Ładowanie

Obalamy euromity

Unia Europejska nie gryzie
Zapraszam

Euromit nr 20 – Innym wolno więcej w kwestii praworządności

Niemiecki Trybunał Konstytucyjny

Rządzący starają się nas przekonać, że inne państwa członkowskie Unii Europejskiej nie są ścigane za takie same naruszenia co Polska. Brak dostępu do rzetelnej wiedzy i zakorzenione u wielu Polaków poczucie krzywdy sprawia, iż ludziom o bardziej konserwatywnych poglądach łatwo w to uwierzyć. Szczególnie, gdy jeszcze chodzi o Niemcy, to już w ogóle nie ma miejsca na obiektywizm. Słynne na całą Europę a może i Świat było „Niemcy mnie biją” wykrzyczane przez Jana Marię Rokitę wyprowadzanego z samolotu przez niemiecką policję. Biorąc wszystko pod uwagę, chciałbym bez emocji i uprzedzeń wyjaśnić kwestię rzekomego nierównego traktowania państw członkowskich.

Najpierw zastanówmy się, czy Unia Europejska ma w ogóle prawo karać państwa członkowskie. Artykuł 2 Traktatu o Unii Europejskiej mówi nam na jakich wartościach opiera się UE.

Unia opiera się na wartościach poszanowania godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również poszanowania praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości. Wartości te są wspólne Państwom Członkowskim w społeczeństwie opartym na pluralizmie, niedyskryminacji, tolerancji, sprawiedliwości, solidarności oraz na równości kobiet i mężczyzn.”

Jeśli zaś chodzi o możliwościkarania państw członkowskich pomocny okazuje sięArtykuł 7:

1.   Na uzasadniony wniosek jednej trzeciej Państw Członkowskich, Parlamentu Europejskiego lub Komisji Europejskiej, Rada, stanowiąc większością czterech piątych swych członków po uzyskaniu zgody Parlamentu Europejskiego, może stwierdzić istnienie wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia przez Państwo Członkowskie wartości, o których mowa w artykule 2. Przed dokonaniem takiego stwierdzenia Rada wysłuchuje dane Państwo Członkowskie i, stanowiąc zgodnie z tą samą procedurą, może skierować do niego zalecenia.

Rada regularnie bada, czy powody dokonania takiego stwierdzenia pozostają aktualne.

2.   Rada Europejska, stanowiąc jednomyślnie na wniosek jednej trzeciej Państw Członkowskich lub Komisji Europejskiej i po uzyskaniu zgody Parlamentu Europejskiego, może stwierdzić, po wezwaniu Państwa Członkowskiego do przedstawienia swoich uwag, poważne i stałe naruszenie przez to Państwo Członkowskie wartości, o których mowa w artykule 2.

3.   Po dokonaniu stwierdzenia na mocy ustępu 2, Rada, stanowiąc większością kwalifikowaną, może zdecydować o zawieszeniu niektórych praw wynikających ze stosowania Traktatów dla tego Państwa Członkowskiego, łącznie z prawem do głosowania przedstawiciela rządu tego Państwa Członkowskiego w Radzie. Rada uwzględnia przy tym możliwe skutki takiego zawieszenia dla praw i obowiązków osób fizycznych i prawnych.

Obowiązki, które ciążą na tym Państwie Członkowskim na mocy Traktatów, pozostają w każdym przypadku wiążące dla tego Państwa.

4.   Rada może następnie, stanowiąc większością kwalifikowaną, zdecydować o zmianie lub uchyleniu środków podjętych na podstawie ustępu 3, w przypadku zmiany sytuacji, która doprowadziła do ich ustanowienia.

5.   Zasady głosowania, które do celów niniejszego artykułu stosuje się do Parlamentu Europejskiego, Rady Europejskiej i Rady, określone są w artykule 354 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej”

Wynika z tego, że państwo członkowskie może zostać ukarane po złożonej, przejrzystej i odwracalnej procedurze. Jednocześnie nie ma mowy o usunięciu kraju z Unii Europejskiej jako karze. Jest jednak możliwość odebrania mu praw członka. Można przez to rozumieć pozbawienie głosu w Radzie Europejskiej czy zablokowanie środków z budżetu UE.

Na pewno słyszeliście, że Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej nakłada na Polskę kary finansowe za nieprzestrzeganie wyroków. Ich suma wynosi już 556 milionów euro. Takie uprawnienia daje TSUE artykuł 260 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej:

1.   Jeśli Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej stwierdza, że Państwo Członkowskie uchybiło jednemu z zobowiązań, które na nim ciążą na mocy Traktatów, Państwo to jest zobowiązane podjąć środki, które zapewnią wykonanie wyroku Trybunału.

2.   Jeżeli Komisja uzna, że dane Państwo Członkowskie nie podjęło środków zapewniających wykonanie wyroku Trybunału, może ona wnieść sprawę do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, po umożliwieniu temu Państwu przedstawienia uwag. Wskazuje ona wysokość ryczałtu lub okresowej kary pieniężnej do zapłacenia przez dane Państwo Członkowskie, jaką uzna za odpowiednią do okoliczności.

Jeżeli Trybunał stwierdza, że dane Państwo Członkowskie nie zastosowało się do jego wyroku, może na nie nałożyć ryczałt lub okresową karę pieniężną.

Procedura ta nie narusza artykułu 259.

3.   Jeżeli Komisja wniesie skargę do Trybunału zgodnie z artykułem 258, uznając, że dane Państwo Członkowskie uchybiło obowiązkowi poinformowania o środkach podjętych w celu transpozycji dyrektywy przyjętej zgodnie z procedurą ustawodawczą, Komisja może, o ile uzna to za właściwe, wskazać kwotę ryczałtu lub okresowej kary pieniężnej do zapłacenia przez dane Państwo, jaką uzna za odpowiednią do okoliczności.

Jeżeli Trybunał stwierdzi, że nastąpiło naruszenie prawa, może nałożyć na dane Państwo Członkowskie ryczałt lub okresową karę pieniężną w wysokości nie przekraczającej kwoty wskazanej przez Komisję. Zobowiązanie do zapłaty staje się skuteczne w terminie określonym w wyroku Trybunału.

Koronnym argumentem PiS-u mającym udowodnić nierówne traktowanie państw członkowskich przez instytucje unijne w zakresie praworządności jest taki, że Trybunał Konstytucyjny Niemiec rzekomo wydał wyrok o wyższości niemieckiej Konstytucji nad prawem unijnym i nikt nawet nie zwrócił na to uwagi. Decyzja ta jest zdaniem rządzących dowodem na to, że wyroki TSUE nie są niepodważalne a orzeczenie BverfGv ma stanowić wskazówkę dla sądów konstytucyjnych w innych krajach. Jaka jest prawda?

W 2020 roku Niemiecki Trybunał Konstytucyjny (BVerfG) orzekł, że władze państwa złamały prawo nie biorąc udziału w skupie obligacji zrealizowanym w 2015 roku przez Europejski Bank Centralny. Co za tym idzie uznano, że EBC przekroczył swoje uprawnienia określone w prawie unijnym. Wyrok zapadł w wyniku wniosku grupy niemieckich ekonomistów i przedsiębiorców. W 2017 roku sędziowie Niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego zwrócili się do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej z tzw. pytaniem prejuscydialnym prosząc o ocenę działań EBC i wydanie orzeczenia, które uniemożliwi dalszy skup obligacji. TSUE stwierdził jednak w grudniu 2018 roku, że Europejski Bank Centralny nie złamał prawa unijnego. Wskutek wyroku BVerfG Komisja Europejska w czerwcu 2021 roku uruchomiła przeciw Niemcom opisaną wyżej procedurę naruszeniową! Zarzucono im: „naruszenie podstawowych zasad prawa UE, w szczególności zasad autonomii, pierwszeństwa, skuteczności i jednolitego stosowania prawa Unii, a także poszanowania właściwości Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej na mocy art. 267 TFUE (Traktat o funkcjonowaniu Unii Europejskiej)”.

Trzeba podkreślić, że w odróżnieniu od wyroku polskiego TK, ten niemiecki zapadł w konkretnej sprawie i nie kwestionował prawa unijnego na poziomie ogólnym. Nawet, jeśli uznalibyśmy, że niemiecki Trybunał Konstytucyjny rzeczywiście wydał wyrok na temat wyższości prawa krajowego nad unijnym, to wobec opinii Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, wycofano się z tego w grudniu 2021 roku. Procedura naruszeniowa została odwołana. Polskie władze niechętnie wykonują wyroki TSUE i tylko te, które są dla nich akceptowalne, Wynikiem tego jest skala nałożonych kar. Znamiennym jest też to, że BverfG kompletnie odciął się od interpretacji polityków związanych z rządem PiS-u.

Jak widać w Unii Europejskiej wcale nie ma miejsca nierówne traktowanie państw członkowskich, jeśli chodzi o przestrzeganie przez nie praworządności. Nasz rząd chwyta się nawet brzytwy, żeby udowodnić swoje racje w konflikcie z Komisją Europejską. Stałą taktyką PiS-u jest rozbudzanie emocji narodowych poprzez rozdrapywanie ran, które już dawno powinny się zabliźnić. Oczywiście trzeba zwracać uwagę na wszelkie przejawy niesprawiedliwości. Jednak należy robić to uczciwie, a nie naginać fakty pod potrzeby udowodnienia swojej tezy.

Inne źródła:

https://eur-lex.europa.eu/legal-content/PL/TXT/?uri=CELEX:12016M/TXT

Euromit nr 19 – Polska nie potrzebuje pieniędzy z Funduszu Odbudowy

premier Mateusz Morawiecki – rzekomo główny odpowiedzialny za problemy Polski z Funduszem Odbudowy

Ostatnio w naszym kraju najgłośniejszym tematem związanym z Unią Europejską jest kwestia braku zatwierdzenia polskiego Krajowego Planu Odbudowy przez Komisję Europejską. Rząd PiS swoją znaną, wieloletnią już taktyką, odsuwa winę od siebie zrzucając ją na wszystkich dookoła. Dodatkowo stara się bagatelizować problem sugerując, że nie potrzebujemy jakichś brukselskich srebrników. W tym artykule chciałbym rozważyć, czy jest to prawdą.

Na początku przypomnijmy czym właściwie jest Fundusz Odbudowy. Został ustanowiony przez Unię Europejską w 2020 roku jako instrument służący odbudowie gospodarek państw członkowskich po pandemii koronawirusa. Jego wartość wynosi 750 mld euro (390 mld to bezzwrotne dotacje, a 360 mld niskooprocentowane kredyty). Jego znaczącą część (672,5 mld) stanowi Instrument na rzecz Odbudowy i Zwiększania Odporności. Pieniądze z niego mają być przeznaczone na inwestycje publiczne i reformy w państwach Unii. Według planu Polska ma otrzymać 27 mld w dotacjach i 32 mld kredytu, czyli w sumie 59 mld euro. Pieniądze na ten cel zostaną pozyskane na rynkach finansowych. Oznacza to, że kraje unijne pierwszy raz w historii zaciągnęły wspólny dług. Z tego powodu każde państwo członkowskie musiało ratyfikować umowę o zasobach własnych. Mało kto chce się do tego przyznać, ale to pierwszy krok w stronę federalizacji.
Każde państwo członkowskie musiało przedstawić swój Krajowy Plan Odbudowy, w którym zawarło dokładny plan wydatkowania przyznanych środków. Komisja Europejska ustaliła z góry, że 37 procent ma być przeznaczonych na zieloną transformację i 20 procent na cyfryzację. Reszta kwot jest zależna od indywidualnych potrzeb danego kraju, ale trzeba uwzględnić:

– inteligentny, zrównoważony oraz inkluzywny (nie wykluczający) rozwój gospodarzy i zatrudnienie,

– spójność społeczną i terytorialną,

– zdrowie i odporność

– politykę na rzecz następnego pokolenia.

Polska pod rządami Prawa i Sprawiedliwości na szczycie unijnym w 2020 roku wyraziła zgodę na wprowadzenie do prawa unijnego tzw. zasady „pieniądze za praworządność”. Mówi ona, że wypłata wszelkich środków z budżetu Unii dla państw członkowskich jest zależna od tego, czy dany kraj przestrzega praworządności. Oczywiście rząd nie podjął tej decyzji z dobrej woli. Po prostu istniało zagrożenie, że nie uda się uchwalić unijnego budżetu, co opóźniłoby napływ kolejnego strumienia pieniędzy do naszego kraju. Premier Mateusz Morawiecki zapewniał, że nowy instrument UE jest kompletnie bezzębny. Jednak okazało się, że te zęby są i to dość solidne. Komisja Europejska szybko użyła swojego nowego narzędzia i zablokowała pieniądze dla Polski i Węgier z Funduszu Odbudowy. Mateusz Morawiecki zbiera za tamten szczyt solidne cięgi od polityków prawego skrzydła obozu władzy, czyli Solidarnej (od niedawna Suwerennej) Polski ze Zbigniewem Ziobrą na czele.

Jako warunki odblokowania środków z Funduszu Odbudowy dla Polski wskazano likwidację Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego i przywrócenie wszystkich zawieszonych przez nią sędziów do orzekania. Mimo początkowych deklaracji, że FO to ogromna szansa dla Polski, nowy Plan Marshalla, rząd nie kwapił się do zastosowania się do zaleceń KE. W końcu ID zlikwidowano, ale w jej miejsce utworzono Izbę Odpowiedzialności Zawodowej Sędziów. Od swojej poprzedniczki różni się jednak jedynie nazwą. Unia oczywiście nie dała się zwieść, bo przecież nie chodziło o niewłaściwe nazewnictwo.
Teraz na stole leży propozycja, która zakłada przeniesienie spraw dyscyplinarnych do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Nie jest to zgodne z Konstytucją, ponieważ ta nie daje NSA uprawnień do dyscyplinarek. Poza tym są w niej wyraźnie rozdzielone sądy powszechne i administracyjne. Teraz sprawa utknęła w Trybunale Konstytucyjnym skierowana tam przez prezydenta. Rozprawa jest przewidziana na 30 maja. Jednak w TK ma miejsce konflikt. Liczna grupa sędziów kwestionuje przewodnictwo Julii Przyłębskiej sugerując, że jej kadencja wygasła. W związku z tym może być niemożliwe zebranie kworum potrzebnego do wydania zamówionego wyroku. PiS postanowił rozwiązać problem zmniejszając minimalny skład orzekający z 11 do 9 sędziów. Kolejny raz naruszenia próbują naprawić innymi naruszeniami. Literalnie nie jest to niezgodne z prawem, ale to ewidentne dostosowywanie przepisów do doraźnej potrzeby politycznej. Wiemy już, do czego prowadzi nadmierne upolitycznienie wymiaru sprawiedliwości.

Jak już wspomniałem przedstawiciele władzy w Polsce, przynajmniej do pewnego momentu starali się sugerować, że nasza forma ekonomiczna jest tak dobra, iż nie potrzebujemy żadnych pieniędzy z Unii. Przoduje w tym prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński. Stwierdził nawet, że to inne państwa chcą a wręcz muszą od nas pożyczać. Z tego powodu jest uznawany za naczelnego standupera (kabareciarza wygłaszającego monologi) kraju. Dopiero wojna na Ukrainie osłabiła animusz rządzących, zmienili retorykę i zaczęli iść na ustępstwa wobec Komisji Europejskiej. Jednak jak na olbrzymią stawkę, o jaką toczy się gra, nie są one znaczące.

Jaka jest tymczasem prawda o polskiej gospodarce? Co prawda inflacja już nie rośnie, ale wciąż jest na wysokim poziomie i w kwietniu br. wyniosła 14 %. W Unii Europejskiej jedynie Czechy (14,3 proc.) , Łotwa (15,6%) i Węgry (24,5 %) miały wyższą, ale ich zależność od Rosji była większa. Dwa ostatnie kwartały przyniosły spadek PKB naszego kraju (w IV kwartale 2022 r. o 2,3% a w I kwartale 2023 r. o 0,2%). Deficyt budżetowy (wydatki wyższe niż dochody) urósł do 3,7% PKB i jest jednym z najwyższych w UE, większe są jedynie: włoski (8%), węgierski (6,2%), rumuński (6,2%) i maltański (5,8%). Poza tym rząd składa coraz to nowe, kosztowne obietnice wyborcze, na co Koalicja Obywatelska odpowiada tym samym. Ewentualna realizacja tych zapowiedzi po wyborach dodatkowo obciąży naszą gospodarkę. Gdyby uwzględnić wspomniane postulaty, deficyt budżetowy wyniósłby 5,7% i byłby wtedy najwyższy w Unii. Inflacja oczywiście również podskoczy. Pieniądze z Funduszu Odbudowy byłyby silnym impulsem rozwojom dla polskiej gospodarki, przyniosłoby nowe inwestycje i pomogłyby stworzyć nowe miejsca pracy. Ponadto pojawienie się w Polsce dużej ilości pieniędzy w innej niż nasza walucie podziałoby antyiflacyjnie.

Szczególnie w świetle sytuacji gospodarczej na świecie wynikającej z popandemicznego kryzysu i wojny na Ukrainie, bagatelizowanie środków z Funduszu Odbudowy jest po prostu sprzeczne z polską racją stanu. Wydarzenia te mocno wpłynęły na największe potęgi, a co dopiero na nasz kraj? Choć uważany już za rozwinięty, nadal jest na dorobku a nasze władze popełniają liczne błędy. Zaryzykuję stwierdzenie, że nawet w normalnych warunkach te pieniądze byłyby nam niezbędne. Niemniej jednak taka retoryka służy jedynie umniejszaniu w oczach społeczeństwa problemu, który jest wyłączną winą rządzących.

Euromit nr 17 – Zachodnia Europa chciała nas w Unii tylko dla własnych korzyści

Premier Leszek Miller podpisuje traktat akcesyjny

Czasem spotykam się z opiniami, które podważają doniosłość chwili, jaką było wejście Polski do Unii. Nie mówi się o dziejowej sprawiedliwości i szansie dla naszego kraju. Te głosy sprowadzają wspomniany fakt do chęci wydojenia Polski przez starą UE i możliwości wykorzystywania taniej siły roboczej.

Emanacją tak zbiorczo ujętego mitu jest sugestia, że Niemcy chcieli mieć w postaci Polski rynek zbytu dla swoich produktów. W dzisiejszym felietonie chciałbym wykazać, ile jest w tym prawdy.

Zacznijmy od ekonomicznego wymiaru członkostwa Polski w Unii. Trzeba pamiętać, że nasz kraj na początku lat dziewięćdziesiątych, czyli kiedy rozpoczął się proces wchodzenia do UE, był biedny. Nikt w Europie nie myślał o własnych korzyściach z akcesji Polski. Wręcz przeciwnie – obawiano się, że zaszkodzi to całej starej Unii. Świeże było w pamięci zjednoczenie Niemiec, które mimo ogromu wpompowanych pieniędzy nie zakończyło się pełnym sukcesem i do dzisiaj wschodnie landy są dużo uboższe. Mimo to dążono do rozszerzenia, bo zdawano sobie sprawę z niewyobrażalnych korzyści politycznych – ostatecznego zakończenie ładu pojałtańskiego oraz rozszerzenia obszaru bezpieczeństwa i dobrobytu w Europie. Ponadto przy dostosowywaniu polskiej gospodarki do wspólnotowej, zastosowano asymetryczne znoszenie barier w handlu. Wspólnota robiła to dużo szybciej niż my dzięki czemu naszego rynku nie zalały nagle zachodnie produkty. Mogliśmy też w każdej chwili podnieść cła, jeśliby istniałoby zagrożenia dla restrukturyzowanego sektora gospodarki lub mającego trudności skutkujące problemami społecznymi. Czy tak wygląda wykorzystywanie innego państwa?

Co do absurdalnego zarzutu, że w naszym członkostwie chodziło jedynie o rynek zbytu, tanią siłę roboczą i niskie koszty produkcji głównie dla Niemiec. Oczywiście wejście Polski do Unii oznaczało także korzyści dla państw starej UE, bo inaczej nie doszłoby do rozszerzenia. Jednak i dla nas przyniosło bardzo pozytywne efekty m. in. w postaci napływu kapitału i wiedzy. Była to tzw. sytuacja win-win, czyli taka, na której korzystają obie strony. Czy naprawdę tylko dla wspomnianego wyżej celu wciągnięto do Unii aż dziesięć państw? O ile nasze władze wstawiały się za innymi państwami dawnego bloku wschodniego, to jaki cel miało przyjęcie Cypru i Malty? Poza tym przed 2004 rokiem było już jedno, duże, ale odstające od reszty pod względem gospodarczym państwo – Hiszpania.

Często pojawiają się głosy, że być może za wcześnie weszliśmy do Unii Europejskiej i do negocjacji powinniśmy przystąpić parę lat później z wyższej pozycji. Jednak bez tego, co dało nam członkostwo w UE, nie rozwijalibyśmy się tak błyskawicznie. Poza tym reszta nie stałaby wtedy w miejscu. Dziś nawet Hiszpania jest przed nami, a co dopiero trzy największe gospodarki Unii.

Ważnym wymiarem poważnego traktowania Polski przez starą Unię jest Trójkąt Weimarski, czyli platforma wzajemnych konsultacji naszego kraju z Francją i Niemcami. Jej pierwotnym zadaniem było wprowadzenie Polski do UE. Kiedy udało się to już osiągnąć, spotkania nie zostały zaniechane. Dawały teraz możliwość rozmów na temat wzajemnych relacji i przyszłości integracji europejskiej. Dlaczego relacje tych państw z Wielką Brytanią czy nawet Włochami – bogatszymi i ludniejszymi członkami UE nie były aż tak sformalizowane? Od samego początku istniała świadomość ważnej roli Polski w Unii Europejskiej. Można powiedzieć, że wspomniana formuła miała służyć wciągnięciu państwa polskiego do rdzenia Europy. Niestety wraz z powrotem PiS-u do władzy Trójkąt Weimarski stracił na znaczeniu na rzecz Grupy Wyszehradzkiej, czyli wybrano dalsze kiszenie się w środkowo-wschodnio europejskim sosie. Po opuszczeniu Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię moglibyśmy stać się pełnoprawnym trzecim graczem. Niestety nasz rząd zdecydował się na ideologiczną wojnę z instytucjami unijnymi i ciężar przesunął się w stronę Włoch i Hiszpanii. Megalomańskie ambicje PiS-u nie pozwalają przecież być trzecimi, nawet w tak elitarnym gronie. Muszą rządzić w regionie Europy Środkowowschodniej, choć jako członek wielkiej trójki byliby w stanie załatwić dla niego więcej.

Można znaleźć wiele przykładów na to, że członkostwo Polski było traktowane bardzo poważnie przez kraje starej Unii. Jeśli były dla nas jakieś efekty uboczne, to z pewnością nieuniknione. Zresztą wszystkie późniejsze korzyści w pełni zrekompensowały wszelkie straty. A, że wciąż jesteśmy tanią siłą roboczą – to już od nas zależy, jak wykorzystujemy rozwój.

Źródło:

Domagała A., Integracja Polski z Unią Europejską, Wydawnictwa Akademickie i Profesjonalne, Warszawa 2008

Euromit nr 15 – Inne państwa Unii Europejskiej więcej straciłyby na Polexicie niż Polska

Jeden z geniuszy ekonomii PiS-u

Jakiś czas temu przeczytałem o najbardziej kuriozalnej opinii związanej z ekonomicznymi aspektami członkostwa Polski w UE. Sugeruje ona, że w wypadku wyjścia Polski z Unii stracimy mniej niż inne państwa członkowskie, nawet te najbogatsze. Tym razem sprawdzimy, czy to stwierdzenie znajduje pokrycie w rzeczywistości i jakie skutki przyniósłby naszemu krajowi Polexit.  

Wyjście Polski z Unii Europejskiej oznacza brak corocznych wpływów z budżetu. Stracimy dostęp do ogromnego jednolitego rynku. Poza tym, co najważniejsze, stracimy duże zaufanie potencjalnych inwestorów a wielu z nich z pewnością wycofa swój kapitał z naszego kraju. Bycie państwem członkowskim UE oznacza konieczność przestrzegania zasad, także tych dotyczących prawa gospodarczego. No, przynajmniej umożliwia inwestorom łatwiejsze upominanie się o swoje prawa, bo mogą to robić przed unijnymi trybunałami.  

Trzeba podreślić, że wspólny rynek nie polega jedynie na relacjach gospodarczych między Polską a innymi państwami członkowskimi. Eksport z Polski stanowi zaledwie kilka procent wewnątrzunijnej wymiany handlowej. Takie Niemcy, największa gospodarka Europy, mają dużo większy wkład w handel każdego kraju UE. Straty innych byłyby niczym w porównaniu do braku wszelkich korzyści dla Polski z bycia częścią wspólnego rynku. Dobrym przykładem jest tu sytuacja Wielkiej Brytanii po Brexicie. Wg. Raportu Berelmana Zjednoczone Królestwo jako jedyne  bardzo mocno straciło na swojej własnej decyzji. Co prawda Irlandia również sporo straciła, ale WB była jej głównym partnerem handlowym. Pozostałe państwa członkowskie nieszczególnie odczułyby opuszczenie Unii Europejskiej przez ZK. Skoro tak bogaty kraj posiadający tylu gospodarczych sojuszników poza UE tak wyraźnie stracił, to co dopiero wciąż będąca na dorobku Polska 

Zatem, ile konkretnie straciłaby Polska? Nasze PKB zmniejszyłoby się o 10,6%. Poziom inwestycji spadłby o 20,4% Bezrobocie zwiększyłoby się o 1,5%. Konsumpcja byłaby niższa o 18,9%. Średnia dla UE wyniosłaby kolejno: PKB spadłoby o 8,7%, poziom inwestycji zmniejszyłby się o 7,1%, bezrobocie wzrosłoby o 1,1%, konsumpcja obniżyłaby się o15,1%. 

W ogóle, jeśli byłoby to prawdą, jakie to ma znaczenie, że inni stracą więcej?  Ważne, że MY stracimy! Dlaczego mamy tracić. To dobitnie pokazuje mentalność naszej klasy rządzącej wciąż będącej częścią polskiej mentalności. Ja mogę stracić. Byle ten taki siaki i owaki też  nie miał.  

Przedstawiona w niniejszym tekście teza do obalenia jest nie tylko bezsensowna na pierwszy rzut oka, ale też niespójna z faktami. Jednak nasza nieodpowiedzialna władza jest w stanie posunąć się do wygłoszenia każdego absurdu byleby osiągnąć swój cel – obrzydzić Polakom Unię Europejską. Mam jednak nadzieję, że już tylko twardy, bezrefleksyjny elektorat PiS-u wierzy w te brednie. 

Euromit nr 13 – Polska poza UE rozwinęłaby się tak samo

Hipotetyczny rozwój Polski poza UE

Tak, jak zapowiedziałem, w kolejnej części cyklu “Mity na temat wchodzenia Polski do Unii i jej członkostwa” zanalizuję, jak nasz kraj rozwijałby się nie będąc członkiem Wspólnoty. Dla części społeczeństwa w tym mini cudzie gospodarczym nie ma żadnej zasługi UE, tylko jakichś nadzwyczajnych zdolności Polaków. Spójrzmy, jak wyglądają fakty.

Najprościej do dzisiejszego tematu odnieść się poprzez porównanie rozwoju Polski i zbliżonej pod względem liczby ludności Ukrainy po 1989 roku. Nie jest to może idealny przykład ze względu na choćby inną strukturę gospodarki czy ciągłe zwroty w historii naszego sąsiada, ale trudno o lepszy. Od razu po upadku komunizmu obraliśmy kurs na Zachód zarówno pod względem politycznym jak i gospodarczym. Natomiast Ukraina jeszcze przez dwa lata pozostawała częścią Związku Radzieckiego. W 1991 roku stowarzyszyliśmy się z Unią Europejską, w 1994 roku złożyliśmy wniosek o członkostwo, by 3 lata później rozpocząć negocjacje akcesyjne, a nasi wschodni sąsiedzi wciąż jeszcze ściśle współpracowali z Rosją. Dopiero w 2004 roku, gdy wchodziliśmy do UE, w wyniku Pomarańczowej Rewolucji Ukraińcy zwrócili się w stronę Zachodu. Jednak droga ku świetlanej przyszłości została zakłócona przez wybór na prezydenta w 2007 roku prorosyjskiego Wiktora Janukowycza. To on w 2013 roku zapowiedział, że nie podpisze wynegocjowanej umowy stowarzyszeniowej z Unią. Doprowadziło to do protestów tzw. Euromajdanu, których efektem była ucieczka Janukowycza z kraju. Co działo się dalej, wszyscy dobrze wiemy. Rozwój Ukrainy został mocno zahamowany. Według ekspertów trwająca wojna cofnie ją o 15 lat. Jak te wszystkie zmiany wpływały na gospodarkę obu państw? Poniżej tabela, w której przedstawiam porównanie PKB na osobę (najważniejszy miernik bogactwa państwa) wyrażony w dolarach z uwzględnieniem poziomu cen w wybranych latach.


1991199419972004200720142020
Polska14,69811,64914,05418,28821,54326,65032,399
Ukraina10,4838,9357,02810,90213,34612,38612,376
Źródło: globaleconomy.com

Jak widać, jedynie na początku przemian ustrojowych Ukraina była bogatsza od Polski. Lata 1994-2004 stanowią sporą, ciągłą przewagę Polski. Po naszym wejściu do Unii dystans stale się zwiększał, by po 2014 roku stać się już ogromnym.

Innym sposobem na przedstawienie perspektywy alternatywnej drogi jest stworzenie modeli sztucznych państw na podstawie odpowiednio dobranych, rożnych wskaźników z innych państw pozostających poza UE jak najbardziej podobnych do tych, które w 2004 roku weszły do Unii Europejskiej. Wybrano wiele krajów z różnych rejonów Świata. Następnie te syntetyczne twory porównano z wszystkimi, nowymi państwami członkowskimi poza Chorwacją.

Okazało się, że Słowenia prawie nie zyskała na wejściu do UE, a Czechy niewiele. Wynika to z tego, że te dwa państwa były najlepiej rozwinięte, więc startowały z wyższego pułapu. Okazuje się nawet, iż im biedniejszy kraj tym korzyści większe.

Jak to wygląda w przypadku Polski? Gdybyśmy nie weszli do Unii nasz PKB per capita byłby na poziomie 21-22 tysięcy dolarów, a nie dzisiejszych 33 tysięcy dolarów, czyli mniejszy o 1/3. Od 2004 roku urosłoby nie o 90%, a 20%.

Najważniejsze jest to, że rozwój Polski jest ciągły a korzyści stale rosną. Wszystko datuje się na długo przed wejściem do UE, kiedy to do naszego kraju zaczęły płynąć pieniądze z licznych tzw. instrumentów przedakcesyjnych. Przestawianie zwrotnicy polskiej gospodarki na tory wolnorynkowe także robiło swoje.

Według ekspertów największą niewymierną korzyścią z członkostwa Polski w Unii Europejskiej jest dostęp do wspólnego rynku. Z jednej strony daje polskim przedsiębiorcom szersze możliwości i ogromny rynek zbytu dla naszych produktów, a z drugiej ułatwia zagranicznym podmiotom inwestowanie w Polsce. W ten sposób Polska stała się liderem usług transportowych czy lokowania centrów biznesowych. Dominujemy także w eksporcie mebli. Równie ważne dla naszej gospodarki było otwarcie granic wewnętrznych w UE. Zwiększyły się nasze wpływy z turystyki. W pewnym sensie na minus wychodzi to, że wielu Polaków mogło łatwiej podjąć lepiej płatną pracę za granicą, ale z drugiej strony sami staliśmy się popularnym celem emigracji zarobkowej ze Wschodu. Nie do przecenia jest także po prostu wzrost zaufania zagranicznych inwestorów do Polski. Wchodząc do Unii musieliśmy dostosować przepisy i standardy do tych europejskich. Można przyjąć, że jakimś cudem bylibyśmy w stanie pozyskać środki finansowe, ale wszelkie nieobliczalne lub trudno obliczalne profity mogła dać nam tylko Unia. Trzeba także pamiętać, że inwestycji dokonanych ze środków unijnych już nam nikt nie odbierze, ale bardzo łatwo stracić zaufanie potencjalnych inwestorów.

Nie ma wątpliwości, że dzięki członkostwu w Unii Europejskiej nie tyko niesamowicie rozwinęliśmy się pod względem gospodarczym, ale także wykonaliśmy olbrzymi skok cywilizacyjny. Każdy, kto choć raz był na Ukrainie wie, jak daleko z tyłu został ten kraj za Polską. Oczywiście polska gospodarka wciąż ma wiele problemów. Jest mało konkurencyjna i innowacyjna a jej głównym wkładem we wspólny rynek nieustannie jest praca. Jednak to już zależy od władz państw członkowskich, jak wykorzystywane są środki europejskie i wzrost gospodarczy. Poza tym nie wszystkie problemy da się rozwiązać pieniędzmi. Potrzebne są też odpowiednie przepisy.

Wydaję mi się, że głosy podkreślające brak zasług UE w naszym rozwoju wynikają jedynie z nostalgicznych resentymentów za wielką, samodzielną Polską. Pora przestać patrzeć za siebie. Naszą jedyną szansą na jasną przyszłość jest Zjednoczona Europa. W następnej części zanalizuję czym skończyłby się Polexit.

Euromit nr 12 – Polska straciła na członkostwie w Unii Europejskiej

Patryk Jaki – oficjalny zleceniodawca raportu na temat bilansu członkostwa Polski w UE

Dziś zaczynam cykl tekstów dotyczących mitów na temat wchodzenia Polski do UE i jej członkostwa.

Jakiś czas temu media obiegł tzw. Raport Jakiego. Jego autorami są profesor Zbigniew Krysiak (SGH, Instytut Myśli Schumana) i profesor Tomasz Grosse (Uniwersytet Warszawski). Został on kompletnie obśmiany przez większość ekonomistów. Chciałbym skonfrontować zawarte w nim dane z faktami na wypadek, gdyby do kogoś nie dotarły wnioski z raportu.

Według wyliczeń zawartych w Raporcie Jakiego, Polska w latach 2004-2020 straciła na członkostwie w UE 535 mld złotych. Co prawda z budżetu UE otrzymaliśmy w tym okresie 593 mld złotych, ale bilans finansowy spółek Unii Europejskiej transferujących zyski z Polski oraz zyski polskich spółek z UE wyniósł 981 mld złotych, co oznacza stratę 388 mld złotych. Na eksporcie mieliśmy stracić 147 mld złotych.

Cała rzesza ekonomistów nie zostawiła na Raporcie Jakiego suchej nitki. Po pierwsze nie uwzględnił tak istotnych kwestii, jak inwestycje zagraniczne z państw UE, zysk wypracowany za sprawą tych inwestycji, który został w Polsce, zyski polskich firm osiągnięte dzięki otwarciu europejskich rynków. Poza tym zestawiono ze sobą liczby, które są kompletnie nieporównywalne. Pieniądze płynące do nas z Unii Europejskiej często trafiają bezpośrednio jako wkład w infrastrukturę czy dofinansowanie dla rolników i przedsiębiorców. Z raportu wynika także kuriozalny wniosek, że możliwość kupowania zagranicznych produktów w Polsce jest efektem ubocznym naszego członkostwa w Unii. Stwierdza się, że dokonując takiego zakupu i dostarczając zysk producentowi wyprowadzamy pieniądze z Polski.
Niektórzy wskazują nawet na błędy obliczeniowe!

A jakie są fakty? Profesor Jan Czekaj, były członek Rady Polityki Pieniężnej a dzisiaj ekspert PSL przedstawił własną wersję bilansu członkostwa Polski w Unii Europejskiej. Wziął pod uwagę te same elementy, ale dodał saldo inwestycji zagranicznych i handlu usługami. Według jego wyliczeń do 2020 roku otrzymaliśmy 11 bilionów 399 mld zł, wydaliśmy 9 bilionów 451,1 mld, a więc zyskaliśmy 1 bln 947,9 mld złotych, czyli ok. 115 mld rocznie, co stanowi 6,8% polskiego PKB w latach 2004-2020 (28,4 bln złotych). Poza tym profesor Jan Czekaj nie doliczył się żadnej straty na eksporcie, a wręcz olbrzymi zysk w wysokości 1 bln 705 mld. Nawet gdyby w to miejsce podstawić liczby z raportu Jakiego, bilans naszego członkostwa w Unii Europejskiej wychodzi sporo na plus (95,9 mld). Skąd ta różnica? Autorzy Raportu Jakiego uznali, że część naszego eksportu to import przetworzonych produktów, do których my dokładamy tylko część wartości dodanej i sprzedajemy dalej. Jednak, jak mówi doktor Sławomir Dudek główny ekonomista i wiceprezes Forum Obywatelskiego, nie istnieje coś takiego, jak strata w handlu. To, że obie strony zyskują w różnym stopniu jest już inną kwestią, ale zysku nie można uznać za stratę.
W Raporcie Czekaja na minus wychodzi jedynie saldo dochodów pierwotnych, które określają wynagrodzenia na rzecz kapitału zagranicznego zainwestowanego w Polsce, czyli dywidendy dla firm zagranicznych inwestujących w naszym kraju. Strata z tego tytułu wyniosła 812 mld zł.

Nawet na podstawie danych Ministerstwa Finansów widać, że jeśli chodzi o same bezpośrednie wpływy z Unii w latach 2004-2020 jesteśmy o 123 mld euro na plus, bo przy wpłaceniu 58 mld otrzymaliśmy 181 mld.

Trzeba także zaznaczyć, że nie wszystkie profity płynące z członkostwa w UE da się wyrazić za pomocą liczb. Wiele z tych korzyści jest trudno mierzalnych lub niemierzalnych. Nie da się policzyć, ile dokładnie zyskaliśmy na dostępie do wspólnego rynku, zniesieniu granic czy zmniejszaniu różnic między regionami Jednak są to kwestie na osobny temat.

Nie wiem, kim trzeba być, by tak perfidnie manipulować danymi w celu potwierdzenia zamierzonej przez siebie tezy. Szczególnie jest to obrzydliwe, gdy dotyczy czegoś, co stanowi polską rację stanu, jak nasze członkostwo w UE. Do złudzenia przypomina to kampanię brexitową, kiedy po Londynie jeździły słynne, czerwone, piętrowe autobusy z informacją, że 350 mln funtów tygodniowo, które Wielka Brytania wpłaca do budżetu UE mogłyby posłużyć do ulepszenia Narodowego Systemu Zdrowia. Po Brexicie okazało się, że przez pięć lat zaoszczędzi się 42 mld, czy 162 mln tygodniowo. Poza tym nie wszystkie te pieniądze zostaną przeznaczone na służbę zdrowia, ponieważ trzeba będzie zastąpić unijne programy i polityki. Według brytyjskiej agencji rządowej Office for Budget Responsibility, koszty te wyniosą 40 mld rocznie. Nawet Nigel Farage, czyli główny zwolennik Brexitu miał stwierdzić, że dane na autobusach zostały wzięte z sufitu. No, ale brytyjskie społeczeństwo zostało oszukane i zagłosowało za opuszczeniem Unii Europejskiej.

Istnieje też bardzo prosty sposób na zmanipulowanie danych. Dopuściła się go m.in. TVP. Przedstawiając szacunkowy wpływ członkostwa w UE na polską gospodarkę użyto wartości nominalnych, czyli liczb wymiernych, a nie procentów. W ten sposób Polska jako dużo mniejsza gospodarka niż np. niemiecka i startująca z niższego poziomu, rzeczywiście wypada blado na tle największych państw Unii. W ujęciu procentowym jesteśmy niekwestionowanymi liderami rozwoju.

Równie przerażający jest fakt, że pod przedstawionym bublem podpisało się dwóch profesorów. Może nie są to osoby z pierwszych stron gazet, ale przynajmniej dla mnie nieanonimowe. Skoro tak łatwo dali się zmanipulować, jak w takiej sytuacji można mieć zaufanie do polskiej nauki?

Mam swoje zdanie na temat Pana Patryka Jakiego, ale to nie czas i miejsce, żeby o tym pisać. Należy pamiętać, że choć wspomniany polityk sygnował raport swoim nazwiskiem i podpisało się pod nim dwóch profesorów, zleceniodawca jest nad wyraz oczywisty. Tylko jedna osoba w Polsce ma na pieńku z Unią na tyle, żeby posunąć się do tak wyrachowanej manipulacji, jest nią minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro.

Jak widać Polska wcale nie straciła na członkostwie w Unii, jak wielu chciałoby udowodnić. Tak naprawdę nie da się dokładnie określić skali zysków. Naiwnością jest sądzić, że wszystkie korzyści można wykazać za pomocą liczb. Kampania zohydzania UE staje się coraz bardziej perfidna. Każdą informację pochodzącą od koalicji rządzącej należy weryfikować dwa albo trzy razy.