Wyjście Polski z Unii Europejskiej oznacza brak corocznych wpływów z budżetu. Stracimy dostęp do ogromnego jednolitego rynku. Poza tym, co najważniejsze, stracimy duże zaufanie potencjalnych inwestorów a wielu z nich z pewnością wycofa swój kapitał z naszego kraju. Bycie państwem członkowskim UE oznacza konieczność przestrzegania zasad, także tych dotyczących prawa gospodarczego. No, przynajmniej umożliwia inwestorom łatwiejsze upominanie się o swoje prawa, bo mogą to robić przed unijnymi trybunałami.
Trzeba podreślić, że wspólny rynek nie polega jedynie na relacjach gospodarczych między Polską a innymi państwami członkowskimi. Eksport z Polski stanowi zaledwie kilka procent wewnątrzunijnej wymiany handlowej. Takie Niemcy, największa gospodarka Europy, mają dużo większy wkład w handel każdego kraju UE. Straty innych byłyby niczym w porównaniu do braku wszelkich korzyści dla Polski z bycia częścią wspólnego rynku. Dobrym przykładem jest tu sytuacja Wielkiej Brytanii po Brexicie. Wg. Raportu Berelmana Zjednoczone Królestwo jako jedyne bardzo mocno straciło na swojej własnej decyzji. Co prawda Irlandia również sporo straciła, ale WB była jej głównym partnerem handlowym. Pozostałe państwa członkowskie nieszczególnie odczułyby opuszczenie Unii Europejskiej przez ZK. Skoro tak bogaty kraj posiadający tylu gospodarczych sojuszników poza UE tak wyraźnie stracił, to co dopiero wciąż będąca na dorobku Polska
Zatem, ile konkretnie straciłaby Polska? Nasze PKB zmniejszyłoby się o 10,6%. Poziom inwestycji spadłby o 20,4% Bezrobocie zwiększyłoby się o 1,5%. Konsumpcja byłaby niższa o 18,9%. Średnia dla UE wyniosłaby kolejno: PKB spadłoby o 8,7%, poziom inwestycji zmniejszyłby się o 7,1%, bezrobocie wzrosłoby o 1,1%, konsumpcja obniżyłaby się o15,1%.
W ogóle, jeśli byłoby to prawdą, jakie to ma znaczenie, że inni stracą więcej? Ważne, że MY stracimy! Dlaczego mamy tracić. To dobitnie pokazuje mentalność naszej klasy rządzącej wciąż będącej częścią polskiej mentalności. Ja mogę stracić. Byle ten taki siaki i owaki też nie miał.
Przedstawiona w niniejszym tekście teza do obalenia jest nie tylko bezsensowna na pierwszy rzut oka, ale też niespójna z faktami. Jednak nasza nieodpowiedzialna władza jest w stanie posunąć się do wygłoszenia każdego absurdu byleby osiągnąć swój cel – obrzydzić Polakom Unię Europejską. Mam jednak nadzieję, że już tylko twardy, bezrefleksyjny elektorat PiS-u wierzy w te brednie.
Niedawno, na zlecenie rządu, został przedstawiony raport o wielkości szkód wyrządzonych na terenie Polski przez III Rzeszę podczas II wojny światowej. Straty wyliczono na 6,2 bln zł. Stanowi to prawie trzy razy więcej, niż wynosi roczny budżet Niemiec (2,4 bln zł). Nie przypuszczałem, że dogonienie Niemiec przez polską gospodarkę rządzący chcą osiągnąć poprzez ogołocenie tej niemieckiej. W dzisiejszym tekście chciałbym zanalizować, czy wystąpienie o reperacje od Niemiec jest zasadne i możliwe z prawnego punktu widzenia.
Na początek trzeba wyjaśnić jedną rzecz. Reparacje to zadośćuczynienie w formie pieniędzy, sprzętu lub surowców, które państwo agresor płaci państwu ofierze za wyrządzone materialne i niematerialne szkody wojenne. Natomiast straty osób indywidualnych pokrywane są poprzez odszkodowania, ale dziś nie o tym. Po II wojnie światowej Związek Radziecki zobowiązał się przyjąć a następnie przekazać Polsce część należnych reparacji od Niemiec. Nie zrobili jednak tego w całości a wartość wielu form reparacji była wątpliwą, jak choćby dzieła marksistów. Jednak wciąż mogliśmy zwrócić się bezpośrednio do naszych zachodnich sąsiadów. W 1953 roku Polska Rzeczpospolita Ludowa zrzekła się roszczeń, ale jedynie wobec Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Teraz wielu powołuje się na to, że nie byliśmy wtedy w pełni suwerennym państwem. Związek Radziecki miał w tym interes, bo w NRD trwały protesty robotników i zdjęcie kwestii reparacji z agendy mogło załagodzić sytuację. Jednak z prawnego punktu widzenia nie było żadnej formalnej zależności od ZSRR. Nie sposób dowieść, że wszystko odbyło się pod jakąkolwiek formą przymusu. Twarde prawo, ale prawo. Zresztą polskie władze, także w III Rzeczpospolitej wielokrotnie potwierdzały, że zrzeczenie się sankcji faktycznie nastąpiło. Kolejnym istotnym punktem w tej historii było to, że przy zjednoczeniu Niemiec, Republika Federalna Niemiec przejęła wszelkie zobowiązania prawne NRD. Ze strony niemieckiej zamyka to całą sprawę. Po upadku komunizmu Niemcy wysiedleni z ziem odzyskanych zaczęli wysuwać roszczenia o odszkodowania. Tutaj należy podkreślić, że mienie państwowe po III Rzeszy mogło zostać przejęte przez Polskę, ale prywatne jedynie za odszkodowaniem. Jednak w ten sposób także można pokryć reparacje i na to powoływały się nasze władze. Formalną odpowiedzią Polski była uchwała Sejmu z 2004 roku, która stwierdziła, że Polska nie jest nic winna swoim sąsiadom i przypomniała o braku otrzymania odpowiedniej rekompensaty za II wojnę światową oraz wezwała rząd do podjęcia odpowiednich kroków w tej sprawie. Ówczesny kanclerz Niemiec Gerhard Schroder zapewnił, że indywidualne roszczenia obywateli niemieckich nie będą wspierane na poziomie państwowym. Jednak sprawę ostatecznie zamyka oświadczenie polskiego rządu z tamtego czasu, iż sprawę reparacji od Niemiec należy uznać za niebyłą, bo zrzeczenie się reparacji było zgodne z ówczesnym prawem. Jako że to Rada Ministrów prowadzi politykę zagraniczną, jej zdanie jest tu wiążące.
Pomijając kwestie prawne, występowanie o reparacje od Niemiec jest niemoralne i po prostu głupie. Jak można tyle lat po wojnie wracać do tego tematu? Dostaliśmy przecież od Niemiec rozwinięte pod względem gospodarczym tereny w zamian za utracone na rzecz Związku Radzieckiego głównie pola i lasy. Mamy za sobą trzydzieści lat owocnej współpracy a zachodni sąsiad jest naszym głównym partnerem handlowym. Ogromne fundusze unijne w 25,2% pochodzą z niemieckich składek. Skoro otrzymaliśmy 593 mld złotych to można szacować, że około 121,1 mld złotych przyszło do nas z Niemiec. Nie wspomnę o inwestycjach bezpośrednich niemieckich firm w Polsce (186 mld złotych), jak np. dwie fabryki samochodów. Przed nami jeszcze niezliczona liczba lat wspólnej, owocnej przyszłości. Szczególnie obrzydliwe i sprzeczne z interesem Polski jest w obecnej sytuacji międzynarodowej takie rozdrapywanie ran. Teraz potrzebujemy jak nigdy jedności europejskiej, bo to jedyny gwarant naszego przetrwania w obliczu agresywnego zachowania Rosji. Odwiecznym błędem polskiej polityki zagranicznej była walka na dwa fronty, gdy należało sprzymierzyć się z jedną ze stron. O ile podczas zaborów czy przed II wojną światową taki wybór mógł być postrzegany, jak między dżumą a cholerą, o tyle teraz nie ma żadnych wątpliwości, kto jest naszym sojusznikiem.
Jeśli domagać się od kogoś reparacji, to od Rosji, będącej spadkobiercą Związku Radzieckiego, który wbrew wcześniejszemu zobowiązaniu nie podzielił się z nami w pełni zadośćuczynieniem otrzymanym od Niemiec. Poza tym państwo rosyjskie zakwestionowało i bezpowrotnie zburzyło ład międzynarodowy budowany od trzydziestu lat. Z kraju, który traktowaliśmy pragmatycznie stało się naszym wrogiem.
Przerażające dla mnie jest to, jak wielu Polaków popiera inicjatywę rządu PiS. Antyniemiecka propaganda ma u nas podatny grunt i działa. W Sejmie prawie wszyscy posłowie zagłosowali za wystąpieniem o reparacje. PO i Hołownia muszą uważać na to, żeby PiS nie wykorzystał tego przeciw nim w nadchodzącej kampanii wyborczej. Nie rozumiem jednak, dlaczego nawet większość lewicy nie była przeciw.
Nie ma wątpliwości, że chęć wystąpienia o reparacje od Niemiec wynika z potrzeb polityki wewnętrznej. Mimo wszystko nie podejrzewam naszych władz o aż taką głupotę, żeby nie byli świadomi, w jakiej sytuacji międzynarodowej wracają do tego tematu. Nawet ujawniona treść noty dyplomatycznej od Niemiec sugeruje, że rząd PiS nie traktuje tego zbyt poważnie. Cała sprawa idealnie wpisuje się w walkę z Unią Europejską jednoznacznie utożsamioną przez Kaczyńskiego z Niemcami. Jakoś przecież trzeba wytłumaczyć obywatelom, dlaczego nie otrzymują ogromnych pieniędzy z Funduszu Odbudowy. Bardzo Was proszę, nie dajcie się wciągnąć w kolejną gierkę tych oszołomów.
Zaczynam cykl dotyczący zagadnień prawnych związanych z Unią Europejską. Kiedyś już poruszyłem jeden z wątków, ale było to bardzo powierzchowne. Ostatnio postanowiłem zgłębić temat i m. in. szczegółowo zapoznałem się z traktatami. Na pierwszy ogień stawiam najczęściej powtarzany zarzut w kierunku instytucji unijnych na gruncie prawnym. Czy Bruksela narzuca nam przepisy?
Na początek trzeba podkreślić, że prawo unijne to nie jest dla nas Polaków jakaś odległa, abstrakcyjna kwestia. Polska wchodząc do Unii Europejskiej musiała zaakceptować jej cały dotychczasowy dorobek prawny i uznać zwierzchnictwo Trybunału Sprawiedliwości. Wszystko to zostało zaakceptowane przez większość obywateli w referendum akcesyjnym. Nie jest tak, jak w czasie zaborów, gdy władza z zewnątrz, wbrew woli większości narodu, narzucała nam, często siłą, dyskryminujące normy. Zresztą okres ten mocno spaczył charaktery Polaków. Mamy z tym olbrzymie problemy do dzisiaj, co dobitnie pokazała pandemia COVID 19. Nazywam to chorobliwym wręcz nieposłuszeństwem.
Jakie akty prawne uchwała Unia Europejska? Są to rozporządzenia, dyrektywy, decyzje i zalecenia. Z tym, że jedynie trzy pierwsze są wiążące dla państw członkowskich, które muszą się do nich zastosować. Dyrektywy określają jedynie, co trzeba zmienić i w jakim kierunku (np. zmniejszyć emisję gazów cieplarnianych), a szczegółowe przepisy zależą już od ustawodawców krajowych. Przypominam, że nie na każdą dziedzinę prawa Unia ma wpływ. Rozporządzenia są najbardziej podobne do aktów prawa krajowego i są stosowane bezpośrednio a ich zakres jest zazwyczaj wąski. Najczęściej służą korygowaniu lub ujednolicaniu istniejących już przepisów. Decyzje zawsze mają wąski zakres i są skierowane do jednego państwa lub grupy państw, instytucji lub nawet pojedynczych osób. Zwykle dotyczą spraw wewnętrznych UE jak administracja czy zmiany w instytucjach unijnych. Czasem wydaje się je też w razie potrzeby rozwiązania jakiegoś sporu między państwami lub korporacjami. Przypominam, że nie na każdą dziedzinę prawa Unia ma wpływ.
Ktoś może zapytać, po co nam w ogóle prawo unijne? Dlaczego nie wystarczy nam własne, polskie? Otóż wiele wprowadzanych przepisów ma służyć dobru obywateli Unii. Władze państw członkowskich często nawet ze zwykłego lenistwa a najczęściej z ignorancji mogą nie pomyśleć, żeby uregulować daną kwestię. To chyba dobrze, że istnieje ktoś, kto czuwa nad tym i mobilizuje rządy do działania nie narzucając szczegółowych rozwiązań. Przy okazji mamy odpowiedź na pytanie, po co szarym obywatelom Unia Europejska: tutaj, tutaj.
Proces stanowienia i wdrażania prawa unijnego przebiega tak, jak należy i jest przejrzysty. Wiodącą w nim rolę odgrywa jedyna instytucja unijna, która pochodzi z powszechnych wyborów -Parlament Europejski. Dyrektyw UE boją się wyłącznie rządy, które nie chcą poprawiać życia swoich obywateli.
Inwazja Rosji na Ukrainę z pewnością wywarła ogromny wpływ na każdego choć trochę wrażliwego człowieka. Dla osób zajmujących się stosunkami międzynarodowymi, które nie spodziewały się takiego przebiegu zdarzeń, był to niesamowity szok i pewnie u wielu z nich przyniósł zwątpienie we własne politologiczne kompetencje. Jako euroentuzjasta wierzący w możliwość pokojowego współistnienia państw, przez jakiś czas czułem, jakby co najmniej czternaście lat mojego życia i wszystko, w co wierzyłem w jednej chwili bezpowrotnie straciło sens. Można więc powiedzieć, że rosyjska agresja uderzyła we mnie potrójne, jako w człowieka, politologa i propagatora pewnej idei. Jednak reakcja wolnego Świata, a szczególnie państw Unii Europejskiej, pozytywnie mnie zaskoczyła. Wbrew wielu malkontentom jedność Zachodu okazała się większa niż można było oczekiwać. Na pewno nie spodziewał się tego Putin, bo inaczej nigdy nie zdecydowałby się na tę wojnę, a to jest w tym wszystkim najważniejsze, Pomogły mi także opinie znajomych, dzięki którym wiem, że teraz moje pisanie ma jeszcze większe znaczenie, bo widać, jak na dłoni , że Polska sama sobie nie poradzi. Jest jeszcze jeden element ideowego wymiaru moich odczuć związanych z wojną na Ukrainie. O tym opowiem dzisiaj.
Niektórzy z Was na pewno zauważyli, że miałem nietypowy jak na Polaka stosunek do Rosji. Nie to, żebym był kiedykolwiek jakimś rusofilem, chociaż jak wielu ludzi lubię rosyjską kulturę, a kiedyś miałem ambicje nauczenia się języka (dziś umiem czytać). Nie byłem także pod wpływem rosyjskiej propagandy, bo przecież nie miałem z nią nigdzie styczności Odkąd tylko zacząłem rozumieć politykę, zwłaszcza tę międzynarodową, obserwowałem jednostronnie negatywny przekaz medialny na temat Rosji. Od momentu, kiedy powstał podział na media konserwatywne i liberalne, w tej jednej kwestii obie strony były zgodne. Jeśli o czymkolwiek lub kimkolwiek mówi się tylko dobrze lub tylko źle, musi to budzić wątpliwości. Taki brak obiektywizmu wywoływał u mnie jako młodej osoby przekorę spowodowaną poczuciem braku sprawiedliwości. W końcu zacząłem mieć bardzo negatywny stosunek do USA i może niegorące, ale letnie uczucia do Rosji. Oczywiście było to już po drugiej wojnie czeczeńskiej, gdzie Rosjanie dokonywali zbrodni wojennych. Jednak cała prawda o tym oraz o prowokacji rosyjskich służb, która stworzyła pretekst do spacyfikowania wspomnianej republiki, stosunkowo niedawno wypłynęła do powszechnej informacji. Z resztą z tego, co wiem pierwsza wojna w Czeczenii także była oceniana jednoznacznie źle, a była to przecież walka z separatystami wyznającymi radykalny islam. Ciekawe, czy gdyby jakiś region Polski chciał się odłączyć, panowałoby takie samo zrozumienie? Przecież z tym właśnie walczyła Ukraina od ośmiu lat. Wojna w Gruzji także nie była taka czarno-biała, jak się ją opisuje. Owszem, Rosja dokonała inwazji, ale pierwszy strzał padł ze strony gruzińskiej, choć w reakcji na prowokację Rosjan. Kontrowersje budziło także traktowanie Osetyjczyków przez Gruzinów. To, jak skończył ówczesny prezydent Gruzji Michaił Saakaszwili (siedzi w gruzińskim więzieniu za przekraczanie uprawnień) świadczy samo przez się. Idea Putina o odbudowie Związku Radzieckiego mogła oznaczać zjednoczenie jedynie Białorusi, Rosji i Ukrainy, które są bliskie kulturowo. Myślę, że długo wierzył, iż uda się to zrobić pokojowo. Czym różni się atak na Ukrainę od tego amerykańskiego na Irak w 2003 roku? W czym „lepsza” była inwazja USA na Panamę w 1989r. od rosyjskiej napaści na Gruzję? Jedyną różnicę stanowił sposób traktowania ludności cywilnej. Dopiero, gdy Rosja zaczęła posuwać się do działań, na które Amerykanie nigdy nie zdecydowaliby się, zrozumiałem, że to jednak Rosja jest większym zagrożeniem dla Świata. Od 2014 roku mieliśmy odebranie siłą części terytorium innego państwa (Krym), aferę dopingową po Igrzyskach w Soczi i ingerowanie w wybory oraz referenda w innych państwach. Obecna wojna ostatecznie pozbawiła mnie wszelkich złudzeń. Do tej pory wydawało mi się, że dopóki Rosja nie jest zagrożeniem dla porządku międzynarodowego, nie należy ingerować w jej wewnętrzne sprawy. Nikogo nie można zmuszać do demokracji. Wprowadzanie demokracji na siłę jest niedemokratyczne. Podsumowując można powiedzieć, że moja lekka prorosyjskość wynikała z poszukiwania prawdy, a nie ślepego podążania za ideami jakiejś grupy osób, jak w wypadku większości teorii spiskowych.
Chciałbym napisać także o mojej teorii na temat tego, jak powstała dzisiejsza, putinowska Rosja. Z góry podkreślam, że nie jest to usprawiedliwienie inwazji na Ukrainę. Wojna nigdy nie jest wyjściem. Chcę jedynie podkreślić, kto jest współodpowiedzialny za wyhodowanie potwora. Datuję to na długo przed współpracą niemiecko-rosyjską, wskazywaną przez wielu za początek problemów. Otóż zapoczątkowane przez Michaiła Gorbaczowa reformy ustroju Związku Radzieckiego, wbrew jego woli, doprowadziły do opuszczenia go przez kraje bałtyckie, kaukaskie, te z Azji Centralnej i Mołdawię. Decyzja o rozwiązaniu ZSRR została podjęta przez przywódców białoruskiej, rosyjskiej i ukraińskiej republiki ponad głową Gorbaczowa. Obywatele tych krajów, chyba nie do końca świadomi konsekwencji, w miażdżącej większości poparli wspomnianą decyzję. W 1994 roku na Białorusi i Ukrainie nastąpił zwrot w kierunku bardziej prorosyjskiej polityki. Natomiast Rosję w 1997 roku nawiedził ogromny kryzys gospodarczy. Putin pierwszy raz został prezydentem dwa lata później. Należy zadać pytanie, czy Zachód udzielił tym państwom wystarczającego wsparcia? Nie kwapił się zbytnio do pomocy. Upadającego imperium nie można zostawiać samemu sobie. Można mówić, że po wiekach indoktrynacji Rosjanie nie przystają do zachodnich wartości, ale wiązali ogromne nadzieje z demokratyzacją i liberalizacją gospodarki. Dojście do władzy Putina wynikało także z rozczarowania przemianami ustrojowymi. Być może o to chodziło Emmanuelowi Macronowi, gdy mówił, że nie można upokarzać Rosji. Powinien raczej powiedzieć Rosjan. Tych szarych, bo sam Putin i jego otoczenie polityczne to już jest inna sprawa. Prawdopodobnie prezydent Rosji już wtedy w 1999 roku planował zemstę na Zachodzie za w jego opinii upokorzenie Rosjan i było już za późno, żeby naprawić błędy. Putina trzeba było zatrzymać w 2014 roku, kiedy doszło do pierwszego jednoznacznego naruszenia prawa międzynarodowego, gdy Rosja anektowała Krym. Nałożone wtedy silniejsze sankcje nie pozwoliłyby na pełnoskalową inwazję. Jednak dla dużej części społeczności międzynarodowej była to jakaś sprawiedliwość dziejowa, ale we współczesnym świecie nie ma miejsca na coś takiego. Tyle, jeśli chodzi o przyczyny inwazji.
Na moją lekko prorosyjską postawę wpływało także postrzeganie Ukrainy. Muszę przyznać, że myślałem o niej przez pryzmat powstania Chmielnickiego i rzezi wołyńskiej. W naszej historii były też dobre chwile, jak choćby wspólne zatrzymanie bolszewików. Jednak te dwa przytoczone okresy kładły się cieniem na wzajemnych relacjach. Oczywiście państwo polskie nie zawsze dobrze traktowało Kozaków i ich potomków, ale to nie usprawiedliwia brutalnego mordowania Polaków. Przecież bunt przeciwko Rzeczypospolitej Obojga Narodów ostatecznie doprowadził do jeszcze większej – rosyjskiej niewoli, a i tak Ukraińcy dokonali na nas rzezi w 1943 roku widząc nadzieję w nazistach nienawidzących Słowian i także nie wyszło im to na dobre. Długo uważałem, że Ukraińcy są dla nas niebezpieczniejsi niż Rosjanie. Sądziłem, że skoro Rosja od wieków ma swoje państwo, a Ukraina dopiero od trzydziestu lat, społeczeństwo tej pierwszej powinno być bardziej cywilizowane. Poza tym każdy naród, który podnosi głowę na początku jest ekspansywny. Jednak obecna wojna, to jak Ukraińcy walczą za europejskie wartości i jak traktują jeńców oraz ciała zabitych Rosjan pokazuje nam, komu bliżej do Zachodu. Wytłumaczenie jest banalnie proste i aż mi wstyd, że nie brałem go wcześniej pod uwagę. Tereny współczesnej Rosji znajdowały się przez setki lat pod władzą a potem silnym wpływem mongolskim. Natomiast większość dzisiejszej Ukrainy znajdowała się w granicach Wielkiego Księstwa Litewskiego a następnie I Rzeczypospolitej i jakby nie patrzeć, była bliżej cywilizacji. Pewne kroki Ukrainy po 1989 roku także były co najmniej kontrowersyjne. W 2004 roku po Pomarańczowej Rewolucji oficjalnie uznano Stephena Banderę za bohatera narodowego. Okazało się jednak, że większość obywateli wcale tego nie popierała i m. in. wspomniana decyzja sprawiła, że ówczesny prezydent rządził tylko jedną kadencję. Natomiast po tzw. Euromajdanie podjęto niewytłumaczalną, emocjonalną decyzję o zniesieniu rosyjskiego jako drugiego oficjalnego języka. Wielu obywateli Ukrainy, szczególnie tych ze wschodu kraju, w ogóle nie zna ukraińskiego, więc naprawdę mogli poczuć się dyskryminowani. Niezrozumiałe dla mnie jest także to, że Ukraina nie zgodziła się na rosyjski postulat sprzed wojny o przyznanie autonomii obwodom: donieckiemu i ługańskiemu. Ukraińcy zrobili za mało, żeby nikt nie mógł im nie zarzucić złego traktowania mniejszości. Jednak jeszcze raz podkreślam: wojna nie jest żadnym rozwiązaniem, nawet w ostateczności. Takie sprawy w cywilizowanym świecie załatwia się poprzez negocjacje. Wielu wciąż żyjących Polaków traciło nieraz całe rodziny podczas rzezi wołyńskiej, ale nie można na podstawie tamtych wydarzeń oceniać współczesnych Ukraińców. Już chyba wystarczająco dostali w kość w konsekwencji tamtych działań. Bardzo niewłaściwe teraz wydaje mi się wypominanie, że szczególnie w miastach spotyka się głównie bogatych Ukraińców. Tak jakby bogactwo miało chronić przed bombami. Oni także mają prawo uciekać. Wiadomo, że im łatwiej, ale nie można z góry zakładać, że nie pomogli swoim ubogim współobywatelom.
Jak widać odbyłem długą drogę, żeby realnie ocenić działania Rosji. Nie broniłem ich inspirowany rosyjską propagandą, a dążeniem do znalezienia sprawiedliwości i równowagi w świecie. Chciałbym, żeby morałem z tej historii było to, że nie wstyd zmienić zdanie. Nie ma też nic złego w poszukiwaniu prawdy, o ile korzysta się z wiarygodnych źródeł.
24 lutego wydarzyło się coś, co wstrząsnęło światem, Europą, a w szczególności jej wschodnią częścią. Gdy wydawało się, że jest to już kompletnie niewyobrażalne na Starym Kontynencie, jedno niczym niesprowokowane państwo napadło na drugie. To już nie wojna domowa, jak w przypadku byłej Jugosławii. Choć dla wszystkich agresja Rosji na Ukrainę była ogromnym zaskoczeniem, wielu polityków mówi teraz, że wszystko to było do przewidzenia. Po fakcie każdy jest mądry, a sprawy naprawdę w każdym momencie mogły potoczyć się zupełnie inaczej. O bezpośrednich przyczynach i przebiegu wojny zostało napisane już dużo, chciałbym więc w tym tekście więcej miejsca poświęcić nieco innemu kontekstowi sprawy.
Brzmi to brutalnie, ale każde wydarzenie, także wojna, niesie za sobą pewne szanse np. na zmianę myślenia lub postępowania. Wydarzenia na Ukrainie prawdopodobnie ożywią dyskusję na temat potrzeby samodzielności Unii Europejskiej w działaniach militarnych, żeby była w stanie powstrzymać pierwsze uderzenie wroga zanim USA wyślą armię do Europy. Kwestia całkowitej niezależności od Stanów Zjednoczonych w tym zakresie zostanie odsunięta na długie lata, bo widać, że bez ich wsparcia nie będzie możliwe ostateczne powstrzymanie agresora.
Największym problemem, który wyniknął z agresji Rosji na Ukrainę jest zakłócenie dostaw gazu i ropy. Z jednej strony nie możemy dłużej płacić za surowce państwu, które ma za nic wszelkie zasady międzynarodowe, a z drugiej Kreml w odwecie za sankcje zakręca kurki kolejnym państwom. Po pierwsze powinno to skłonić unijnych decydentów do stworzenia unii energetycznej. Dzięki niej przystępując do negocjacji dostaw będziemy na lepszej pozycji niż jako pojedyncze państwa. Trzeba także ujednolić przepisy na temat magazynowania gazu i rozbudowywać połączenia między państwami w zakresie infrastruktury przesyłowej. Sytuacja powinna zmobilizować przywódców państw do szybszego przechodzenia na odnawialne źródła energii, bez których nie ma szans na niezależność energetyczną Europy. Pora także na ostateczne oddemonizowanie atomu. On też wprawdzie wymaga importu surowców z zagranicy, ale już nie w takich ilościach jak ropa i gaz.
Wojna w Ukrainie powinna także przyspieszyć federalizację Europy. Gdyby już istniało europejskie superpaństwo, dziś nie mielibyśmy tych wszystkich problemów, które wywołała agresja Rosji, choćby dlatego, że decyzje byłyby podejmowane dużo szybciej. Nie oznacza to oczywiście, że z dnia na dzień powstanie federacja. Raczej stopniowo wdrażane będą kolejne, wspólnie polityki: energetyczna, obronna, zdrowotna czy bankowa aż naturalna stanie się potrzeba stworzenia struktur państwowych.
Pora, żeby UE zaczęła coraz częściej spoglądać w stronę Afryki, gdzie Chiny zwiększają swoje wpływy gospodarcze a Rosja militarne i polityczne. Sytuacja, w której rosyjska agresja powoduje kryzys żywnościowy w wyniku blokowania ukraińskich portów, daje szanse na zbliżenie z Czarnym Lądem poprzez pomoc i inwestycje. Gdyby nie udało się całkowicie osłabić Rosji, trzeba będzie w jakiś sposób przeciągnąć Chiny na swoją stronę. Jedyną drogą ku temu jest właściwe ułożenie stosunków gospodarczych, korzystnych dla obu stron tak, jak zrobiono to w przypadku Japonii i Kanady. Szkoda, że ludzie zawsze są mądrzy dopiero po szkodzie, ale tak już chyba musi być. Trzeba się cieszyć, że choć czasem uczymy się na błędach.
Jeśli chodzi o zagrożenia, najważniejszym wydaje się być możliwość całkowitego rozbicia jedności państw unijnych. Trzeba spojrzeć obiektywnie na to, kto tak naprawdę nie staje jednoznacznie po stronie Ukrainy, nie dostarcza broni a nawet blokuje jej transport przez swoje terytorium i nie wyraża minimum woli do zerwania stosunków gospodarczych z Rosją. Mowa oczywiście o Węgrzech. Niemcy wolno i opieszale, ale jednak działają. Trzeba zrozumieć, że dla nich ta wojna jest największym szokiem, bo postawiły wszystko na współpracę energetyczną z Rosją, jednocześnie zmniejszając swój potencjał militarny do niezbędnego minimum. Wyplątanie się z tego jest bardzo trudne. Nawet przepisy prawne utrudniają dostawy broni. Oczywistym jest, że dla państw, które są bardziej oddalone od strefy konfliktu, niebezpieczeństwo nie jest aż tak wielkie. Jest to kolejny argument za federalizacją Europy, gdyż wtedy problem zostałby uwspólnotowiony i nikt nie mógłby powiedzieć, że to nie jego sprawa. Dla szerzej pojętego Zachodu kolejnym problemem jest Turcja, która szantażuje kraje chcące wstąpić do NATO i coraz bardziej wprost grozi sojusznikowi w Pakcie, swojemu sąsiadowi Grecji. Po zakończeniu wojny trzeba będzie coś z tym fantem zrobić. Węgry praktycznie nic nie znaczą na arenie międzynarodowej, za to Turcja jest ważnym sojusznikiem innych państw Paktu Północnoatlantyckiego, ponieważ pomaga w utrzymaniu względnego porządku na Bliskim Wschodzie.
Konieczność uniezależnienia się od rosyjskich surowców niesie ze sobą ryzyko, że wiele państw zwróci się w stronę innych, często gorszych reżimów jak Iran czy Arabia Saudyjska. Niewątpliwie konieczna będzie zmiana stosunków z mniej niebezpiecznymi, ale jednak dyktaturami w rodzaju Wenezueli. Amerykanie już zresztą zmienili kurs wobec Saudyjczyków, z którymi mieli gorsze relacje po zamordowaniu dziennikarza w saudyjskiej ambasadzie w Stambule. Brana pod uwagę jest także normalizacja stosunków ze wspomnianym południowoamerykańskim krajem, którego prezydent nie jest uznawany przez wiele państw. Kolejnym zagrożeniem związanym z energetyką, jest coś, co już się dzieje, czyli zastępowanie gazu węglem. Może to sprawić, że klimatu nie będzie się już dało uratować. Niech każdy odpowie sobie sam na pytanie, czy lepiej czerpać gaz od mniej agresywnych reżimów, czy skazać planetę na zagładę.
Chciałbym przestrzec przed pomysłami szybkiej integracji Ukrainy z Unią Europejską. Przyznanie jej statusu kandydata było pięknym, potrzebnym, ale tylko symbolicznym gestem. Negocjacje i dostosowywanie się tego kraju do przepisów prawa europejskiego będą trwać długie lata. Być może większość Ukraińców jest gotowa na rychłe wstąpienie, ale ich państwo na pewno nie. Rząd PiS naciska na przyspieszoną akcesję Ukrainy nie ze względu na dobro sąsiada, lecz upatruje w tym szansy na to, że instytucje unijne mając na głowie problemy z nowym członkiem Wspólnoty zapomną o problemach z praworządnością w Polsce.
Wielu ludzi, w szczególności polityków, często używa wielkich słów naciągając ich znaczenie, którego do końca sami nie rozumieją. Polacy i Ukraińcy od początku wojny mówią, że są braćmi, tak jakby wiele wieków sporów nagle odeszło w niepamięć. Po nastaniu pokoju zamiecione pod dywan konflikty oraz zbrodnie mogą wybuchnąć ze zdwojoną siłą. Dlatego, gdy to wszystko się już skończy koniecznie trzeba będzie usiąść i wyjaśnić sobie wszystkie kontrowersje: z jednej strony rzeź wołyńską, a z drugiej przymusowe przesiedlenia Ukraińców oraz działania tzw. żołnierzy wyklętych, którzy w dużej części byli zwykłymi bandytami i m.in. mordowali ludzi innych narodowości.
Ewentualna zmiana władzy na Kremlu i wywołany przez to chaos, może doprowadzić przynajmniej do chęci oderwania się niektórych republik od Rosji. Spowoduje to osłabienie tego państwa, ale może także grozić tym, że na północnym Kaukazie powstanie nowa wersja Państwa Islamskiego, ponieważ Dagestan czy Czeczenia zamieszkałe są przez ludność wyznającą radykalny islam. Poza tym rosyjska doktryna na temat broni nuklearnej zakłada użycie jej między innymi w przypadku zagrożenia dla istnienia państwa. Można to interpretować na wiele sposobów, ale opisany przypadek niewątpliwie wyczerpuje definicję
Chciałbym, żeby wojna na Ukrainie nie uśpiła naszej czujności. Nawet najdoskonalszy kłamca czasem mówi prawdę. Rosyjska propaganda jest taka skuteczna, ponieważ idealnie miesza fakty z półprawdami i totalnymi kłamstwami. Kompletną bzdurą jest twierdzenie, że NATO stanowi zagrożenie dla Rosji, a Ukrainą rządzą faszyści, którzy mordują mniejszość rosyjskojęzyczną i Rosja ją wyzwala. Za półprawdę można uznać rozważania na temat wspólnej historii Ukrainy i Rosji. Jednak Putin ma rację mówiąc, że Amerykanie sami mają poczucie posiadania własnej strefy wpływów i niejednokrotnie próbują ją rozszerzać ingerując w politykę wewnętrzną innych państw. W Ameryce Łacińskiej są przez to wręcz znienawidzeni. Sytuacja tych krajów przez lata niewiele różniła się od gruzińskiej, mołdawskiej i ukraińskiej. Oczywiście Stany Zjednoczone, przynajmniej w teorii, narzucają innym wartości demokratyczne i wolnościowe, a nie tatarską niewolę. Jednak z punktu widzenia prawa międzynarodowego nie czyni to żadnej różnicy. Kolejny raz na tym blogu powtórzę – jedyną szansą na uwolnienie się z tej dwubiegunowej pułapki jest stworzenie silnej Europy, współpraca z USA tam, gdzie to niezbędne i niezależne układanie sobie relacji z państwami sceptycznymi wobec Amerykanów.
Rok 2022 z pewnością jest już przełomowym dla stosunków międzynarodowych, tak jak 1648 (zakończenie wojny trzydziestoletniej), 1815 (kres wojen napoleońskich), 1918, 1945, 1989 i 2001 (zamachy na Word Trade Center i Pentagon). Przede wszystkim trzeba będzie w końcu przyspieszyć procesy, z którymi wciąż się zwleka, czyli transformację energetyczną, zwiększenie zdolności obronnych państw europejskich i budowę silniejszej UE. W szerszym kontekście z pewnością będziemy świadkami nowej zimnej wojny być może z wyłaniającym się trzecim graczem w postaci federacji europejskiej. Wiele wskazuje na to, że miejsce Rosji w tym układzie zajmą Chiny. Kto wie, czy w latach 1945-1989 Świat nie był jednak bezpieczniejszy, bo biorąc pod uwagę to, że żadne państwo nie potrafi się wyrzec działań militarnych, będąc świadomym, że druga strona dysponuje nie mniejszym potencjałem, nie podejmuje pochopnych decyzji o jakiejkolwiek wojnie. Próba zbliżenia Rosji i jej przyjaciół, sojuszników oraz państw patrzących z sympatią w jej stronę do zachodnich wartości poprzez współpracę gospodarczą, skończyła się kompletnym fiaskiem, głównie dlatego, że przywiązywano zbyt małą wagę do znaczenia różnic kulturowych w stosunkach międzynarodowych. Czekają nas więc ogromne zmiany, ale kiedy i jak zakończy się wojna na Ukrainie jest praktycznie nie do przewidzenia.
Nie tak dawno temu prezydent Francji Emmanuel Macron stwierdził, że Pakt Północnoatlantycki przeżywa stan śmierci mózgowej. Oczywiście od razu posypały się na niego gromy, bo jak można podważać sojusz ze świętą Ameryką. Czas jednak pokazał, że to francuski przywódca miał rację. Może jedynie moment nie był zbyt szczęśliwy, bo nieco wcześniej Macron mówił o konieczności ocieplenia relacji z Rosją. Po ostatnich wydarzeniach na linii UE- USA coraz więcej europejskich polityków zaczęło mówić o militarnej niezależności. Najgłośniej prezydentowi Francji wtórował wysoki przedstawiciel ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa UE Josep Borell. Czy i w jakim stopniu Unia tego naprawdę potrzebuje? O tym przeczytacie dzisiaj.
Na początek, jak zwykle będzie trochę historii. Powojenna współpraca wojskowa państw Europy datuje się już na rok 1947, kiedy to Francja i Wielka Brytania z obawy przed odrodzeniem potęgi Niemiec, zawarły porozumienie wojskowe zakładające wzajemną pomoc w razie ataku na któreś z nich. Rok później określono jako zagrożenie także Związek Radziecki, a do współpracy dołączyły Belgia, Holandia i Luksemburg, co doprowadziło do powstania Unii Zachodniej przekształconej w 1954 roku w Unię Zachodnioeuropejską. W późniejszych latach dołączyły do niej Niemcy Włochy, Hiszpania i Portugalia. UZ stała się podstawą Paktu Północnoatlantyckiego powołanego do życia w 1949 roku. Ciekawostką jest, że Unia Zachodnioeuropejska dawała dużo silniejszą gwarancję bezpieczeństwa jej członkom niż NATO. Podczas gdy traktat o UZ zakładał bezwarunkowe i natychmiastowe wsparcie militarne dla zaatakowanego państwa, Pakt Północnoatlantycki mówił jedynie o pomocy z użyciem środków “uznanych za stosowne”. Jednak wszystko to działo się jeszcze przed powołaniem do życia Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali i miało charakter międzypaństwowy.
W artykule udowadniającym, że Wspólnota Europejska tylko przez krótki czas była projektem wyłącznie gospodarczym, wspomniałem o pomyśle Europejskiej Wspólnoty Obronnej. Zaproponował go w 1950 roku francuski premier Rene Pleven. Francja chciała objąć wspólną kontrolą także armię remilitaryzujących się Niemiec. To właśnie Francuzi ostatecznie zablokowali tę inicjatywę, gdy do władzy w kraju doszli politycy przeciwni głębszej integracji. Ważnym powodem było także to, że Wielka Brytania nie chciała się zaangażować a była istotnym elementem koncepcji Plevena jako równoważnik siły Niemiec. Temat wspólnej europejskiej obronności o charakterze ponadnarodowym został odsunięty na bok na długie lata a Niemcy zostały w 1955 roku przyjęte do NATO.
W 1975 roku powstał raport belgijskiego premiera Leo Tindermansa o przyszłości Wspólnoty Europejskiej. Najciekawszym stwierdzeniem było: “Zjednoczona Europa pozostanie dziełem niepełnym tak długo, jak długo nie będzie miała wspólnej polityki obronnej”.
Temat europejskiej, wspólnej obrony wrócił z całą mocą w traktacie z Maastricht, który powołał do życia Unię Europejską. Stworzono Wspólną Politykę Zagraniczną i Bezpieczeństwa. Jako jej cele postawiono m. in utrzymywanie pokoju i bezpieczeństwa międzynarodowego oraz umacnianie bezpieczeństwa Unii Europejskiej. Unia Zachodnioeuropejska, która do tej pory była oddzielną organizacją, została uznana za zbrojne ramię Unii Europejskiej. Docelowym zadaniem WPZiB miało być uzgodnienie wspólnej polityki obronnej, która mogłaby prowadzić do wspólnej obrony.
Pierwszym przejawem tego zamierzenia było powstanie w 1999 roku Wspólnej Polityki Bezpieczeństwa i Obrony, której cel stanowiło zwiększenie zdolności UE do prowadzenia samodzielnych działań operacyjnych i podejmowania decyzji w razie zaistnienia kryzysu. Sojusz Północnoatlantycki pozostał podstawą wspólnej obronności. Zadeklarowano zwiększenie współpracy z NATO, lepsze wykorzystanie potencjału, jakim UE dysponuje i zwiększenie szybkości reakcji na kryzysy.
Traktat amsterdamski (1997 rok) usankcjonował wprowadzone wcześniej tzw. misje petersberskie, czyli działania o charakterze wojskowym, które może podejmować UE. Należą do nich misje ratunkowe, humanitarne oraz misje wojskowe służące zarządzaniu kryzysami i dodane przez Traktat Lizboński misje rozbrojeniowe, misje wojskowego doradztwa i wsparcia oraz stabilizacyjne. Dodatkowo TL wprowadził wzajemną pomoc państw członkowskich z użyciem wszelkich dostępnych środków w razie ataku, na któreś z nich.
Najnowszą europejską inicjatywą związaną z wojskowością jest PESCO (Permented Structured Cooperation), czyli stała współpraca strukturalna. Przyłączyły się do niej wszystkie państwa członkowskie Unii Europejskiej z wyjątkiem Dani i Malty. Mogą też przystąpić kraje spoza UE, jeśli podzielają jej wartości i wniosą wartość dodaną w postaci zaawansowanej technologii, walory strategiczne czy znaczący wkład finansowy. W ten sposób w PESCO zaangażowała się Kanada, Norwegia i Stany Zjednoczone, Projekt zakłada wspólne rozwijanie, technologii, strategii czy infrastruktury i współfinansowanie tych działań. W ramach PESCO powstało już 46 projektów a największym z nich dotyczący mobilności, który polega na budowie infrastruktury drogowej, umożliwiającej sprawniejsze przemieszczanie się wojska.
Na początku moich studiów byłem gorącym zwolennikiem tego, żeby Unia Europejska pozostała przy swojej soft power (dyplomacja i handel), która odróżniała ją od hard power (armia) Stanów Zjednoczonych. Po prostu UE w założeniu miała być pacyfistyczna, a za obronność miało odpowiadać stworzone do tego celu NATO. Na moje stanowisko nie wpływał nawet fakt, że było to już po interwencji w Iraku, która pierwszy raz militarnie poróżniła Zachód. Dochodziłem do wniosku, że wzajemne zaufanie da się jeszcze odbudować. Wszystko zmieniła jednak Arabska Wiosna. Zbyt idealistyczna i nierozsądna decyzja o popieraniu przemian wywołanych buntem społecznym w krajach Afryki Północnej i na Bliskim Wschodzie, przyniosła za sobą olbrzymie problemy. W Jemenie i Syrii od dziesięciu lat trwa wojna domowa. Libia cały czas pogrążona jest w chaosie. Dodatkowo sytuacja w Syrii przyczyniła się do powstania i rozwinięcia się Państwa Islamskiego. Ogólnym skutkiem zrywu społecznego są masowe migracje z tego regionu świata. Więcej o tym tutaj. Jedynie w Tunezji można mówić o sukcesie demokratyzacji, ale prawdopodobnie tam i tak, może trochę później doszłoby do przemian. Dobrze rokuje także sytuacja w Egipcie. Być może świadomość olbrzymiej wagi turystki dla gospodarek tych państw robi swoje. Od chwili Arabskiej Wiosny wiadomo, że Stany Zjednoczone nie zawsze działają racjonalnie a potem my w Europie sami ponosimy tego konsekwencje.
Prezydentura Donalda Trumpa unaoczniła najciemniejsze strony Stanów Zjednoczonych. Najlepiej było to widać w polityce wewnętrznej, ale miało także przełożenie na sprawy międzynarodowe. Trump skrytykował NATO idąc dużo dalej niż Macron. Zakwestionował sam sens istnienia tej organizacji. Stwierdził, że Europa musi wziąć za siebie większą odpowiedzialność i wydawać więcej na obronność, bo Ameryka nie może wiecznie finansować innych państw. Miał oczywiście sporo racji, ale jego słowa zabrzmiały co najmniej jak szantaż. Dodatkowo wybierał sobie sojuszników w relacjach transatlantyckich faworyzując Polskę i Wielką Brytanię, a Francję i Niemcy odstawiając na boczny tor. Stosunki z tym ostatnim państwem były szczególnie chłodne. USA za czasów najgorszego prezydenta w swojej historii o mało nie wywołały wojny z Iranem na początku 2020 roku, kiedy to na terenie Iraku armia amerykańska dokonała udanego zamachu na irańskiego generała. Ostatnie cztery lata uświadomiły nam, że Stany Zjednoczone nie są tak pewne, jak nam się wydawało, bo nigdy tak naprawdę nie wiadomo, kto może zasiąść w Białym Domu.
Źródłem optymizmu było z pewnością wybranie na prezydenta Stanów Zjednoczonych Joego Bidena. I rzeczywiście Unia Europejska znów zaczęła być traktowana przez USA jak partner. Sielanka nie trwała jednak długo. W sierpniu w fatalny sposób Amerykanie przeprowadzili akcję wycofywania się z Afganistanu. Co prawda, co do samego faktu i terminu, nowy prezydent został wsadzony na minę przez Donalda Trumpa, ale nic nie tłumaczy beznadziejnej organizacji i nie skonsultowania się z europejskimi sojusznikami. Afganistanowi nie “grozi” scenariusz tunezyjski. Z drugiej strony nie powtórzy się ani historia Syrii, ani Libii. Kraj został przejęty przez talibów bez żadnego oporu tamtejszego wojska i sytuacja prawdopodobnie wróci do stanu sprzed wejścia Amerykanów. Była to najbardziej bezsensowna wojna w historii Stanów Zjednoczonych. Następnie USA wraz z Wielką Brytanią zawarły porozumienie wojskowe z Australią. Ta ostatnia zerwała umowę z Francją na zakup łodzi podwodnych, bo wspomniany układ zakłada to samo. Pokazuje to brak lojalności wobec sojuszników i sygnalizuje, że USA przenosi swoje militarne zainteresowanie na Pacyfik na wypadek konfliktu z Chinami. Czy to nie wystarczające argumenty za potrzebą militaryzacji Unii?
Co niezwykle ważne, wraz ze zmianą lokatora Białego Domu plany zwiększenia niezależności wojskowej Unii uzyskały poparcie Stanów Zjednoczonych. Trump chciał zmniejszyć wydatki swojego państwa na obronność innych członków NATO, ale oczywiście USA miały nadal rządzić. Europejscy politycy raczej są zgodni, co do potrzeby militarnego uniezależnienie się od Stanów Zjednoczonych. Różnią się tylko, jeśli chodzi o formę i głębokość emancypacji. Wszyscy są zgodni, że wszelkie działania w tym kierunku powinny być czynione przy współpracy z NATO i nie mogą dublować jego zadań. Szczególnie kraje Europy Wschodniej będące członkami Paktu Północnoatlantyckiego są wyczulone na tym punkcie. Uznają NATO za jedynego gwaranta swojego bezpieczeństwa a dla wielu z nich organizacja ta była pierwszym znacznym krokiem w kierunku lepszego świata. Przekonanie wspomnianych państw do wspólnej europejskiej obrony będzie szczególnym wyzwaniem.
Samodzielna armia mogłaby pomóc w unormowaniu stosunków z Rosją. Być może Kremlowi bardziej niż obecność wojsk u wschodniej granicy Polski, Litwy, Łotwy i Estonii w ogóle, przeszkadza to, że są wśród nich Amerykanie. Poza tym świadomość, że po drugiej stronie znajduje się zwarta armia, a nie twór polegający tylko na nigdy w pełni nie sprawdzonych sojuszach, być może działałaby odstraszająco.
Unia Europejska dość szybko jak na swoje możliwości zareagowała na ostatnie wydarzenia i apele polityków. W listopadzie zaprezentowano Kompas Strategiczny, czyli plan dochodzenia do autonomii obronnej UE, czyli możliwość samodzielnego podejmowania działań zbrojnych. Na początku dokumentu określono zagrożenia dla wspólnego bezpieczeństwa. Jest to przede wszystkim Rosja, która zagraża militarnie, ale także poprzez używanie dostaw gazu jako broni. Chiny uznano za „partnera, konkurenta gospodarczego i rywala systemowego”, który „coraz bardziej angażuje się w napięcia regionalne”. Głównymi założeniami planu są: zwiększenie nakładów finansowych państw Unii na obronność, poprawa rozwoju zdolności cywilnych i wojskowych oraz gotowości operacyjnej i lepsze planowanie. Zadeklarowano także utworzenie do 2025 roku europejskich sił szybkiego reagowania. Co prawda Unia już takie posiada w postaci tzw. Eurokorpusu, ale ten dysponuje zaledwie 60 tysiącami żołnierzy i zaangażowało się tylko kilka państw. Podobnie, jak inne tego typu inicjatywy WPZiB, jest uznawany za niezdolny do skutecznego działania. Kolejną potrzebą określono zniesienie jednomyślności w głosowaniach nad Wspólną Politykę Zagraniczną i Bezpieczeństwa. Możliwość weta opóźnia a nawet uniemożliwia podjęcie działań we wspomnianym zakresie. Postanowiono bardziej postawić na działania w cyberprzestrzeni i kosmosie. Projekt oczywiście musi zyskać jeszcze poparcie państw członkowskich. Wygląda na to, że trwająca obecnie do 30 czerwca prezydencja Francji w Radzie Europejskiej przyniesie prawdziwy przełom w kwestii europejskiej obronności.
Chyba każdy zdrowo myślący człowiek widzi teraz, że istnieje coraz pilniejsza potrzeba, by Europa zaczęła myśleć o wspólnej obronności. Być może to ostatni dzwonek, żebyśmy któregoś dnia nie obudzili się kompletnie bezbronni. Na początku trzeba będzie ściśle współpracować z NATO i nie wchodzić mu w drogę a wszelkie zmiany wprowadzać stopniowo. Jednak ostatecznym celem powinna być pełna militarna suwerenność pewnie już wtedy federacji europejskiej.
Gdy w 1993 roku powstawała Unia Europejska we Włoszech panował ogromny entuzjazm. Szczególnie mieszkańcy dużo biedniejszego południa kraju wiązali z tym projektem ogromne nadzieje. Każda audycja telewizyjna zaczynała się od pojawienia się na ekranie flagi Unii Europejskiej. Piosenka “Insieme” włoskiego muzyka Toto Cutugno opowiadająca o jednoczeniu się Europy, wygrała konkurs Eurowizji w 1990 roku. Była ona jakby dedykacją dla innych państw członkowskich. Tymczasem dziś skrajnie prawicowa Liga, która jeszcze niedawno postulowała odłączenie się północnych Włoch, prowadzi w sondażach wyborczych wraz z inną partią o podobnym o podobnym profilu. Co jest przyczyną takiego stanu rzeczy?
Włochy, jako sojusznik Niemiec, zaczynały dwie wojny światowe, żeby pod koniec każdej z nich przejść na jasną stronę mocy. Po upadku III Rzeszy obawiano się marginalizacji, szczególnie, że główny winowajca wojennej zawieruchy miał stać się jądrem nowej Europy. Ponadto chciano odbudować kraj. Nikt nie musiał długo się zastanawiać nad przystąpieniem do inicjatywy Francji. Włoski premier Alcide de Gaspari wraz z innymi politykami europejskiej chrześcijańskiej demokracji (kanclerzem Niemiec Konradem Adenauerem i ministrem spraw zagranicznych Francji Robertem Schumanem) stali się ojcami założycielami Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali. Innym ważnym politykiem dla integracji europejskiej był Altiero Spineli, który w 1983 przedstawił pierwszy projekt Traktatu ustanawiającego Unię Europejską. Zresztą liczba Włochów, którzy pełnili najważniejsze funkcje we Wspólnocie jest imponująca. Jedynie Francuzi więcej razy dostąpili tego zaszczytu. Włochy miały:
4 przewodniczących Komisji Europejskiej w tym chyba najsłynniejszego Romano Prodiego, który pełnił tę rolę, kiedy Polska wchodziła do Unii,
7 przewodniczących Parlamentu Europejskiego, na czele z obecnym Davide Sassolim i jego bezpośrednim poprzednikiem Antonio Tajanim.
Ponadto drugim w historii wysokim przedstawicielem do spraw zagranicznych i bezpieczeństwa była Federica Mogerini. Obecny premier Włoch Mario Draghi piastował stanowisko prezesa Europejskiej Banku Centralnego.
O zadowoleniu Włochów z członkostwa we Wspólnocie Europejskiej może świadczyć także to, że chadecja rządziła nieprzerwanie do lat dziewięćdziesiątych.
W latach siedemdziesiątych zaktywizowała się skrajna prawica, co spowodowało radykalizację środowisk silnie lewicowych. Okres ten nazywa się “latami ołowiu”, ponieważ w tym czasie dochodziło do wielu zabójstw z użyciem broni palnej. Apogeum tamtych wydarzeń było słynne porwanie i zamordowanie przez skrajnie lewicowe Czerwone Brygady byłego chadeckiego premiera Aldo Moro w 1978 roku.
Natomiast lata dziewięćdziesiąte to czas wychodzenia na jaw związków polityków z mafią. W zamachach zaczęły ginąć osoby, które postanowiły przerwać zmowę milczenia albo chciały zrobić porządek z przestępczością zorganizowaną.
W 1999 roku Włochy były wśród pierwszych państw, które przyjęły walutę euro. Żaden etap integracji nie był przez Włochów kwestionowany, a przecież zdarzało się to innym przedstawicielom państw założycielskich (Francja i Holandia odrzuciły Konstytucję dla Europy).
W 2008 roku Europę nawiedził kryzys finansowy. Włochy były jednym z pięciu państw, które najmocniej odczuły recesję, ale i tak dużo mniej niż Grecja czy Irlandia.
Początku obecnej sytuacji we Włoszech należy upatrywać w 2015 roku, kiedy to miał miejsce kryzys migracyjny. Na jego fali partie populistyczne i skrajnie prawicowe zaczęły zdobywać coraz więcej zwolenników. Fakt, że Włochy jako kraj śródziemnomorski były na pierwszej linii i strach przed ludźmi wywodzącymi się z innej kultury zrobiły swoje. W 2018 roku, dzięki koalicji z antysystemowym Ruchem Pięciu Gwiazd, do władzy doszła skrajnie prawicowa Liga. Udało się to dlatego, że zrezygnowała ona z postulatu odłączenia się północy Włoch. W tym samym roku Liga wyszła na czoło w sondażach i prowadzenia nie oddała aż przez 3 lata. Tymczasem jej lider Matteo Salvini ma stanąć przed sądem za to, że jako minister spraw wewnętrznych w sierpniu 2018 roku bezprawnie przetrzymywał uchodźców na statku w porcie na Sycylii. Następne wybory przyniosły rządy RPG z centrolewicową Partią Demokratyczną. Współpraca ta jednak dość szybko się skończyła w wyniku różnic na temat Krajowego Planu Odbudowy. Włochy słyną z bardzo mało stabilnego systemu politycznego. Od 2004 roku żaden rząd nie przetrwał dłużej niż dwa lata a w historii Republiki nikt nie rządził przez pełną kadencję (pięć lat). Coraz większy brak zaufania do polityków także musi mieć wpływ na radykalizowanie się włoskiego społeczeństwa.
Teraz we Włoszech mamy rząd techniczny pod przewodnictwem byłego szefa Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghiego. Po poparciu tego gabinetu przez Mateo Salviniego, Liga spadła w sondażach na drugie miejsce a wyprzedzili ją Bracia Włosi – jeszcze bardziej skrajnie prawicowa partia. W ostatnim czasie można zauważyć zwiększenie aktywności organizacji Forza Nuova, która przez wielu uznawana jest za neofaszystowską.
We Włoszech wprowadzono tzw. Green Pass, czyli wystawiany osobom zaszczepionym dokument, który umożliwia wstęp do miejsca pracy. Przez kraj przetoczyły się fale protestów. W Rzymie wspomniana FN dokonała ataku na siedzibę największego związku zawodowego. Co prawda Salvini potępił to zdarzenie, ale na marszu przeciwko faszyzmowi nie pokazał się żaden przedstawiciel szeroko pojętej prawicy. Wydawałoby się, że pandemia koronawirusa, która tak silnie doświadczyła Włochy, powinna zbliżyć do siebie ludzi, a tymczasem jeszcze bardziej pogłębiła podziały. Mówi się także, że wielu Włochom nie podoba się kierunek, w którym zmierza Unia, szczególnie w kwestiach światopoglądowych. Według sondażu Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych z czerwca br. aż 57% Włochów uważa, że Unia nie działa, jak powinna. Należy również wspomnieć o tym, że mimo wielu sukcesów nie udało się zasypać przepaści pomiędzy północą a południem.
Nadzieję daje to, że choć Bracia Włosi odnieśli sukces w niedawnych wyborach samorządowych, Liga poniosła sromotną porażkę. Partia Demokratyczna okazała się, obok BW, największym wygranym tej batalii. Jednak w optymizmie trzeba być ostrożnym. W Polsce także w miastach, nawet na tzw. ścianie wschodniej rządzi strona liberalna, ale ogólnokrajowe wybory wciąż wygrywa PiS. W sondażach dotyczących włoskiego parlamentu wciąż prowadzą: Bracia Włosi (20,7%) i Liga (19,2%). Nie jest to może oszałamiający wynik, ale obie partie zapowiadają stworzenie po wyborach koalicji wraz z Forza Italia byłego premiera Silvio Berlusconiego. Co prawda wspomniane ugrupowanie uważa się za centroprawicowe, ale znane jest z puszczania oka do środowisk skrajnych. Obecna przywódczyni Braci Włochów Giorgia Meloni została wprowadzona do wielkiej polityki lata temu poprzez rząd FI, gdzie była ministrem do spraw młodzieży. W obecnym układzie politycznym Itexit jest niemożliwy, ale wszystko może się zdarzyć, gdy do głosu dojdą wyżej wymienione siły.
Historia Włoch w Unii Europejskiej pokazuje, jak krótka może być droga od euroentuzjazmu do eurosceptycyzmu, a nawet nastrojów antyunijnych. Musimy bardzo uważać na rządową propagandę, bo ponad 70% poparcia Polaków dla członkostwa w Unii nie jest dane raz na zawsze. Niech nie zmyli Was, że jedyny kraj, który opuścił UE nigdy nie był szczególnie proeuropejski. Miejcie oczy i uszy szeroko otwarte.
W ostatnim czasie z ust rządzących słyszę wciąż, że Unia Europejska jest zupełnie inna niż w czasie, kiedy do niej Polska przystępowała (luźny związek suwerennych państw połączonych współpracą gospodarczą). Oczywiście poniekąd jest to prawda, bo jak mawiał Heraklit z Efezu – wszystko płynie, więc nigdy nie ma tej samej rzeki. Jednak przytoczone słowa bynajmniej nie mają charakteru filozoficznego. Czy UE rzeczywiście aż tak bardzo się zmieniła i czy naprawdę 17 lat temu nie dało się przewidzieć kierunku zmian? Na te pytania postaram się odpowiedzieć w dzisiejszym tekście.
Na początek trzeba by było pokrótce przypomnieć historię integracji europejskiej. Pierwszym protoplastą dzisiejszej Unii Europejskiej była Europejska Wspólnota Węgla i Stali. Powstała w 1952 roku a na celu miała zapobiegnięcie kolejnej wojnie w Europie poprzez kontrolę najważniejszych gałęzi przemysłu zbrojeniowego, czyli wydobycia węgla i produkcji stali. Sukces EWWiS skłonił europejskich przywódców do objęcia współpracą także innych dziedzin gospodarki. Dzięki temu w 1958 roku powstały dwie nowe organizacje – Europejska Wspólnota Gospodarcza i Europejska Wspólnota Energii Atomowej. Wreszcie w 1993 roku powołano do życia UE jaką znamy. Polska przystąpiła do niej w 2004 roku, wraz z dziewięcioma innymi państwami.
Już sam fakt powstania Unii Europejskiej powinien sugerować, że coś naprawdę zmieniło postrzeganie przyszłości integracji europejskiej. Inaczej po co w ogóle by powstała? Jednak, jako że traktuję swoich czytelników poważnie, wskażę elementy, które pokazują, że od dawna wszystko zmierzało w stronę unii politycznej.
Pierwsze próby innego rodzaju współpracy niż gospodarcza w ramach Wspólnoty Europejskiej podjęto już na samym początku. W 1951 roku pojawił się pomysł Europejskiej Wspólnoty Obronnej, ale szybko upadł. Równoległy projekt Europejskiej Wspólnoty Politycznej również nie znalazł wtedy poparcia. Jednak w tym wypadku temat wracał, co jakiś czas. Za pierwszy poważny krok w stronę współpracy politycznej trzeba uznać utworzenie w 1974 roku Rady Europejskiej, czyli forum rozmów przywódców i głów państw członkowskich. Wtedy miało to jedynie charakter konsultacji. Na konkret trzeba było czekać aż do 1992 roku, kiedy to w holenderskim Maastricht podpisano Traktat ustanawiający Unię Europejską. Została stworzona Wspólna Polityka Zagraniczna i Bezpieczeństwa. Wniosek o członkostwo składaliśmy wiedząc już o tym. Następnie traktat amsterdamski z 1997 roku, wprowadził funkcję
wysokiego przedstawiciela ds. Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa. Natomiast w 2007 roku traktat lizboński zwiększył jego znaczenie. Powołał także funkcję stałego przewodniczącego Rady Europejskiej, którą z resztą przez dwie kadencje pełnił Donald Tusk, nazywaną potocznie Prezydentem Europy. Sama RE otrzymała obecną rolę wyznaczania ogólnych kierunków współpracy państw członkowskich. Na koniec trzeba podkreślić, że ostatni traktat został, z trudem, bo z trudem, ale jednak zaakceptowany i podpisany przez prezydenta Polski wywodzącego się z obecnego obozu rządzącego a lwią część negocjacji prowadził rząd Jarosława Kaczyńskiego.
Chyba udało mi się wykazać, że Unia Europejska nie zmieniła się w sposób, który nie był do przewidzenia. Na pewno był, kiedy wchodziliśmy do Unii a pierwsze kroki w stronę integracji politycznej podjęto na długo zanim wróble zaczęły ćwierkać o naszym członkostwie. Zaprzeczenie temu jest albo totalną ignorancją albo perfidnym populizmem. Przychylałbym się jednak do tej drugiej wersji. Dobrze się to wpisuje w kampanię obrzydzenia UE, która ma czelność wymagać od nas przestrzegania prawa. Nie dajcie się wciągnąć w tę niebezpieczną grę. Wbrew temu co mówią “prawdziwi Polacy “opuszczenie Unii Europejskiej przez Polskę będzie katastrofą dla naszego kraju.
Artykuł, który ukazał się 6 lipca 2015 roku w gazecie Trybuna.
W ostatnim czasie duże kontrowersje budzi TTIP, czyli Transatlantic Trade and Investment Partnership. Ta negocjowana od ponad dwóch lat umowa ma połączyć Unię Europejską i Stany Zjednoczone w największą w historii strefę wolnego handlu na wzór północnoamerykańskiej NAFTY. Konkretniej mówiąc porozumienie to ułatwi handel i inwestycje między oboma podmiotami. Prawdopodobnie wbrew zapowiedziom, dokument nie zostanie podpisany jeszcze w tym roku. Korzyści płynące z TTIP w postaci zniesienia wzajemnych ceł, bardzo mocnego pobudzenia wzrostu gospodarczego, olbrzymiego zastrzyku finansowego, stworzenia nowych miejsc pracy, tańszych towarów amerykańskich czy zwiększenia bezpieczeństwa energetycznego (dzięki łatwiejszemu dostępowi do gazu i ropy z USA), są olbrzymie, niezaprzeczalne i powszechnie znane. Jednak publikacji na temat zagrożeń pojawia się jak na lekarstwo. Może warto dostrzec zarówno w pełni racjonalne, jak i ideologiczne przesłanki, wiele mówiące o słuszności tego dokumentu lub jej braku. Czy na pewno będzie to dla nas korzystne porozumienie?
Największe kontrowersje wywołuje klauzula Rozstrzygania Sporów między Inwestorami a Państwem. Wprowadzi ona mechanizm, dzięki któremu firmy będą mogły wystąpić na drogę arbitrażu, jeśli uznają, że ustawodawstwo danego kraju szkodzi ich interesom gospodarczym. Sprawi to, że jeśli jakieś państwo członkowskie narazi przedsiębiorcę na straty w wyniku zmian norm ekologicznych, zwiększenia podatków czy podniesienia płacy minimalnej, poniesie ono sankcje finansowe. Głośna jest ostatnio sprawa Ekwadoru, na który została nałożona podobna kara. Proces firma – kraj z pominięciem normalnej procedury sądowej, to coś nie do przyjęcia w demokratycznym świecie. Może sprawiać, że wielkie korporacje będą wywierać presję na rządy, aby te wdrażały korzystne dla nich przepisy.
Amerykanie postulują o ustanowienie Rady Współpracy Regulacyjnej. Ma być to ponadnarodowe zgromadzenie ekspertów, które będzie określać, jakie przepisy są niezgodne z duchem wolnego rynku i inwestycji. Corporate Europa Observatory stwierdziło, że organ ten przyczyni się do zmniejszania wpływu na regulacje środowisk politycznych, organizacji pozarządowych oraz obywatelskich. Jeszcze dalej posunięte obawy wyraziła profesor Leokadia Oręziak z SGH. Stwierdziła ona, że RWR będzie mieć władzę nad państwami i instytucjami demokratycznymi. To właśnie regulacje są najtrudniejszą kwestią w negocjacjach nad TTIP. Ujednolicanie amerykańskich i unijnych regulacji może przyczynić się do obniżenia europejskich standardów bezpieczeństwa, ekologicznych czy zdrowotnych. W Stanach Zjednoczonych zagadnienia ochrony środowiska są szczególnie mocno lekceważone. Oba zapisy (RWR i RSIP) służyć mają tylko wielkiemu biznesowi i naruszają zasady demokracji.
TTIP bardzo obawiają się również drobni rolnicy z państw rozwijających się. Wielkie koncerny spożywcze mogą chcieć zdominować małe rynki lokalne. Wielu ekspertów uważa, że to właśnie one są kluczowe dla walki z głodem. Na przykład w Brazylii, w przedszkolach i szkołach podstawowych, wprowadzono rządowy program żywienia, który bazuje na lokalnych produktach. W chwili zawarcia TTIP podobny projekt musiałby zostać zamknięty, gdyż zagrażałby wspólnym interesom handlowym UE i USA. Umowa ma regulować przecież też stosunki gospodarcze z państwami trzecimi. Drobni rolnicy straciliby gwarancje dostaw do gmin a być może nawet własną ziemię. W związku z tym stowarzyszenie zajmujące się m.in. problemem głodu Brot fur die Welt postuluje o sprawdzenie TTIP pod względem praw człowieka i dołączanie klauzuli na ten temat do każdej umowy handlowej.
Wspólny amerykańsko – unijny rynek mógłby po obu stronach Atlantyku przyczynić się do dyskryminacji towarów z trzeciego świata, jeśli zostaną zniesione wzajemna cła.
Doprowadzi to do załamania, a być może nawet upadku, gospodarek najmniej rozwiniętych krajów. Nie od dziś przecież wiadomo, że biedniejsze państwa jakoś żyją żywiąc te bogatsze, bo rolnictwo jest głównym źródłem ich PKB. Zresztą nie trzeba trzeciego świata. Warto tu przytoczyć przykład Meksyku, który pod wpływem umowy o wolnym handlu z Kanadą i Stanami Zjednoczonymi nie wytrzymał konkurencji, co zrujnowało jego gospodarkę. Kraj kiedyś samowystarczalny w zakresie produkcji żywności, importuje z USA 40% artykułów spożywczych. Zdaniem przedstawiciela Fundacji Bertelsmanna Thießa Petersena część zysków uzyskanych dzięki TTIP powinna zostać przeznaczona na rekompensaty dla państw trzecich. Trudno powiedzieć, czy śmiać się czy płakać. Zachód, tak naprawdę, nigdy nie zrobił nic konstruktywnego dla trzeciego świata.
Związki nauczycieli i studentów wyrażają obawy, że konsekwencją zawarcia TTIP może być obniżenie jakości kształcenia w krajach UE. Swobodniejszy dostęp amerykańskich firm do europejskiego rynku zwiększy ryzyko komercjalizacji i prywatyzacji szkół. Tego typu prywatne placówki w Stanach Zjednoczonych nastawione są na zysk a europejskie inwestują środki z czesnego np. w pomoce naukowe. Szczególnie skorzystałyby amerykańskie prywatne instytucje szkolnictwa wyższego, które mogłyby tworzyć swoje filie w Europie. Nie wiadomo jeszcze, czy USA będą postulowały o objęcie edukacji TTIP. W związku z tym wspomniane środowiska domagają się wykluczenia tej kwestii z negocjacji. Ten sam problem dotyczy także służby zdrowia, kultury czy innych dziedzin, które przez nas Europejczyków nie są traktowane jak zwykłe usługi.
Istnieją także przesłanki ideologiczne, które wbrew pozorom są tu dość ważne. Ojcowie założyciele Wspólnoty Europejskiej pragnęli współpracy państw Starego Kontynentu nie tylko po to, by nie powtórzył się koszmar wojny, ale też w celu odbudowy gospodarki i ciągłego jej rozwoju. Nie po to chyba, żeby ten cały dorobek dzielić teraz z USA? Z pewnością europejska gospodarka miała kiedyś stać się konkurencją dla amerykańskiej. W końcu jeden z ojców WE– Winston Churchill mówił o koncepcji Stanów Zjednoczonych Europy. Bez silnej gospodarki nie ma przecież silnego państwa, nawet federacyjnego. Robert Schuman z pewnością przewraca się w grobie obserwując negocjacje nad TTIP.
Unia Europejska wciąż pokaleczona po kryzysie finansowym ma dziś kolejny problem –z własną tożsamością. Nie widać w jej polityce żadnego celu strategicznego ani wizji czym ma być w przyszłości – federacją czy konfederacją? Co z buntującymi się państwami członkowskimi? Jakiekolwiek kroki w celu rozwoju idei Zjednoczonej Europy powinny zostać podjęte natychmiast, bo każdy dzień stagnacji czyni problem coraz większym. Kto stoi w miejscu ten się cofa. Być może samonapędzający się proces integracji uśpił czujność europejskich przywódców. Na początku chodziło o wiekuisty pokój i odbudowę kontynentu po wojennych zniszczeniach. Później zaczął się proces liberalizacji handlu, który zapewnił wysoki poziom rozwoju gospodarczego. Unia Europejska dała wspólną walutę i integrację państw byłego bloku wschodniego. Teraz, gdy już mamy względny dobrobyt powinniśmy zacząć gonić Stany Zjednoczone. Tymczasem politycy europejscy jeszcze bardziej chcą zwiększyć ich wpływ na Stary Kontynent. O ile obecność USA podczas zimnej wojny była niezbędna w obliczu mniej lub bardziej realnego zagrożenia ze strony Związku Radzieckiego, dziś nie ma większej racji bytu. Często można mieć wrażenie, że na początku lat dziewięćdziesiątych, co prawda porzuciliśmy jarzmo bipolarnego podziału Europy, ale zostało ono zastąpione zwiększeniem amerykańskiej strefy wpływów. To już wtedy powinny zostać podjęte działania dążące do uniezależnienia się i od zamorskiego mocarstwa.
Skąd bierze się to bezkrytyczne uwielbienie dla Stanów Zjednoczonych? Europa chyba już wystarczająco odwdzięczyła się za pomoc w dwóch wojnach światowych i plan Marshalla. USA wpakowały państwa europejskie w dwie bezsensowne wojny (Irak i Afganistan).
Zawirowania na rynku amerykańskim już dwukrotnie doprowadziły do poważnego kryzysu finansowego, który mocno odbił się na Europie. Ten z lat trzydziestych wymienia się przecież jako jedną z przyczyn drugiej wojny światowej. Czyż naszym celem nie powinno być to, by już nigdy nieodpowiedzialne gospodarowanie Stanów Zjednoczonych nie odbiło się na UE?
Pojawiają się głosy, że decyzja Brukseli o negocjowaniu TTIP wynika z chęci zatrzymania w Unii Wielkiej Brytanii. Państwo to nie musiałoby wtedy wybierać między ściślejszą współpracą w ramach Wspólnoty a zbliżeniem ze Stanami Zjednoczonymi. Nie wydaje się to tak oczywiste. Negocjacje i tak w końcu ruszyłyby, choć może nieco później. Jednak, jeśli rzeczywiście takie było zamierzenie to jest to niezwykle nierozważne. Brytyjczycy mogą zacząć wysuwać roszczenia, żeby podobną współpracą objąć także Australię i Kanadę czy inne państwa Commonwealthu. Pozostanie Zjednoczonego Królestwa w Unii Europejskiej jest oczywiście ogromne ważne dla jej niepewnej dzisiaj przyszłości, ale na pewno nie za wszelką cenę. Lepsza nieco słabsza, ale stabilna Wspólnota niż silna, do której zostanie wpuszczony koń trojański.
TTIP, choć niesie za sobą ogromne korzyści ekonomiczne, z wielu powodów jest nie do przyjęcia. Jak zawsze służyć ma głównie interesowi tych już i tak bardzo bogatych, zwykli ludzie mogą tylko stracić. Bierze się też pod uwagę wiele zapisów, które stawiają Stany Zjednoczone w uprzywilejowanej sytuacji wobec Unii. Nie można wyrazić zgody na jeszcze większe uzależnienie Europy od USA. Apelujmy więc do europejskich polityków, żeby kolejny raz zastanowili się nad sensem i konsekwencjami TTIP. Panowie, nie idźcie tą drogą! Skoro jednak już podjęto negocjacje, to należy postawić Stanom Zjednoczonym bardzo twarde warunki. Przede wszystkim uniemożliwić im ingerencje w wewnętrzne regulacje UE i państw członkowskich. Należy też uwzględnić wszelkie obawy i sugestie organizacji społecznych. Trzeba też wreszcie uczynić negocjacje bardziej jawnymi, bo trzymanie ich w dużej tajemnicy nie przysparza wielu zwolenników TTIP.
„Historia Magistra Vitae Est” mówi stare łacińskie powiedzenie zaczerpnięte z myśli Cycerona. W tłumaczeniu na język polski znaczy to: historia jest nauczycielką życia. To mądra sentencja, która sprawdza się, jeśli człowiek poznaje zdarzenia z przeszłości, analizuje je, wyciąga wnioski, które wykorzystuje przy podejmowaniu ważnych decyzji. Na nic jednak wybieranie z historii tylko tych zdarzeń, które są przydatne rządzącym dla uzasadnienia własnych poczynań i wpływania na świadomość narodową. Na czym polega polska tak zwana „polityka historyczna”? Chciałbym w tym artykule zastanowić się nad rzeczywistą pozycją naszego kraju w Europie z perspektywy ambicji, z jednej strony grup umiarkowanych a z drugiej środowisk bliskich skrajnej prawicy.
Etos powstańców warszawskich przesunął się na daleki plan. W kontekście tamtych wydarzeń mówi się prawie wyłącznie o tzw. „Żołnierzach wyklętych”, mimo że byli wśród nich bandyci korzystający z powojennego chaosu. Podobnie ofiary Katynia funkcjonujące w polskiej świadomości narodowej rozpłynęły się w „smoleńskiej mgle”. W czasie obchodów rocznicy zbrodni katyńskiej mówi się dzisiaj głównie o ofiarach katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem. Próbuje się zakłamać prawdę o Jedwabnem, pogromie kieleckim i licznych przypadkach wydawania żydów nazistom głównie z przyczyn materialnych i bytowych. Niszczy się również autorytety tych ludzi, którzy w niezaprzeczalny sposób znacznie przyczynili się do zmian ustrojowych w naszym kraju jak Władysław Frasyniuk, Jan Rulewski czy Zbigniew Bujak, z Lechem Wałęsą na czele. Celem takiej polityki historycznej jest wpływanie na mentalność ludzi, budzenie w nich poczucia krzywdy i „dumy narodowej” wszystko po to, żeby naród polski poczuł się wyjątkowy i wciąż cierpiący za swą szlachetność. Nie jesteśmy przecież jedynym narodem na świecie, który przez wieki borykał się z wielkimi trudnościami i wrogami. (Na przykład Żydzi i Irlandczycy, którzy przez wieki czekali na własne państwo). Mieliśmy swoje szanse wielokrotnie, ale w odróżnieniu od innych nie umieliśmy ich wykorzystać. To manipulowanie historią Polski jest przerażające szczególnie dlatego, że trafia na niezwykle podatny grunt wśród młodego pokolenia. Próbkę wspomnianego zjawiska mieliśmy 11 listopada minionego roku, gdy ogromna grupa mocno podejrzanych ludzi demonstrowała „swój patriotyzm”. Mamy też przykłady co najmniej słownych ataków na tle narodowościowym. Do czego może to doprowadzić, dobitnie pokazały wojna domowa w Hiszpanii i II wojna światowa. W normalnym świecie młodzież powinna być światła i nie oglądać się za siebie tylko iść naprzód.
Można odnieść wrażenie, że skrajna prawica i jej elektorat widzi Polskę rządzącą w Europie albo poza Europą. Widać to szczególnie w polityce zagranicznej naszego kraju pod rządami Prawa i Sprawiedliwości. Z jednej strony najważniejsze osoby w państwie mówią o ogromnej wadze, jaką ma dla Polski Unia Europejska, a z drugiej odrzucają, lekceważą, nawet wyśmiewają zarzuty instytucji europejskich wobec władzy. Nie brakuje też pouczania unijnych polityków czy przywódców państw członkowskich. Tymczasem bez UE nie mamy szans na tak dobrą egzystencję jak do tej pory. Moim zdaniem nasz kraj nie powinien marzyć o osłabieniu roli Francji i Niemiec. Tandem ten jest kluczowy dla istnienia silnej Unii Europejskiej, gdyż to na współpracy tych dwóch państw zbudowano Wspólnotę. Swojego miejsca powinniśmy upatrywać gdzieś na poziomie Hiszpanii, kraju często porównywanego do Polski, choćby ze względu na potencjał demograficzny i ekonomiczny. Takie wydaje się być racjonalne i dobrze służące Polsce stanowisko.
Tylko raz w historii Polska była naprawdę wielka. Rzeczpospolita Obojga Narodów była wzorem dla wielu zachodnich państw. Dziś nie rozumieją, co dzieje się z tym krajem jeszcze niedawno stawianym za wzór przemian ustrojowych. Jest to dla nas olbrzymia strata wizerunkowa. Jednak, jak mawiają Czesi „to se ne wrati“. Gdzieś w internecie przeczytałem komentarz o tym, że nawet Tatarzy i Turcy nas nie złamali a sami nieraz doprowadzaliśmy do własnego upadku poprzez wewnętrzne swary. Wszystko, co wydarzyło się potem, było już naturalną konsekwencją nieudolnej polityki. To nie my jesteśmy szczególnie prześladowani ani sąsiedzi nie nienawidzą nas. Po prostu jakoś tak nieszczęśliwie znaleźliśmy się w miejscu na Ziemi, które od zarania dziejów jest niezwykle atrakcyjne dla innych. Najazdy przecież miały tu miejsce od wieków. Dlaczego wciąż nie uczymy się na swoich błędach? Obecna sytuacja w Polsce doskonale to obrazuje. Od dwudziestu pięciu lat nasz kraj przeżywał nieustanny rozwój i wzrost znaczenia. Nagle wybraliśmy sobie władzę, która postanowiła cały ten dorobek zakwestionować. Wręcz wyrzucić go na śmietnik. Dodatkowo jeszcze wywołuje awantury z wszystkimi możliwymi sąsiadami. Czekać tylko należy na „konflikt z Morzem Bałtyckim”. No a przecież co lato atakuje nas sinicami. Za jedynego sojusznika uważane są Węgry, ale one i tak w którymś momencie wybiorą własny interes wykazując się tym samym pragmatyzmem bliskim egoizmowi. Bezsensowne wydają się też megalomańskie projekty gospodarcze takie jak: budowa centralnego portu lotniczego czy postawienia na produkcję samochodów elektrycznych. Najbardziej przerażające jest to, że wśród obywateli nie brakuje gorących zwolenników takiej polityki. Oby tylko decydenci nie pozwolili doprowadzić do całkowitego upadku państwa. Tym razem podniesienie się z niego do poziomu z ostatniego dwudziestopięciolecia będzie praktycznie niemożliwe.