratować Europę. Upadek UE będzie oznaczał powrót zimnej wojny, jednak tym razem dominacja USA na naszym kontynencie będzie większa i głębsza.

Paradoksalne wydaje się więc, że w obecnej sytuacji na świecie państwa członkowskie Unii Europejskiej wciąż decydują się na ścisłą współpracę ze Stanami Zjednoczonymi. Przecież od sześćdziesięciu lat wychodzą na tym jak Zabłocki na mydle. Ba, obecny kryzys może drastycznie osłabić UE, a być może nawet doprowadzić do jej upadku. A jeśli właśnie chodzi o to, żeby osłabić konkurencję? W tym świetle umowa TTIP i każda forma współpracy naruszająca naszą suwerenność oraz zagrażająca i tak słabnącej pozycji w świecie, jest nie do przyjęcia.

Euromit nr 2 – Unia Europejska jak Związek Radziecki

Flaga Unii Europejskiej na wzór radziecki

Dziś pora przyjrzeć się mitowi najbardziej bolesnemu chyba nie tylko dla mnie jako euroentuzjasty, ale i samej UE. Chodzi mi mianowicie o pojawiające się często, zwłaszcza w internecie, porównania Unii Europejskiej do Związku Radzieckiego. Przybierają one rozmaite formy. Brukseli przypisuje się taką samą rolę, jaką pełniła Moskwa w czasie zimnej wojny. Flaga Unii Europejskiej przedstawiana jest przez przeciwników integracji na naszym kontynencie jako złote gwiazdy na czerwonym tle w celu upodobnienia do flagi radzieckiej. Wreszcie – mówi się o eurokołchozie, co prawdopodobnie odnosi się do pracy poza granicami własnego kraju (tzw. robienie u Niemca). Jak w ogóle można mieć sumienie, żeby tak bezwzględnego i odpychającego kolosa porównywać do UE, która pozwoliła nam o nim zapomnieć i zakończyła dwubiegunowy podział Europy? Być może niewypaczona ideologia komunistyczna ma pewne punkty wspólne z ideami Ojców integracji europejskiej jak internacjonalizm czy równość, ale obie inicjatywy poszły zupełnie innymi drogami. Myślę, że poruszony dzisiaj mit wynika z przekonania o narzucaniu nam prawa i wtrącaniu się w nasze wewnętrzne sprawy przez Brukselę, jak robił to Związek Radziecki w czasie zimnej wojny. Zatem rozprawmy się z tą kalumnią.

Jednak na samym początku cofnijmy się na chwilę w dawne dzieje. W historii Europy było wiele prób integracji jej narodów i państw. Pierwsze z nich były dokonywane oczywiście bezwzględną przemocą, jak robiło to Cesarstwo Rzymskie czy Imperium Karola Wielkiego. Później mocarstwa skoncentrowały się na rozwoju imperiów kolonialnych a w Europie powstały pierwsze projekty integracji za zgodą zainteresowanych władców państw: unia duńsko-szwedzka, unia angielsko – szkocka i wreszcie nasza Rzeczpospolita Obojga Narodów. Jednak wciąż brakowało jednego istotnego czynnika – potwierdzonej woli obywateli. Przez kontynent przetoczyły się jeszcze trzy ogromne fale siłowych prób integracji: wojny napoleońskie, I i II wojna światowa. Wskutek ostatniej z nich my i państwa Europy Wschodniej znaleźliśmy się w dziwnej i niezdrowej zależności od Związku Radzieckiego, który wcześniej podbił Kaukaz czy kraje bałtyckie. W tym tworze nie było miejsca na równość państw i liczenie się z głosem obywateli. Od początku było jasne, kto tu rządzi. Tymczasem po drugiej stronie „Żelaznej Kurtyny” kładzione były podwaliny obecnego ładu międzynarodowego opartego na bezpieczeństwie i rozwoju gospodarczym.

Kiedy rozpoczęliśmy starania o członkostwo w Zjednoczonej Europie, mieliśmy nadzieję na lepszą przyszłość. Mityczny świat funkcjonujący gdzieś za żelazną kurtyną jawił się jak kraina z baśni. Był wolny, dostatni, barwny i radosny. Pragnęliśmy należeć do tej cywilizowanej i bogatej części Europy. W naszej siermiężnej i szarej rzeczywistości słuchaliśmy z zachwytem opowieści nielicznych szczęśliwców, którym dane było powrócić z zachodu. Niektórzy mogli dokonywać zakupów w PEWEX-ie za dolary lub bony. Tak między innymi powstawały kolekcje kolorowych puszek po napojach i papierków z historyjkami obrazkowymi po gumach do żucia jako namiastki lepszego świata. Daliśmy wyraz chęci członkostwa głosując w ogólnokrajowym referendum. Nikt nas do tego nie zmusił siłą ani podstępem. Poparcie społeczne dla naszego uczestnictwa w integracji europejskiej jest wciąż bardzo wysokie.

Zresztą to nie jedyny przejaw demokratycznego charakteru UE. Co pięć lat wybieramy swoich przedstawicieli do Parlamentu Europejskiego. Czy ktoś w radzieckiej strefie wpływów, choć przez chwilę pomyślał, że mógłby wybierać parlament ZSSR? Utworzenie takowego dla bloku wschodniego nikomu nawet się nie śniło. Tak naprawdę nikt po tej stronie nie mógł mieć pojęcia, co to są wolne wybory.

Głównym celem było już nigdy nie dostać się pod but żadnego państwa. Jedynie trzeba było przekazać część kompetencji na poziom współpracy międzynarodowej lub powierzyć ponadnarodowej instytucji. To jest niezwykle ważne, gdyż państwa także powinny podlegać odgórnej kontroli. Samowola niektórych z nich już nieraz w historii Europy doprowadziła do tragedii. Pierwszą główną korzyścią członkostwa jest więc poczucie bezpieczeństwa mimo niezmiennie trudnego położenia geopolitycznego.

Ogromne wsparcie finansowe z funduszy europejskich rekompensuje nam odrzucony przez komunistyczne, zależne od ZSRR władze powojenny plan Marshalla. Ze strony naszych „wielkich przyjaciół” ze Wschodu takiej pomocy nie doczekaliśmy się, a wręcz często żerowali oni na podległych im państwach uzupełniając własne braki ich towarami. Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, do której i my należeliśmy dbała tylko o radzieckie interesy.

Pora na omówienie ostatniego z wymienionych wyżej przeze mnie głównych przejawów stawiania na równi Unii Europejskiej i Związku Radzieckiego. Praca w innych krajach członkowskich to nie żaden kołchoz. To prawda, że wielu ludzi zmusza do tego sytuacja ekonomiczna. Jednak są to zajęcia niezwykle dobrze płatne, nawet lepiej niż ambitniejsze w kraju i nie mają w żaden sposób charakteru niewolniczego. Teraz, gdy mamy wspólny rynek taka praca np. Polaka w Anglii (jeszcze) ma na niego pozytywny wpływ a więc i na nas.

Dzięki Strefie Schengen nie tylko możemy swobodnie podróżować już niemal po całej Europie, ale i pracować, studiować czy mieszkać w dowolnym państwie Unii. W czasach PRL nawet poruszanie się po strefie wpływów Związku Radzieckiego było ograniczone a co dopiero wyjazdy na Zachód. Jednak, co mogą o tym wiedzieć Ci, którzy nigdzie nie byli?

Program ERASMUS i mu pokrewne umożliwiły młodym ludziom niezwykle łatwe wyjazdy na rok na studia w dowolnym kraju Unii. Daje to studentom szanse na poszerzanie horyzontów, zwiedzanie Europy i poznawanie innych kultur a także nawiązywanie międzynarodowych przyjaźni, bez uszczerbku dla nauki. W czasach komunistycznych studia za granicą to był trudno osiągalny cel. Co prawda dzieci prominentów wyjeżdżały kształcić się do Moskwy, ale skrzętnie pilnowano, żeby przypadkiem zbyt dużo nie zobaczyły.

Dostaliśmy też niezwykły instrument w postaci Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, który nie zostawia nas samych przed niesłuszną opresją własnego państwa. Wreszcie znaleźliśmy się w strefie rządów prawa i swobód obywatelskich. Nie zostaniemy już aresztowani za wyrażanie własnego zdania i udział w demonstracjach. A widzieliśmy, co ostatnio miało miejsce na Białorusi i w Rosji. Warto tu wspomnieć historię pierwszego przywódcy PRL Bolesława Bieruta, który pewnego razu pojechał do Moskwy jako gość XX Zjazdu Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego . Do Polski wrócił w trumnie, gdyż rzekomo zachorował na grypę i zmarł. Był przeciwny zapoczątkowanemu wtedy procesowi destalinizacji. Do dziś przecież są dokonywane mordy polityczne powszechnie wiązane z Rosją. W ostatnich latach Unia Europejska zmaga się z niesfornymi rządami Polski, Węgier i Wielkiej Brytanii. Czy ich przywódcom grozi coś ze strony Brukseli? Jedynie na kraj mogą zostać nałożone sankcje, co UE niechętnie czyni wobec swoich członków.

O takich przywilejach i możliwościach, które dała nam Unia Europejska nawet obywatele ZSRR i państw satelickich mogli jedynie pomarzyć. Dobrowolność i uprzywilejowanie to słowa klucze, żeby pojąć tę ogromną różnicę wykazaną w tekście. Dlaczego więc wciąż pojawiają się i są żywe porównania Unii Europejskiej do Związku Radzieckiego?..