Ładowanie

Obalamy euromity

Unia Europejska nie gryzie
Zapraszam

Euromit nr 7 – Krzywizna banana i ślimak rybą.

Banan – owoc symbol unijnych „absurdów”

Już chyba legendarna w kontekście Unii Europejskiej stała się tzw. krzywizna banana. To dla wszelkich silnych eurosceptyków i po prostu zagorzałych przeciwników Zjednoczonej Europy jest symbolem bezsensowności tego tworu. Do podobnych kwiatków trzeba zaliczyć “uznanie “ślimaka za rybę a marchewki za owoc i parę innych. Zastanówmy się, czy rzeczywiście jakieś elity, nad którymi nie ma żadnej kontroli, z nudów wymyślają idiotyczne przepisy i je nam narzucają. No i czy we wspomnianych pomysłach na pewno nie ma ani odrobiny sensu.

Zrobienie ryby ze ślimaka to oczywiście pomysł Francuzów, który chcieli, żeby ich hodowcy dostawali takie same dopłaty do mięczaka, co do ryb.
Natomiast w sprawie marchewki chodziło o to, że Portugalczycy postulowali o uznanie jej za owoc, ponieważ w ich kraju niezwykle popularna jest marmolada marchewkowa. Uznano, że dla Portugalii będzie korzystniejsze, jeśli marchewkę sklasyfikuje się jako owoc. Z resztą wspomniane warzywo nie jest jedynym przetwarzanym, jak owoce. Do prośby przychylono się. Ciekawostką jest, że Brytyjczycy, którzy najgorliwiej tropili unijne “absurdy”, są wielkim miłośnikami wspomnianego specjału.
Z osławioną krzywizną banana chodziło o to, że te owoce importowane na teren Unii muszą być pozbawione “wad rozwojowych” lub “nieodpowiedniej krzywizny”. Jednak nie określono dokładnie żadnych parametrów. Regulacja nie oznacza, że banany z defektem krzywizny są zatrzymywane na granicach. Mają być klasyfikowane według jakości a ważnym składnikiem oceny jest jego zakrzywienie. Pomaga to klientom, ponieważ wiedzą, co kupują oraz dlaczego taniej lub drożej. Tu też może wchodzić w grę lobby francuskie, gdyż promuje większe banany z Afryki, czyli także z byłych kolonii Francji.

Okazuje się, że większość podobnych przepisów to pomysły państw członkowskich. Oczywiście ostateczny projekt sporządza Komisja Europejska, ale rzadko z własnej, wyłącznej inicjatywy. Nawet, jeśli taką podejmuje, to pomysłów nie bierze z księżyca. Działa według kierunków ogólnie nakreślonych przez Radę Europejską, czyli przywódców państw członkowskich. Później i tak dany przepis musi uzyskać akceptację Parlamentu Europejskiego i Rady Unii Europejskiej. Często także parlamenty narodowe mają swój głos.
Zdarzało się, że “brukselskie absurdy” to zwykłe, jak dziś byśmy ujęli, fakenewsy. Specjalizowały się w tym szczególnie brytyjskie tabloidy. Pewnego razu “The Telegraph” napisał, że “unijni biurokraci” każą eurofarmerom zakładać pieluchy swoim krowom. Po pierwsze w rzeczywistości dotyczyło to wewnątrzniemieckich przepisów, a po drugie chodziło o szkodliwe dla zdrowia ludzkiego azotany, które emituje głównie hodowla bydła. Unia oczekiwała, że państwa członkowskie uregulują tę kwestię. Natomiast nikt nie mówił, jak obniżyć produkcję związku chemicznego. To rolnik z Niemiec ubrał podopieczną w specjalnie uszytą pieluchę na znak protestu. Trzeba naprawdę uważać, skąd czerpie się informacje.

Wspólny europejski rynek jest miejscem ścierania się wielu, często skrajnie odmiennych interesów państw członkowskich. Zadaniem unijnych decydentów jest pogodzić je tak, żeby każdy mógł zyskać a nikt nie stracił. Czasem nie da się tego zrobić w stu procentach logicznie. Te pozorne absurdy naprawdę mają głębszy sens. Dlaczego Hiszpanie mają zyskać więcej z pomarańczy na sok niż Portugalczycy na swojej marmoladzie marchewkowej a połów ryb w Portugalii bardziej opłacać się niż hodowla ślimaka we Francji? Jeśli ktoś oczekuje bliższego mu przykładu, znajdzie się i taki. Otóż kiedyś pojawił się pomysł, żeby produkować samogasnące papierosy W ich bibułkach znajdować miały się dwa krążki, które w momencie dotarcia do nich żaru, gasiłyby go. Eurosceptycy od razu wydali wyrok. Tymczasem pomysł wziął się stąd, że statystyki zgonów z powodu pożarów wywołanych przez niedopałki w Europie były niewyobrażalnie wysokie. I co, głupota?

Trzeba zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. Nawet, jeśli za opisanymi pomysłami staliby unijni urzędnicy, czy trzeba by było robić aż taki raban? Na pierwszy rzut oka wspomniane pomysły mogą wydawać się śmieszne a nawet głupie, ale eurosceptycy robią z igły widły przypisując temu tak ogromne znaczenie. To jedynie rodzaj sformułowania prawnego. UE nie ma aspiracji do zmieniania reguł biologii.

Jak wykazałem “krzywizna banana” itp., to nie są narzucane nam wymysły diabolicznej Komisji Europejskiej, tylko lobby państw członkowskich. Musicie chyba przyznać, że z Unią Europejską nie jest tak źle, jak wielu by chciało, skoro takie drobiazgi urastają do rangi racji stanu. Kiedy ktoś przy was znów zacznie powtarzać mity na temat ślimaka jako zagadnienia dla ichtiologa, postarajcie się wyprowadzić go z błędu.

Unia Europejska. Federacja, czy konfederacja?

Sir-Winston-Churchill – pierwszy europejski federalista

W najbliższych latach nieunikniona wydaje się dyskusja nad przyszłością Unii Europejskiej. Jednym z najważniejszych zagadnień będzie jej kształt ustrojowy. Najprościej mówiąc, czy będzie konfederacją, a może federacją. Właściwie odkąd narodziły się powojenne pomysły na integrację państw europejskich rywalizują ze sobą dwie koncepcje – federacyjne Stany Zjednoczone Europy (dziś najczęściej określana jako „superpaństwo”) promowane przez Winstona Churchilla i konfederacyjna Europa ojczyzn (związek suwerennych państw), której zwolennikiem był Charles de Gaulle. W artykule tym chciałbym pokrótce przedstawić na czym te koncepcje polegają oraz zastanowić się, która forma ustrojowa będzie najlepsza dla przyszłości UE.

Trudno jednoznacznie ocenić, czym jest Unia Europejska. Nie jest już organizacją międzynarodową a jeszcze nie państwem. Badacze określają ją tworem “sui generis”(to znaczy swojego rodzaju). Członkostwo jest dobrowolne a większość decyzji podejmowane jest przez państwa członkowskie w drodze konsensusu, jak w organizacji międzynarodowej, ale istnieją ponadnarodowe instytucje. UE ma też wiele cech państwa, jak posiadanie określonego terytorium czy własnego systemu prawnego, ale znaczną część decyzji wciąż podejmują państwa.

Konfederacja polega na tym, że tworzące ją podmioty zachowują swoją suwerenność (mogą zawierać umowy z innymi państwami), ale część swoich uprawnień, najczęściej mniej istotnych przekazują na wyższy szczebel. Zwykle konfederacje były zawierane dla wspólnego bezpieczeństwa. Konfederacja zawiązywana jest w celu osiągnięcia jakiegoś wspólnego celu i gdy się to dokona zostaje rozwiązana.

W federacji jej członkowie rezygnują ze swoich uprawnień w zakresie polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Natomiast wiele dziedzin pozostaje w ich wyłącznej władzy. Szczebel federalny nie jest nadrzędnym nad lokalnym. Uprawnienia obu określa konstytucja. Spory między „stanami” rozstrzyga sąd federalny. Wspólna jest także waluta. W przypadku Stanów Zjednoczonych części składowe mają powierzone zadania związane z policją, edukacją, infrastrukturą czy polityką podatkową. W dzisiejszych czasach konfederacje w wymiarze państwowym nie występują. Były nią Stany Zjednoczone na początku swojego istnienia czy Niemcy przed zjednoczeniem w 1871 roku. Federacjami są między innymi Australia, Brazylia, Indie, Nigeria czy Niemcy.

Ciekawostką jest, że Szwajcaria, choć jej oficjalna nazwa to Konfederacja Szwajcarska, tak naprawdę ma więcej cech federacji.

Wśród wielu ludzi pojawiają się obawy, że federalizacja zabije różnorodność i lokalne kultury oraz tradycje. Nie musi to być prawdą. Przecież każdy amerykański stan może mieć odmienne, bazujące na swojej historii, prawo w wielu kwestiach. W europejskiej federacji odrębność kulturowa każdego kraju mogłaby być chroniona na gruncie prawnym także na poziomie federalnym. Na pewno prawo musiałoby być jeszcze bardziej jednolite. W prawie federalnym mogłyby być zapisane jedynie zagadnienia nie budzące kontrowersji (na początku różnić powinno się np. prawo podatkowe, bo sytuacja ekonomiczna każdego kraju jest inna. Przecież prawo nie ma barw politycznych ani narodowych. Kradzież, jest kradzieżą a morderstwo morderstwem niezależnie od szerokości geograficznej.

Rozważanie tego, czy konfederacja będzie właściwą formą ustrojową dla Unii Europejskiej, nie ma większego sensu, gdyż ten etap ma już dawno za sobą. Gdyby nie Komisja Europejska, wspólne prawo i Trybunał Sprawiedliwości byłaby nią w pełni. Mamy wiedzę, jak funkcjonowała Wspólnota Europejska jako konfederacja. Nie musimy, więc zbytnio nad tym się zastanawiać.

Margaret Thatcher uważała, że zbudowanie Stanów Zjednoczonych Europy jest nierealne. Argumentowała to tym, iż te amerykańskie były stworzone od podstaw przez wielonarodowościową grupę ludzi, których połączył wspólny los – wyprawa do Nowego Świata. Jest w tym sporo prawdy, ale wcale nie musi wykluczać, że federacja europejska może zakończyć się sukcesem. Na pewno będzie to dużo trudniejsze niż w przypadku USA i zajmie o wiele więcej czasu, ale nie jest niemożliwe.

Niedawno usłyszałem opinię, że próba federalizmu w obrębie różnych narodów Europy już raz zakończyła się tragicznie. Mowa tu oczywiście o byłej Jugosławii i straszliwej wojnie. Można pomyśleć – skoro Słowianie po tylu latach zaczęli tak brutalnie ze sobą rywalizować, to jak mogłoby się zakończyć ich współistnienie z Germanami, narodami romańskimi i wieloma innymi? Nie można jednak do końca zgodzić się z takim postawieniem sprawy. Federację europejską tworzyłyby dojrzałe demokracje, które już teraz muszą przestrzegać pewnych zasad. Po drugie każdy z bałkańskich narodów słynie z gorącego temperamentu. W Unii Europejskiej pod tym względem jest dość duże zróżnicowanie. Nie trudno więc będzie o mediatorów. Zresztą ciężko sobie wyobrazić konflikt, który objąłby choćby większość z dwudziestu siedmiu „stanów”.

Pojawiają się też pytania, jak europejskie superpaństwo wpłynęłoby na świat sportu. Wielu ludziom trudno sobie wyobrazić na przykład mecz piłkarski Brazylia – Unia Europejska. Nie zaczęliby nagle czuć tego, co podczas spotkań Holandii czy Polski. Inne reprezentacje mogłyby protestować, że to niesprawiedliwa rywalizacja. FIFA nigdy nie zgodziłaby się na coś takiego. Przyjęło się, że każda zmiana polityczna powoduje powstanie nowej reprezentacji narodowej. Jednak przecież nie musi tak być. W wielu dyscyplinach drużynowych Wielką Brytanię reprezentują tak zwane Home Nations, czyli Anglia, Irlandia Północna, Szkocja i Walia. Jedynie na Igrzyskach Olimpijskich muszą występować jako Zjednoczone Królestwo. Wiele nieistniejących lub nie w pełni uznawanych krajów spoza Wysp także ma swoje reprezentacje (Gibraltar, Kosowo czy Wyspy Owcze). Najciekawszym przypadkiem jest drużyna narodowa Irlandii w koszykówce, która reprezentuje także część innego państwa – Irlandię Północną. Federacja europejska nie musiałaby i zapewne nie wpłynęłaby na sport.

Jednak federacja mogłaby wymagać dość dalekiego odsunięcia członkostwa nawet dzisiejszych kandydatów, czyli Albanii, Czarnogóry, Macedonii i Serbii, jeśli nie nastąpi spory postęp w ich zbliżaniu się do Europy. Warunki uczestnictwa będą musiały być jeszcze bardziej wyśrubowane i surowiej egzekwowane. Nie będzie we wspomnianym tworze czasu na dorastanie. Konieczne stanie się wtedy jeszcze silniejsze postawienie na politykę sąsiedztwa, by tamte kraje nie czuły się poszkodowane.

Musimy wziąć pod uwagę jeszcze jedną kwestię. Żyjemy dziś w świecie, w którym istnieją przynajmniej dwa gigantyczne problemy, których państwa w pojedynkę nie są w stanie rozwiązać. Mowa tu oczywiście o kryzysie klimatycznym i pandemii. W przyszłości może pojawiać się więcej takich wyzwań. Zresztą, jeśli Unia Europejska nie będzie superpaństwem, nie rzuci wyzwania gospodarczego Stanom Zjednoczonym i nie odeprze ataków Chin oraz Indii.

Jak widać federalizacja jest ogromnym wyzwaniem, ale też szansą dla Zjednoczonej Europy. Wydaje się jednak, że plusy przeważają nad minusami. Kształt takiego tworu będzie można ulepić na wiele sposobów. Nie musi być kalką USA, Niemiec i itd. W świecie jaki mamy i będziemy mieć, Stany Zjednoczone Europy wydają się być jedyną sensowną możliwością. Zresztą pierwszym krokiem w tym kierunku będzie wejście w życie Funduszu Odbudowy, ponieważ zostanie uwspólnotowiony dług państw członkowskich. Jak bardzo nie krzyczeliby wszelacy europejscy populiści, przyszłością Europy jest federacja.

Brexit or not to Brexit? – 28.11.2019

Czy Boris Jonhson wyprowadzi Wielką Brytanię z UE?

To, co w ostatnich miesiącach dzieje się w Wielkiej Brytanii przypomina kabaret. Nawet Monthy Python nie wymyśliłby podobnego scenariusza. Chyba jednak nie przypadkiem Zjednoczone Królestwo słynie z komedii absurdu i czarnego humoru. Paranoją było już to, że Theresa May, przeciwniczka Brexitu, podjęła się funkcji szefa brytyjskiego rządu w takim czasie. Przecież nawet podświadomie mogła podejmować działania, które opóźniały lub wręcz uniemożliwiały opuszczenie Unii Europejskiej.

Jednak po kolei. Wielka Brytania nie opuściła Unii Europejskiej w zaplanowanym terminie 29 marca br. Było to spowodowane nieprzyjęciem umowy brexitowej przez Parlament Brytyjski, który trzykrotnie odrzucił porozumienie, choć ostatnie głosowanie było już korzystniejsze dla zwolenników wyjścia z UE (286 posłów za przyjęciem i 344 przeciw). Wspólnota wyraziła zgodę, żeby Brexit odbył się 12 kwietnia, jeśli umowa zostanie przyjęta do 29 marca. Ale i to nie nastąpiło, co spowodowało potrzebę poproszenia o odsunięcie terminu do 30 czerwca. Rada Europejska chętnie przystała na przesunięcie, ale tylko do 22 maja, tak, aby do Brexitu doszło zanim odbędą się Eurowybory, które ostatecznie przeprowadzono. W końcu Theresa May nie wytrzymała presji i podała się do dymisji.

Objęcie stanowiska premiera przez Borisa Johnsona dało nadzieję zwolennikom Brexitu na jego dokonanie się nawet przed 31 października. Były burmistrz Londynu jest najgorliwszym zwolennikiem wyjścia ze Zjednoczonej Europy wśród członków Partii Konserwatywnej. W całej Wielkiej Brytanii dorównuje mu jedynie Nigel Farage z Brexit Party (wcześniej Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa). Boris Johnson nie widzi dużego problemu w „twardym” Brexicie. Można było więc przewidywać, że przetrzyma Parlament do 31 października (nowa data ustalona z UE) i liczba państw członkowskich zmniejszy się do dwudziestu siedmiu. Nie tylko zachował się zgodnie z przypuszczeniami, ale poszedł o krok dalej. Postanowił o zawieszeniu prac parlamentu na blisko miesiąc. W ten sposób chciał związać ręce posłom, którym zostałoby już niewiele czasu na jakąkolwiek akcję przeciw rządowi. Jest to zgodne z brytyjskim prawem, ale budzi wątpliwość jeśli chodzi o ducha demokracji. Premier Wielkiej Brytanii wystąpił o rozpisanie przedterminowych wyborów parlamentarnych, ale jego wniosek został odrzucony w obu izbach. Jednak zanim miało dojść do przerwania obrad posłowie przegłosowali ustawę zakazującą opuszczenia Unii Europejskiej bez podpisania umowy. Było to możliwe dzięki buntowi w Partii Konserwatywnej, w wyniku którego wielu deputowanych zostało wyrzuconych z partii lub sami opuścili jej szeregi pozbawiając to ugrupowanie większości. Dodatkowo Sąd Najwyższy Zjednoczonego Królestwa idąc za przykładem SN Szkocji orzekł, że próba zawieszenia prac Parlamentu w istniejących okolicznościach była złamaniem prawa. Boris Johnson zapomniał, że kto pod kim dołki kopie, ten sam źle kończy.

Wciąż największym problemem i, być może, jedyną sprawą, która uniemożliwia zaakceptowanie umowy brexitowej przez Parlament, pozostaje kwestia Irlandii Północnej. Unia Europejska z gorącym poparciem Republiki Irlandii wymogła zapisanie w porozumienie tzw. backstopu, czyli bezpiecznika, który pozostawi Irlandię Północną w unii celnej ze Wspólnotą do momentu podpisania pobrexitowej umowy handlowej UE-WB. Ma to zapobiec ponownemu zamknięciu granicy między wspomnianą częścią Zjednoczonego Królestwa a państwem Irlandia, co mogłoby na nowo wywołać wojnę domową katolików z protestantami. Natomiast w Wielkiej Brytanii takie rozwiązanie budzi obawę z powodu utraty pełnej kontroli nad IP na jakiś czas a w konsekwencji zagrożenia dla integralności ZK. W końcu 17 października na szczycie Rady Europejskiej przyjęto nowe porozumienie, w którym nieco zmieniono zapis o backstopie. Towary z UE będą dostarczane do Irlandii Północnej bez ceł, ale przy transporcie do reszty Zjednoczonego Królestwa będą oclone. Powszechnie uznano to za gorsze rozwiązanie. 19 października miało odbyć się głosowanie nad poprawioną umową, ale nie doszło do niego, ponieważ przyjęto poprawkę, która zakłada, że przed zaakceptowaniem porozumienia należy uchwalić wszystkie potrzebne do Brexitu ustawy. Dwa dni później, co prawda przyjęto umowę, ale kolejna poprawka uniemożliwiła przeprowadzenie wszystkich procedur do 31 marca. Wobec tego Boris Jonson zmuszony do poproszenia Europy o kolejne odsunięcie terminu. Teraz wyznaczony jest na 31 stycznia, ale oczywiście opuszczenie Unii może nastąpić wcześniej. Tymczasem opozycja doprowadziła do rozpisania przedterminowych wyborów parlamentarnych, które odbędą się 12 grudnia.

Chyba już wielu ludzi, nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i w całej Europie ma dość opery mydlanej pod tytułem „Brexit”. Brytyjscy politycy zachowują się, jak rozkapryszone dziecko, które chciałoby zjeść ciastko i mieć ciastko. Ich pełen arogancji honor nie pozwala nawet na chwilową utratę kontroli nad Irlandią Północną. Być może lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby Zjednoczone Królestwo przestało zawracać głowę i opuściło już Unię Europejską. Dalsze współistnienie miałoby sens jedynie w wypadku, gdyby w WB zaszły głębokie zmiany polityczne. Choć dwie nowe partie w postaci Partii Brexit i Liberalnych Demokratów przedarły się do mainstreamu i złamały duopol, poparcie dla Partii Konserwatywnej i Partii Pracy wciąż jest wysokie. Być może w ogóle ogromnym błędem było przyjęcie Wielkiej Brytanii do Wspólnoty. Kultura anglosaska wydaje się nie przystawać do Europy kontynentalnej. Nie mówiąc już o systemie prawnym i poglądach na gospodarkę. Nie do końca można zrozumieć stanowisko Unii Europejskiej i idące za tym kolejne ustępstwa wobec Zjednoczonego Królestwa. Przez lata członkostwa tego kraju wielokrotnie ulegano jego kaprysom, które skutkowały specjalnym traktowaniem. W skutkach wynegocjowanej umowy rozwodowej widać rozbestwienie Wielkiej Brytanii. Aż dziw bierze, że tylko jeden człowiek w czasach integracji europejskiej wiedział czym pachnie przyjęcie Zjednoczonego Królestwa do rodziny europejskiej. Był nim Charles De Gaulle, który dwukrotnie blokował ten proces. Może główne powody oporu były nieco inne (zagrożenie dla pozycji Francji w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej i jej rolnictwa a także zwiększenia wpływów USA w Zjednoczonej Europie), ale teraz trudno odmówić mu racji, że akcesja Wielkiej Brytanii mogła sprawić i sprawiła głównie same problemy.

Euromit nr 6 – Unia Europejska jest ZA mało demokratyczna

Sala obrad PE

Jednym z najczęściej powtarzających się zarzutów przeciw Unii Europejskiej jest tak zwany deficyt demokracji. Dość powszechnie uważa się, że obywatele UE mają bardzo mały wpływ na wybór wielu polityków nią rządzących, a co za tym idzie, na jej decyzje. W tym tekście chciałbym wykazać, czy jest to prawdą i na ile stanowi problem.

Na początek przyjrzyjmy się unijnym instytucjom, sposobom ich wyłaniania i funkcjom pełnionym przez nie.

Najbardziej demokratyczną instytucją bez wątpienia jest Parlament Europejski. Pełni on niemal identyczną funkcję, co parlamenty krajowe, czyli uchwala akty prawne i budżet. Od 1979 roku przeprowadzane są powszechne wybory, w których uprawnieni do głosowania obywatele poszczególnych państw wybierają swoich przedstawicieli spośród polityków wywodzących się z ich krajów.

Na drugim miejscu co do poziomu demokracji można umieścić Radę Europejską i Radę Unii Europejskiej. Dla przypomnienia- pierwsza z nich nie ma znaczącego wpływu na politykę Wspólnoty a jedynie wyznacza ogólne kierunki jej rozwoju. RUE dzieli funkcję ustawodawczą z Parlamentem Europejskim. Na wybór członków tych instytucji mamy wpływ o tyle, o ile na wybór prezydenta, premiera i ministrów, ponieważ w RE zasiadają głowy i premierzy państw, a w Radzie Unii Europejskiej najczęściej ministrowie spraw zagranicznych lub innych resortów zależnie od rozpatrywanych spraw.

Najmniej demokratyczna i często wskazywana jako symbol deficytu demokracji jest Komisja Europejska. Jest to jedyna instytucja ponadnarodowa, czyli nie opiera się na negocjacjach pomiędzy państwami. Jej zadaniem jest proponowanie projektów aktów prawnych i czuwanie nad tym, żeby kraje wdrażały je do własnego prawa. Ma także dbać o wspólny interes państw członkowskich UE. Komisarze zobowiązani są do porzucenia własnych celów narodowych. Jej kompetencje nie są więc tak rozbuchane, jak wielu eurosceptykom się wydaje. Każdy zaproponowany projekt aktu prawnego musi przejść przez Parlament Europejski. Przewodniczący Komisji Europejskiej wybierany jest przez przywódców państw członkowskich na posiedzeniu Rady Europejskiej. Musi zostać zaakceptowany przez każdy z krajów i Parlament Europejski. Poszczególni komisarze wymagają zaakceptowania przez przewodniczącego Komisji oraz PE. Co najważniejsze KE może zostać odwołana przez Parlament Europejski. Na wniosek 70 europosłów dochodzi do głosowania. Jeśli 2/3 zgromadzonych zagłosuje przeciw Komisji, zostaje zdymisjonowana.

Mówiąc o poziomie demokracji Unii Europejskiej nie można się koncentrować jedynie na jej instytucjach. Należy tu przypomnieć, że tak samo, jak we własnych państwach, obywatele mają prawo inicjatywy ustawodawczej po zebraniu określonej liczby podpisów, w tym wypadku co najmniej miliona. Również istnienie Trybunału Sprawiedliwości zapewnia wiele praw wynikających z demokracji. Można przed nim dochodzić swoich praw na przykład, jeśli własny kraj je łamie.

Bez wątpienia Unia Europejska nie jest w pełni demokratyczna. O ile Parlament Europejski wyłaniany jest bezpośrednio, na wybór Rady Unii Europejskiej mamy dość duży wpływ, to Komisja Europejska ma tu duże braki. Trzeba jednak zastanowić się, czy jest to jakiś duży problem w dzisiejszym świecie. Z pewnością większość ludzi chciałaby demokracji bezpośredniej. Jednak taki ustrój funkcjonuje tylko w jednym państwie na świecie i z pewnością nie jest to przypadkiem. Szwajcaria, bo o niej tu mowa, jest bardzo bogatym krajem i stać ją na przeprowadzanie referendum w prawie każdej sprawie a jej obywatele mają niezwykle rozwiniętą świadomość obywatelską. Badania Eurobarometru (projekt badań opinii publicznej na temat UE) wskazują, że brak zaufania do opinii obywateli UE nie jest bezpodstawny. Na przykład w Niemczech, kiedy wprowadzano walutę euro, poparcie dla tego projektu było na poziomie 40% a blisko dziesięć lat później wynosiło 60%. Jak widać, nawet w tak dojrzałych demokracjach świadomość w sprawach wspólnotowych nie jest wysoka. Zresztą niska frekwencja w wyborach do Parlamentu Europejskiego (na poziomie ogólnym 43% w 2014 roku, a np. w Polsce od początku utrzymuje się trochę powyżej 20%), mimo jego zwiększonej roli, dobitnie świadczy o niskim stanie wiedzy „europejskiej”. Można więc powiedzieć, że sami odbieramy sobie szanse wpływu na politykę Unii w już dostępnym zakresie. Jak tu oczekiwać rozszerzenia go? Popis tego, jak eurosceptykom zależy na demokratycznych zmianach w UE dała polska delegacja na ostatnim szczycie Rady Europejskiej. Storpedowała wraz z przedstawicielami Czech, Słowacji, Węgier i Włoch tak zwaną procedurę Spitzenkandidaten, czyli wyłaniania przewodniczącego Komisji Europejskiej spośród kandydatów wybranych przez największe frakcje w Parlamencie Europejskim w wewnętrznym głosowaniu (tylko dlatego, że jeden z nich dobrze wykonywał swoje dotychczasowe obowiązki). Bez wątpienia formuła Spitzenkadidaten była bardziej przejrzystym rozwiązaniem.

Dlaczego od Unii Europejskiej oczekuje się większej demokracji niż od państw członkowskich? Wszelkie zmiany idące w stronę zmniejszenia deficytu demokracji powinny zachodzić oddolnie w myśl unijnej zasady subsydiarności (każda sprawa powinna być rozwiązywana na jak najniższym szczeblu). Mamy tu ważne zadanie dla edukacji. Jedną z głównych ról widziałbym dla dziennikarzy, którzy można powiedzieć, są pośrednikami między politykami a społeczeństwem. Nie każdy obywatel musi rozumieć, jak to wszystko działa. Zresztą już zaczynają powstawać inicjatywy mające na celu zmianę stanu rzeczy. Jedną z nich jest We Europeans. Ludziom w całej Europie przez internet zadano pytanie „Jak możemy poprawić działanie Unii Europejskiej?”. Za pomocą portali internetowych i społecznościowych oraz stron internetowych ludzie przedstawiali swoje postulaty, z których wyłoniono trzydzieści tysięcy najpopularniejszych. Następnie w każdym z państw członkowskich (oprócz Wielkiej Brytanii) wyłoniono po dziesięć. Ostatecznie stworzono listę dziesięciu ogólnoeuropejskich propozycji z największym poparciem. Było to najszersze konsultacje społeczne w historii UE.

Wróćmy jeszcze do kwestii Komisji Europejskiej. Jak już wspomniałem, jest to jedyna ponadnarodowa instytucja w UE. Głównym zarzutem pod jej adresem jest nie tylko to, że wybiera się ją bardzo pośrednio, ale też nie ma nad nią żadnej kontroli społecznej. Nie ma jednak tak silnych kompetencji, by robić z tego duży problem. Co do ponadnarodowości KE także trzeba się zastanowić, czy jest to bardzo uciążliwe. Przecież w historii brak kontroli nad rządami narodowymi doprowadził już do tragedii na przykład II wojny światowej. Wydaje się więc, że czuwanie nad władzami państw jest potrzebne. Kwestią do dyskusji jest kształt takiej instytucji i zakres jej władzy.

Źródło danych:

Eurobarometr

https://www.europarl.europa.eu/at-your-service/pl/be-heard/eurobarometer

Artykuł specjalny: Eurowybory. Z czym to się je? – 19.05.2019

W niedzielę 26 maja odbędą się wybory do Parlamentu Europejskiego. Pamiętając o funkcji tego bloga chciałbym przed tym wydarzeniem podzielić się swoją refleksją.

Na początek chciałbym napisać, że jestem miło zaskoczony. W obecnej kampanii przed zbliżającymi się Eurowyborami widzę spory postęp w stosunku do poprzedniej, jeśli chodzi o tematy w niej poruszane. Pięć lat temu w mediach praktycznie pojawiały się wyłącznie zagadnienia wewnętrznej polityki zamiast europejskiej. W tym roku jest ich mniej, choć wciąż za dużo. Ma na to jednak wpływ mnogość wydarzeń w kraju. Trzeba w tym miejscu sprostować dwie ważne sprawy. Po pierwsze Parlament Europejski nie zajmuje się tematami LGBT. Od PE nie zależą również pieniądze obiecane przez PiS na każdą krowę i świnie. Rząd nie może z góry założyć, że te dopłaty będą, bo wszystko rozstrzygnie się podczas negocjacji budżetowych na łonie UE. Prawu i Sprawiedliwości trudno rozmawia się z przedstawicielami Wspólnoty.

Jak sama nazwa wskazuje będziemy wybierać polskich posłów do Parlamentu Europejskiego. Obraduje on głównie w Strasbourgu. Nie jest to więc „brukselska biurokracja”. Wybory do Europarlamentu nie mają bezpośredniego wpływu na polską scenę polityczną. .

Mimo, że kandydaci startują z list polskich partii, są to wybory raczej człowieka niż ugrupowania. Ogłaszanie zwycięskiej  partii ma charakter symboliczny i daje  jej co najwyżej  prestiż. Posłowie i tak zostaną przydzieleni do odpowiednich frakcji w PE, gdzie będą kierowani przez bardziej doświadczonych i po prostu lepszych polityków europejskich. Decydujemy więc  czy będzie w Europarlamencie więcej konserwatystów, liberałów a może socjaldemokratów. W tym roku mieliśmy wybierać 52 polskich przedstawicieli, ale z powodu opóźnienia Brexitu znów będzie ich 51.

Często nie decydujemy się iść na wybory zdegustowani polską klasą polityczną. Nasze partie od dwudziestu lat praktycznie tylko się ze sobą kłócą. Jednak  europejscy politycy zawsze potrafili się  ze sobą jakoś dogadać mimo wielu przeciwności i coś zbudować. Czasem tylko pojawi się jakaś Thatcher,  jakiś Farage, Orban, Salvini czy Kaczyński. Postarajmy się odróżnić więc wybory wewnętrzne i europejskie.

Wielu ludzi narzeka na to, że mamy mały wpływ na decyzje UE. Jednak niska frekwencja w wyborach do Parlamentu Europejskiego nie wskazuje na to, żeby społeczeństwu jakoś szczególnie na tym zależało. Dlatego zanim zaczniemy domagać się od Unii więcej demokracji, wykorzystujmy w większym stopniu już dostępne nam uprawnienia. To pierwszy krok do przyszłych zmian.

Proszę Was pójdźcie tłumnie do wyborów i wybierzcie ludzi, którzy są szczerze proeuropejscy. Nie dajcie się nabrać na piękne deklaracje bez pokrycia. Pokażmy wspólnie, że te 80% poparcia dla członkostwa Polski w Unii Europejskiej to nie jest tylko liczba.

Francja i Niemcy – niezwykła historia burzliwego sąsiedztwa

Dziś trudno wyobrazić sobie brak współpracy Niemiec i Francji, które tworzą trzon Wspólnoty Europejskiej. Jednak nie zawsze tak było. Przez wieki oba kraje toczyły zażarte wojny. Początek niniejszej opowieści przynosi jeszcze bardziej zaskakujące fakty. W artykule tym chciałbym opowiedzieć o historii burzliwego sąsiedztwa.

Jak powszechnie wiadomo, do upadku Cesarstwa zachodniorzymskiego w 472 roku naszej ery przyczyniły się głównie plemiona germańskie. Fakt ten, jak i to, że nigdy nie dały się podbić Rzymianom, sprawiają, że Germanie mogą się czuć równie ważni w historii. Z pewnością mogło to inspirować niemieckich faszystów. Natomiast włoscy uważali ich za niższą cywilizację. Najważniejszymi ze wspomnianych plemion byli:

  • Anglowie, Sasi i Jutowie- osiedlili się w dzisiejszej Anglii;
  • Ostrogoci- opanowali rzymskie prowincje Italię i Dalmację, później z obecnych północnych Włoch wyparli ich Longobardowie;
  • Frankowie- zamieszkali na obszarze współczesnej Francji i podbili ziemie Longobardów;
  • Wizygoci- zajęli tereny dzisiejszej Hiszpanii;
  • Wandalowie- dotarli do północnej Afryki.

Frankowie dzięki Karolowi Wielkiemu utworzyli pierwsze imperium po upadku Cesarstwa zachodniorzymskiego. Zaś on sam w 800 roku został koronowany na cesarza, co uważa się za odnowienie Cesarstwa Rzymskiego. Nie bez powodu za wybitne zasługi dla integracji europejskiej przyznaje się dziś nagrodę imienia Karola Wielkiego. Imperium Karolińskie u szczytu swej potęgi obejmowało dzisiejsze: znaczną część Austrii, Belgię, Francję, Holandię, Liechtenstein, Luksemburg, zachodnie Niemcy, północne Włochy, Słowenię, Szwajcarię oraz region Katalonii. Zahaczało też o tereny obecnej Chorwacji i Danii. Czyż w przybliżeniu nie przypomina to trochę granic Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali oraz Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej do 1973 roku? Frankowie mocno przysłużyli się Europie zatrzymując inwazję muzułmanów z Afryki Północnej, którzy wcześniej zajęli Półwysep Iberyjski. Niestety rozbicie dzielnicowe, poprzedzone krótkotrwałą wojną domową, po śmierci cesarza Ludwika I doprowadziło do podzielenia się mocarstwa między jego synów.

Lotar I dostał we władanie państwo środkowofrankijskie na terenie obecnych północnych Włoch i w pasie ziem po obu stronach Renu (między innymi dzisiejszą Lotaryngię i stąd nazwa tego regionu), a Ludwik Niemiecki państwo wschodniofrankijskie obejmujące większość współczesnych zachodnich Niemiec. Karol Łysy otrzymał państwo zachodniofrankijskie w granicach prawie całej dzisiejszej Francji.

W 962 roku państwo wschodniofrankijskie i środkowofrankijskie zjednoczyły się pod berłem Ottona I jako Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego (nazywane też I Rzeszą), a zachodniofrankijskie przekształciło się w Królestwo Francji (987 r.). Od tego momentu to przywódcy ŚCR byli cesarzami rzymskimi. Tak oto zakończyło się czterowiekowe współistnienie protoplastów dzisiejszej Francji i Niemiec.

Początkowe wieki sąsiedztwa były co najmniej pokojowe. Pierwszy zgrzyt pojawił się w czasach reformacji. Kraje dzisiejszych północnych Niemiec oraz należące wtedy do cesarstwa Czechy przyjęły protestantyzm. Natomiast Austria i Bawaria pozostały przy katolicyzmie. Rządząca Świętym Cesarstwem Rzymskim dynastia Habsburgów, która wywodziła się z Austrii poczuła, że jest zobowiązana do obrony imperium przed heretykami. Rozpoczęła się pierwsza wojna religijna w łonie chrześcijaństwa zwana wojną trzydziestoletnią. Francja, mimo że krwawo stłumiła podobne zapędy znacznej liczby swoich obywateli (hugenotów) stanęła po stronie państw protestanckich (Anglia, Dania, Republika Zjednoczonych Prowincji, czyli dzisiejsza Holandia i Szwecja). Innymi przyczynami tej wojny była chęć Francuzów do osłabienia roli Habsburgów w Europie i walka o dominację na kontynencie między uczestniczącymi w niej państwami. Wojnę trzydziestoletnią zakończył w roku 1648 pokój westfalski uważany za moment narodzenia się prawa międzynarodowego. Francja uzyskała od Świętego Cesarstwa Rzymskiego Alzację i Lotaryngię, o które od tego momentu ciągle będzie rywalizować z Niemcami. Kalwinizm (odłam protestantyzmu) musiał zostać równouprawniony w I Rzeszy z katolicyzmem i luteranizmem.

Francja po raz pierwszy mocno napsuła krwi Niemcom za sprawą Napoleona na początku XIX wieku. W czasie Rewolucji Francuskiej sąsiedzi tego państwa obawiali się rozprzestrzenienia się idei rewolucyjnych na resztę Europy. Zagrożono, że jeśli coś stanie się rodzinie królewskiej, dojdzie do interwencji. Francja postanowiła uprzedzić ewentualny atak, ale nie zdążyła zmobilizować wojska. W końcu doszło do militarnej reakcji sąsiadów. Wojna początkowo obronna zamieniła się w ekspansję terytorialną pod wodzą generała a później Cesarza Francuzów. Co jakiś czas zawiązywała się koalicja wielu państw europejskich. Istotnymi członkami koalicji antyfrancuskiej były kraje niemieckie Austria i Prusy. Napoleon utworzył wiele państw marionetkowych, w tym składający się z niektórych krajów niemieckich Związek Reński. W 1805 roku rozpadło się Święte Cesarstwo Rzymskie. Od tej chwili niemiecki „świat” stanowiły trzy główne siły: Cesarstwo Austrii, Królestwo Prus i Związek Reński. Było to niezwykle mocną podwaliną rodzącego się niemieckiego nacjonalizmu. Kończący wojny napoleońskie kongres wiedeński (1815) postanowił o zniesieniu Związku Reńskiego i utworzeniu luźnego związku wszystkich państw niemieckich, tak zwanego Związku Niemieckiego. Miał on zapewniać jego członkom bezpieczeństwo zewnętrzne, ale kraje te nie mogły wspólnie prowadzić wojny ofensywnej. Powstała idea Panagermanizmu, czyli chęć zjednoczenia narodów pochodzenia germańskiego (Holendrów, Niemców i narodów skandynawskich) w ramach jednego państwa. Panagermaniści planowali podzielenie Francji między przyszłe państwo niemieckie a Królestwo Włoch. Pierwszym przejawem wspomnianej idei było powstanie Związku Północnoniemieckiego w 1867 roku. W jego skład weszły Królestwo Prus i inne kraje niemieckie jeszcze bez Bawarii. Austria utraciła wszelkie głębsze związki z Rzeszą Niemiecką.

Największe konflikty między sąsiadami miały miejsce pod koniec XIX i w początkach XX wieku. We wszystkich tych przypadkach agresorami byli Niemcy. Prusy chciały dokończyć zjednoczenie Niemiec pod swoją władzą. Francja obawiała się narodzin tak potężnego sąsiada. Dodatkowo władająca Królestwem Prus dynastia Hohenzolernów chciała obsadzić tron hiszpański swoim księciem. Francja mogłaby znaleźć się w kleszczach. Przeprowadzono więc atak wyprzedzający w okolicach  Saarbrücken. Skończyło się to jednak tragicznie. Tak rozpoczęła się wojna francusko – pruska (1870-1871). Prusacy dzięki nowoczesnej armii wchodzili na teren Francji jak w masło. Wkrótce dotarli do Paryża i Francuzi nie mieli innego wyjścia niż skapitulować. Utracili Alzację i Lotaryngię a wojsko pruskie przeprowadziło upokarzającą ich defiladę przez francuską stolicę. Do krajów Związku Północnoniemieckiego dołączyła Bawaria i tak powstało Cesarstwo Niemieckie nazywane też II Rzeszą.

W czasie I wojny światowej Cesarstwo Niemieckie swoje działania rozpoczęło atakując Francję. Panowało przekonanie, że i tym razem zajęcie tego kraju będzie drobnostką. Jednak Francuzi wspomagani przez Brytyjczyków długo stawiali opór, aż do momentu dotarcia na stary kontynent wojsk amerykańskich. Niemcy zostali pokonani. O powojennym porządku dyskutowano na konferencji w Wersalu. Na mocy traktatu pokojowego w Saint Germain et Layer, Francja odzyskała dobrze nam znane Alzację i Lotaryngię. Niemcy zostały zmuszone do zdemilitaryzowania (likwidacji wszelkich obiektów wojskowych) przygranicznego Kraju Sary.

Co prawda II wojnę światową zaczął atak na Polskę, ale drugą ofiarą stała się Francja. Jak można przeczytać w książce brytyjskiego historyka Normana Davisa „Europa”, wrogość Hitlera do Francuzów wynikała z jego poglądu, że sprzeniewierzają się obyczajom Franków. Uważał, że należy im jakoś „pomóc” w wyleczeniu się z wielowiekowej niechęci wobec Niemców. Nie miał jednak poważniejszych planów co do Francji.

Znaczna część Francuzów zdecydowała się na kolaborację z wrogiem. Utworzono marionetkowe państwo na południu Francji – Kraj Vichy a północ była okupowana przez nazistów. Można więc powiedzieć, że znów Francja i Niemcy „współistniały”. Co prawda Vichy nie wspierało wojskowo III Rzeszy, ale wysyłało ludzi do pracy na rzecz tego kraju. Dochodziło też do prześladowania Żydów. Przywódca Vichy, marszałek Philippe Petain, jest dzisiaj różnie oceniany we Francji. W czasie I wojny światowej był bohaterem a podczas II kolaborował z Niemcami. Ten drugi przypadek także nie jest czarno-biały. Może być uznawany za zdrajcę, ale z drugiej strony dzięki niemu Francja nie podzieliła losów Polski. Jakby nie patrzeć nie została tak bardzo zniszczona działaniami wojennymi.

Lata powojenne przyniosły zdrowy rozsądek przywódców obu państw. Co najbardziej zaskakujące i imponujące to Francja wyciągnęła rękę do śmiertelnego wroga a zwykle agresora. Premier tego państwa Jean Monet, w duchu rodzących się koncepcji integracji europejskiej, doszedł do wniosku, że należy zacząć od współpracy jego kraju z Niemcami. Minister spraw zagranicznych Robert Schuman przedstawił plan tej kooperacji. Na jego podstawie opracowano projekt Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, który zakładał poddanie pod wspólny zarząd produkcji węgla i stali, podstawy przemysłu zbrojeniowego, obu państw. Dzięki temu żadne nie mogło zbroić się bez wiedzy i kontroli drugiego. Współpraca ta okazała się niewyobrażalnie owocna i Europa bardzo szybko odbudowała gospodarkę po piekle II wojny światowej. Dziś istnieje już nie tylko wspólnota gospodarcza, ale posiadająca też wiele elementów politycznych- Unia Europejska. Niedawni wrogowie tworzą w niej niezwykle zgrany tandem. Zapewniają pokój i nieustanny rozwój dla naszego kontynentu.

Nikt chyba nie może mieć wątpliwości, że opisana historia jest niezwykle fascynująca. Oba narody, choć co prawda na Franków większy wpływ miała kultura rzymska niż na plemiona, które pozostały na terenie dzisiejszych Niemiec, wyrosły z jednego germańskiego korzenia. Potem stały się sąsiadami, aż wreszcie wielkimi wrogami. Trzeba jednak tu przyznać, że ostatnią cegłę do zbudowania tej wrogości dołożył Cesarz Francuzów-Napoleon. Jednak odwieczny lęk przed Niemcami nie był pozbawiony racjonalnych podstaw. Później Francja i Niemcy musiały i chciały zostać przyjaciółmi. Morał z tej opowieści może być podobny do tego z wiersza Juliana Tuwima: „Rzepka”. Zawsze lepiej ze sobą współpracować, niż prowadzić wojny ponieważ przynosi to obopólne korzyści. Należy skupiać się na tym, co nas łączy a nie ciągle rozpamiętywać, co kiedyś dzieliło i być może dzieli nadal.

W tym miejscu chciałbym przytoczyć pewien zabawny fakt. Jak można zauważyć, wśród kibiców francuskich podczas zawodów sportowych, ubierają się oni w stroje celtyckie. Czyżby nie byli świadomi, że z przedrzymskimi mieszkańcami terenów ich dzisiejszego kraju nie łączy już prawie nic? W dużo większej mierze są Germanami.

Francuscy kibice

Brexit- jak przebiega proces rozwodowy? -19.10.2018

29 marca przyszłego roku Wielka Brytania opuści Unię Europejską. Tymczasem w Zjednoczonym Królestwie rosną obawy przed tak zwanym „twardym Brexitem”, czyli rozstaniem się ze Wspólnotą bez zawarcia umowy o przyszłych wzajemnych stosunkach. Otuchy Brytyjczykom jeszcze niedawno mógł dodawać fakt, że zwolennicy takiego rozwiązania w rządzie –minister do spraw Brexitu David Davis oraz minister spraw zagranicznych Boris Johnson, podali się do dymisji. Jednak wciąż nie osiągnięto ostatecznego porozumienia.

Pierwsza runda negocjacji z UE zakończyła się dość szybko w marcu br. Dogadano się w sprawie dwuletniego okresu przejściowego, sytuacji obywateli państw Unii w Wielkiej Brytanii i jej zobowiązań finansowych wobec Wspólnoty. Druga tura rozmów wciąż trwa i nie widać nadziei na przerwanie impasu. Do uzgodnienia pozostała głównie kwestia granicy między Irlandią Północną a Irlandią oraz dostępu Wielkiej Brytanii do wspólnego rynku. Negocjacje muszą zostać zakończone do końca jesieni tego roku, aby udało się wprowadzić nowe przepisy do prawa krajowego. Porozumienia nie osiągnięto na październikowym szczycie w Brukseli, ostatnią szansą na dogadanie się będzie kolejny -grudniowy. Postanowiono też zorganizować dodatkowe spotkanie negocjatorów w listopadzie.

Rząd brytyjski przygotował się na pięć scenariuszy przebiegu Brexitu. Pierwszy z nich zakłada, że wszystko pójdzie zgodnie z planem i porozumienie zostanie osiągnięte a parlament je zatwierdzi. Dwa kolejne przewidują, że parlament odrzuci uzgodniony projekt umowy. Wtedy, albo za późno będzie na renegocjacje albo Unia Europejska zlituje się i przesunie termin ich zakończenia. Czwarta opcja bierze pod uwagę, że parlament będzie zwlekał do czasu, aż nastąpi „twardy Brexit” (29 marca 2019). Ostatnia możliwość przewiduje, że porozumienie nie zostanie zawarte i w takim przypadku także dojdzie do „twardego Brexitu”.

Stale zwiększa się liczba Brytyjczyków, którzy są zwolennikami przeprowadzenia ponownego referendum nad wystąpieniem z Unii (po zapoznaniu się z treścią umowy z UE). Już jest ich więcej niż przeciwników. Również większość posłów Partii Pracy i znaczna grupa Konserwatystów opowiada się, aby znów zasięgnąć opinii społeczeństwa. Kampanię w sprawie referendum chce wesprzeć milioner Julian Dunkerton, przeznaczając na ten cel milion funtów. Najnowsze sondaże wskazują, że 52% Brytyjczyków jest przeciwnych opuszczeniu Unii Europejskiej. Jednak premier Theresa May wyklucza możliwość powtórzenia głosowania. Za to ponowne referendum niepodległościowe, również po zapoznaniu się z umową, zapowiada szefowa rządu Szkocji Nicola Sturgeron.

Jeśli dojdzie do „twardego Brexitu” powstałe problemy będą gigantyczne. Wielka Brytania w wyniku opuszczenia wspólnego rynku straci swobodny dostęp do wielu towarów importowanych z krajów Unii Europejskiej na przykład papierosów. Mocno ucierpi brytyjska służba zdrowia, ponieważ większość zatrudnionych lekarzy pochodzi z UE. Wielu środków medycznych nie produkuje się w Wielkiej Brytanii tylko sprowadza się je z Unii (między innymi insulinę). Brytyjskie prawa jazdy przestaną być uznawane na terenie Wspólnoty. Wzrosną koszty rozmów telefonicznych, gdyż przestaną obowiązywać umowy dotyczące roamingu. Jak widać, kłopoty naprawdę będą poważne.

Euromit nr 5 – Komisja Europejska wymaga od nas jedynie zgodności rozwiązań prawnych z obecnymi w innych państwach członkowskich

Obecnie chyba najgłośniejszym tematem związanym z Unią Europejską jest kwestia praworządności w Polsce. Obóz rządzący tłumacząc swoje reformy wymiaru sprawiedliwości powołuje się na przykłady identycznych rozwiązań w innych krajach Wspólnoty np. w Hiszpanii i Niemczech. Wydaje się to być jawnym wprowadzaniem w błąd opinii publicznej, bo trudno uwierzyć w aż taką niewiedzę rządu. Dlatego należy wyjaśnić tę kuriozalną kwestię.

Należy zacząć od tego, że każde państwo, aby zostać przyjętym do Unii Europejskiej, musi spełnić pewne wymogi tzw. kryteria kopenhaskie. Do wspomnianych warunków należą: przestrzeganie zasad demokracji parlamentarnej i gospodarki wolnorynkowej oraz akceptacja dotychczasowego dorobku prawnego UE (acquis communitare). Po wejściu do Unii oczywiście też należy ich przestrzegać.

Jak już wspomniałem polski rząd sugeruje, że do zachowania praworządności wystarczy, aby rozwiązania prawne były obecne w innych krajach Unii. To jest nieprawda, ponieważ Komisja Europejska wymaga od nas, jak i innych członków UE, aby te przestrzegały własnej ustawy zasadniczej (w Polsce jest nią Konstytucja).

W Unii Europejskiej jest pięć rodzajów ustrojów politycznych:

– monarchia konstytucyjna m.in. Wielka Brytania i Holandia;

– system parlamentarny np. Polska i Włochy;

– system kanclerski – Austria i Niemcy;

– system prezydencki – Cypr

– system semiprezydencki – Finlandia, Francja i Rumunia.

Gdyby na przykład we Włoszech rząd nie mając większości konstytucyjnej (2/3 parlamentu) przywrócił monarchię, czy byłoby to zgodne z prawem? Żadne państwo bez legalnej zmiany ustawy zasadniczej nie może zmieniać ustroju ani innych fundamentalnych zasad w niej zapisanych.

Na koniec chciałbym wspomnieć o tym, że prawo wspólnotowe nie obejmuje wszystkich gałęzi prawa – służba zdrowia czy polityka socjalna pozostaje w wyłącznej kompetencji państw członkowskich. Kiedyś przecież zgodziliśmy się, by określone gałęzie prawa były w gestii Unii Europejskiej. W wielu z nich możemy stanowić odrębne przepisy, jeśli jednak zdecydowaliśmy się przyjąć dorobek prawny UE musimy go przestrzegać, by móc korzystać z wszystkich przywilejów przysługujących członkom Wspólnoty.

Prawdziwa twarz Ameryki – 28.06-2015

Nadszedł czas, by zdjąć zasłonę milczenia. Przyszła pora poruszyć sprawy, o których mało kto decyduje się mówić głośno. Wydaje się że wydarzenia zaszły już za daleko. Za obecną, trudną sytuację w Europie i na jej zapleczu główną winę ponoszą Stany Zjednoczone. Niezrozumiała polityka zagraniczna tego państwa w ostatnich latach doprowadziła do chaosu na Bliskim i Środkowym Wschodzie oraz w Afryce Północnej. Przyczyniło się to do niezwykle krwawej wojny domowej w Syrii, powstania Państwa Islamskiego i wreszcie masowej ucieczki do Europy ludzi z tego regionu (niestety często potwierdzających najgorsze stereotypy na ich temat). Artykuł ten ma na celu przedstawienie argumentów, które mogą dowodzić słuszności tezy o dużej winie USA w kryzysie migracyjnym.

Lepszy profil

Od odkrycia i opanowania Nowego Świata ludzie masowo emigrowali do Ameryki. Uciekali z Europy od biedy, od prześladowań ze względów religijnych i od tyrani władców. Mieli nadzieję, że w całkiem nowym miejscu spokojnie zbudują swoje bezpieczne i dostatnie życie. Czyż nie trudno o piękniejszy mit założycielski? Potem osadnicy musieli stoczyć wojnę
o swoją niepodległość z wojskami angielskiego króla. Stany Zjednoczone zostały pierwszym krajem federacyjnym i stworzyły pierwszą w świecie konstytucję. Można powiedzieć, że stały się kolebką współczesnej demokracji, wolności, równości, praw człowieka, suwerenności
i decentralizacji. Konflikt domowy w latach 1861-1865 ostatecznie ukształtował ustrój państwa doprowadzając między innymi do wyzwolenia murzynów. Dwukrotnie USA angażowały się w wojny światowe ratując Europę, gdy było już naprawdę źle. Nie do przecenienia jest też rola Stanów Zjednoczonych w odbudowie Europy po drugiej z nich.
A nie chodziło im tylko o własną strefę wpływów. Plan Marshalla skierowały przecież też do państw wyzwolonych przez Związek Radziecki. Ważny również jest wkład w budowę państwa żydowskiego. Wszystko to mogłoby się pięknie zapisać na kartach historii. Niestety pozytywna rola USA w świecie kończy się w tym miejscu.

Ciemna strona mocy

Druzgocące zwycięstwo w II wojnie światowej musiało wyraźnie zaszkodzić Amerykanom. Stali się wręcz nieprzyzwoicie pewni siebie i poczuli swoją specjalną, globalną misję. Uwierzyli, że są strażnikami wolności i demokracji w świecie. Uzurpują sobie przez to prawo do interwencji od finansowania popieranej strony, po realne wsparcie wojskowe wszędzie tam, gdzie w ich opinii dochodzi do łamania wyznawanych przez nich wartości. Jak to się popularnie mówi stali się światowym policjantem, choć nikt ich do tego oficjalnie nie upoważnił. Jednak czy w rzeczywistości zawsze postępują tak szlachetnie jak głosi PR?

Już pod koniec II wojny światowej Amerykanie dopuścili się największej zbrodni w swej historii, zrzucając dwie bomby atomowe na Japonię mimo pełnej świadomości konsekwencji. Przez lata propaganda powtarzała, że Japończycy nigdy by się nie poddali, bo to sprzeczne
z kodeksem Samuraja. Pewne źródła podają, że w momencie zrzutu trwały negocjacje nad kapitulacją kraju Kwitnącej Wiśni. Najciekawsze jest to, że Amerykanie, jako jedyni użyli broni nuklearnej przeciw innemu państwu, a w czasie całej zimnej wojny straszyli, że Związek Radziecki kiedyś to zrobi.

Warto też krótko wspomnieć o wojnie w Korei, która stała się swoistym zimnowojennym poligonem dla obu rywalizujących mocarstw. Zaangażowanie dwóch stron w konflikt było jednakowe. To wtedy doszło do powstania dwóch najbardziej na świecie wrogich sobie sąsiadów. Jednak kilka lat później doszło do wojny, która do dziś budzi największe kontrowersje. 25 maja 1964 Amerykanie weszli do Wietnamu. Oficjalnym celem było ratowanie kraju dopiero powstającego po kolonializmie przed komunistycznym reżimem
i zapobiegnięcie jego rozszerzeniu na inne państwa azjatyckie. Nie było to jednak tak proste, jak wydawało się butnym Jankesom. Interwencja w Wietnamie przerodziła się w największy koszmar i druzgocącą klęskę amerykańskiego wojska. Na nic były ciągłe bombardowania
i wysyłanie nowych sił przez kolejnych prezydentów. Najstraszliwsze dla godności Amerykanów było to, że nie ulegli regularnej armii, tylko można powiedzieć bojówce komunistycznej. W wojnę tą kompletnie bezwolnie zostały zaangażowane kolejne dwa kraje – sąsiednie Kambodża i Laos. Nawet obywatele USA, mimo antykomunistycznej propagandy i wzbudzania w nich poczucia misji, w pewnym momencie powiedzieli dość i wyszli na ulice. Wojna ostatecznie zakończyła się w 1975 roku. Jej efektem było straszne zrujnowanie kraju, Wietnam Północny i Wietnam Południowy zjednoczyły się pod komunistycznym berłem,
a dodatkowo utracono Kambodżę i Laos. W Azji powstała „bambusowa kurtyna” na wzór europejskiej –„żelaznej”.

Jak widać po II wojnie światowej Amerykanie mieli już gotowego nowego wroga. Stał się nim komunizm wraz z głównym piewcą tej ideologii – Związkiem Radzieckim. W tej wojnie nie padł żaden bezpośredni strzał. Rywalizacja toczyła się głównie na poziomie propagandowym i w przestrzeni kosmicznej. W USA strach przed komunizmem graniczył wręcz z jakąś paranoją. Odbiło się to nawet na związkach zawodowych, które nie są przecież tożsame z ustrojem komunistycznym. Wszystko podsycała propaganda. Amerykańskie filmy, szczególnie lat osiemdziesiątych, co i rusz poruszały w jakiś sposób wątek zimnej wojny
i zawsze tymi złymi byli „Sowieci”. Z wielu obywateli zrobiono komunistów, nawet jeśli ich serca tylko trochę skręcały w lewo. W gronie tym znalazło się dużo znanych osób a najsłynniejszym był przypadek Charliego Chaplina. Pokazuje to, jak dogłębne były działania władz, żeby do cna obrzydzić rywala obywatelom.

Ta okropna wojna w Wietnamie na jakiś czas mocno ostudziła zapał Stanów Zjednoczonych w walce o „wolność i demokrację” w świecie. Od tej pory podejmowali działania tylko we własnym regionie. Nie zapędzali się już tak daleko, jak kiedyś. Popularne stało się ingerowanie w wewnętrzne sprawy krajów Ameryki Środkowej i Karaibów. Ochoczo wspierano rządzące junty i wojskowe przewroty W Granadzie, Haiti Nikaragui, Panamie
i w Salwadorze powtórzył się podobny scenariusz I tak wielcy krzewiciele idei demokracji obalali często legalnie wybranych prezydentów tylko dlatego, że mieli oni nieraz tylko trochę lewicowe poglądy i mogliby okazać się komunistami. Można jednak odnieść wrażenie, że
w zimnowojennych czasach Amerykanie każdemu, kto nie popierał polityki USA i nie chciał współpracować, zarzucali wyznawanie idei marksistowskich. Była to zatem doskonała przykrywka do wtrącania się w sprawy wewnętrzne innych państw w trosce o własny interes.

Dno studni

Jednakże 11 września 2001 roku stało się coś, co znów przewróciło do góry nogami politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych. Zamachy na World Trade Center i Pentagon uzmysłowiły siłę nowego wroga, radykalnego islamu, czyli po prostu terroryzmu. Już parę miesięcy później wojska Amerykańskie weszły do Afganistanu uważanego za wylęgarnię dżihadystów. Potem doszła interwencja w Iraku oskarżonym o posiadanie broni masowego rażenia, czego zresztą nigdy nie udowodniono. Samo wejście było bezprawne, gdyż nie wszyscy członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ wydali wyraźną zgodę..

Prezydent George W. Bush ponadto wyznaczył tzw. „oś zła” -Irak, Iran, Korea Północna. Preludium tych wydarzeń miało miejsce ponad dziesięć lat wcześniej. Ojciec Busha juniora podjął decyzję o amerykańskiej operacji „Pustynna Burza” w odpowiedzi na okupowanie bogatego w ropę Kuwejtu (Irakijczycy uważali go za własną prowincję) przez wojska Saddama Husajna. Bush junior zapragnął dokończyć to, co nie udało się jego ojcu, mocno za to krytykowanemu. Za drugim razem zwycięstwo i pojmanie dyktatora było błyskawiczne, lecz schody pojawiły się dopiero później. Byłego prezydenta Iraku stracono i otworzyła się puszka Pandory. Sytuacja w Afganistanie i w Iraku po obaleniu Husajna zaczęła przypominać piekło Wietnamu. Koalicja międzynarodowa nie potrafiła poradzić sobie z partyzanckimi działaniami wroga. Praktycznie codziennie jakiś żołnierz ginął od miny pułapki czy w wyniku ostrzału. A tu dochodziło jeszcze spuszczenie ze smyczy różnych radykalnych grup narodowych i islamistycznych. Czym kończy się utrata charyzmatycznego przywódcy przez mocno zróżnicowane etnicznie i religijnie państwo pokazała nam już aż nadto była Jugosławia. Należy przypomnieć, że i w tamten konflikt Stany Zjednoczone wtrąciły swoje trzy grosze, bombardując Belgrad w 1999 roku, co wielu uznało za zbrodnię.

Jednak to prezydentura Baracka Obamy przyniosła najbardziej błędną i prawdopodobnie niemożliwą do racjonalnego wytłumaczenia politykę Stanów Zjednoczonych wobec Bliskiego Wschodu i okolic. Jest to zaskakujące, gdyż przedstawiciele Partii Demokratycznej zawsze znani byli z łagodniejszego podejścia do spaw zagranicznych. John Fitzgerald Kennedy, człowiek, który prawdopodobnie uratował Świat przed trzecią wojną, na pewno złapałby się za głowę widząc to, co się dzieje. Otóż w 2011 roku dyplomacja amerykańska podjęła fatalną w skutkach decyzję o wsparciu procesu demokratyzacji kilku państw arabskich (tzw. Arabska Wiosna). Pierwsza była Tunezja a tam wszystko przebiegło szybko i bezkrwawo. Nieco większy opór rewolucji postawiono w Egipcie, lecz prezydent Hosni Mubarak w końcu podał się do dymisji i został aresztowany. Do końca natomiast o stary ustrój walczył Mu’ammar al.-Kaddafi. Przywódca Libii przypłacił to śmiercią z rąk rebeliantów. Chociaż gdyby nie wsparcie z powietrza, sytuacja byłaby pewnie zupełnie inna. Do dziś nie poddał się syryjski prezydent Baszszar al-Asad. Tamtejsza wojna domowa trwa już sześć lat i końca tego ogromnego dramatu nie widać. Pochłonął on setki tysięcy istnień ludzkich i zrujnował jedno
z najbardziej zabytkowych państw w regionie. Mimo to długo nie zdecydowano się na interwencję zbrojną w Syrii. Dopiero jedno z następstw tego konfliktu, wspomnę o tym dalej, skłoniło społeczność międzynarodową do działania. Do rozruchów doszło także w Bahrajnie czy Jemenie, ale nie miały one znaczących konsekwencji.

Pochylmy się teraz nad konsekwencjami tzw. Arabskiej Wiosny. Tunezja mimo początkowego sukcesu nie okazała się wyjątkiem. Najbezpieczniejszy kraj regionu – raj dla turystów stał się kolejną areną zamachów terrorystycznych. Również atrakcyjny turystycznie Egipt wciąż pogrążony jest w chaosie, choć kurorty są w zasadzie bezpieczne.

W demokratycznych wyborach wygrało islamistyczne Bractwo Muzułmańskie. Kiedy okazało się, że projekt nowej Konstytucji zakłada ustanowienie państwa wyznaniowego, Egipcjanie znów wyszli na ulice. Bardzo szybko doprowadzono do obalenia kolejnego prezydenta, co pokazuje kompletny brak zrozumienia dla zasad demokracji i poczucia odpowiedzialności za wynik wyborczy. Najgorzej wygląda sytuacja w Libii i w Syrii. Północnoafrykańskie państwo ma obecnie dwa rządy. Powróciła rywalizacja plemienna, której tak skuteczną tamę stawiał Mu’ammar al-Kaddafi. Ciągłe walki w Syrii w połączeniu
z destabilizacją Iraku przyczyniły się do powstania nowej, groźnej organizacji terrorystycznej – Państwa Islamskiego, które zajęło znaczny obszar obu państw i ustanowiło samozwańczy kalifat. Dąży ona do opanowania Europy. Zresztą w Syrii obecnie walczy kilka grup terrorystycznych, o dziwo także między sobą.

Dlaczego Amerykanie doprowadzili do zaistniałej sytuacji? Jest to kompletnie niezrozumiałe. Jakim sposobem państwo z najlepszym wywiadem na świecie, mocno doświadczone terroryzmem mogło uwierzyć w powodzenie procesu szerzenia demokracji wśród Muzułmanów? Po pierwsze zasady demokracji są immamentnie sprzeczne z Islamem. Poza tym np. w Egipcie 90% ludzi to analfabeci. Jakie mogą mieć więc pojęcie o świecie? Chyba każdy rozsądny człowiek chciałby, by wszędzie panowała demokracja – najstabilniejszy ustrój. Jednak ten sam rozsądek podpowiada, że nie w każdym miejscu na ziemi jest to realne. Kiedy w środku Europy są problemy z demokracją (Polska, Węgry) a Rosjanie i Ukraińcy wciąż muszą się jej intensywnie uczyć to, czego można oczekiwać po tak odległych nam kulturowo Muzułmanach? Świat dał się uwieść temu, że w Egipcie wyszli na ulice głównie młodzi, światli ludzie, ale to nie była nawet większość obywateli. Tak samo przecież obalono Cesarstwo Iranu.

W tym regionie ciągłe i bezwzględne krytykowanie „reżimów” jest trochę nie na miejscu. Stworzono tam bardzo korzystne ustroje dla tego kręgu kulturowego. Zapewniono zaspokojenie podstawowych potrzeb, kształcono ludzi, dano prawa kobietom i w ten sposób pomału wyrywano obywateli ze szponów fanatyzmu. Nie byłoby to możliwe bez naprawdę twardej ręki przywódcy. Trzeba jakoś radzić sobie z rodzącym się radykalizmami. Wydawałoby się, że to idealna droga do ucywilizowania ludności opętanej Islamem. W Libii
i Syrii wszystko było dobrze póki nie wtrącili się islamiści i nie zyskali międzynarodowego poparcia. Zresztą w Arabii Saudyjskiej panuje dużo cięższy reżim i nikt z tego nie robi afery, bo to oficjalny sojusznik Stanów Zjednoczonych.

Szokujące jest także to, że USA wcale nie wpłynęły na sytuacje polityczną w jakiś sposób nieprzyjaznych im państwach, jak to dawniej bywało (Wietnam, Panama, Afganistan, Irak). Może Egipt, Libia czy Syria nie były tak przychylne jak Arabia Saudyjska czy Jordania, ale jako świeckie państwa zapewniały spokój w regionie. Taki do tej pory niezwykle groźny Iran potraktowano jedynie sankcjami.

Zastanówmy się teraz, dlaczego Amerykanie przyczyniają się do tylu konfliktów. Jedna
z najpopularniejszych koncepcji mówi, że gospodarkę Stanów Zjednoczonych napędza przemysł zbrojeniowy i w razie problemów ze zbytem muszą wyprodukowaną broń jakoś spożytkować. Patrząc wstecz można w amerykańskiej polityce zagranicznej dostrzec swego rodzaju wstręt przed wszystkim, co lewicowe. Tylko skąd ta fobia miałaby się wziąć tyle lat po zimnej wojnie i to w Partii Demokratycznej? Rodzi się też pytanie, dlaczego nagle, po tylu latach te reżimy zaczęły przeszkadzać. Pojawiła się nawet teoria, że cała spawa to spisek
z Francją i Wielką Brytanią, którym za namową USA zamarzyła się rekolonizacja. W ramach tych działań miały miejsce naloty na Libię. Do ataku na Syrię nie doszło, gdyż Stany Zjednoczone wycofały się z planu. Jednak jest to chyba zbyt daleko posunięta teza, by mogła być prawdziwa.

Wierzmy jednak, że to tym razem po prostu katastrofalna pomyłka amerykańskiej dyplomacji a nie celowe wywoływanie wojen i chaosu. Taki więc przyjmijmy punkt widzenia. Ocenę historii Stanów Zjednoczonych zostawiam jednak sumieniu każdego z czytelników.

Chciałbym być dobrze zrozumiany. Mój artykuł nie ma być manifestem politycznym przeciw Partii Demokratycznej w świetle zbliżających się wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Choć Barack Obama i jego potencjalna następczyni Hillary Clinton są współodpowiedzialni za podpalenie wspomnianego regionu, powrót Republikanów do władzy może przynieść katastrofalne skutki przy tak zradykalizowanej amerykańskiej scenie politycznej. Szczególnie wybór Donalda Trumpa na prezydenta byłby nie lada zagrożeniem dla USA, Europy i Świata. Być może była sekretarz stanu powinna dostać szansę na naprawę dawnych błędów na nowym stanowisku. Zresztą nie wszystko przez te dwie kadencje Obamy w polityce zagranicznej było złe. Abstrahując od słuszności tej decyzji, administracja Obamy zastosowała reset w relacjach z Rosją. Zostały poczynione poważne kroki w celu normalizacji stosunków z Kubą. Wreszcie udało się zażegnać irański kryzys atomowy. Wszystko to nieco niweluje ten niekorzystny wizerunek wynikający z wydarzeń Arabskiej Wiosny. Obama może zatem spać spokojnie a i jego Nobel wydaje się niezagrożony.

Czy warto współpracować z USA?

Nie ma już chyba wątpliwości co przyczyniło się do wywołania chaosu na Bliskim
i Środkowym Wschodzie oraz w Afryce Północnej a także ogromnych problemów Europy
z napływającymi stamtąd uchodźcami. Przytoczone argumenty wskazują to dobitnie. Najgorsze w tym wszystkim, o czym tu mowa, jest to, że Amerykanie są ze swoimi czynami praktycznie bezkarni. Łatwo się im wybacza i zapomina rozpętane wojny, choć ich negatywne efekty długofalowe są nieporównywalne z jakimikolwiek innymi. Wielu też daje prawo Stanom Zjednoczonym do takiego postępowania. Zbrodnie radzieckie przypomina się za to na każdym kroku. Dlaczego Rosji się nie wybacza? Jednak to już temat na osobną historię. Apelujmy jednak o obiektywizm. Wciąż niestety żyjemy w dwubiegunowym świecie. Nadal to te dwa kraje aspirują do decydowania o jego losach i czynią to. Tyle, że Amerykanie robią to w białych rękawiczkach. Dlatego tak ważne jest teraz nie szukanie mniejszego zła, a wybranie trzeciej drogi – budowy wspólnej, silnej Europy. Niestety, wciąż wielu europejskich przywódców tego nie rozumie. Wielka Brytania ma długoletni romans ze Stanami Zjednoczonymi i nawet gotowa jest dla nich rozwieść się z Unią, a Polska wciąż daje się wykorzystywać. Z drugiej strony Węgry zaczęły flirtować z Rosją. To ostatnie chwile, by ratować Europę. Upadek UE będzie oznaczał powrót zimnej wojny, jednak tym razem dominacja USA na naszym kontynencie będzie większa i głębsza.

Paradoksalne wydaje się więc, że w obecnej sytuacji na świecie państwa członkowskie Unii Europejskiej wciąż decydują się na ścisłą współpracę ze Stanami Zjednoczonymi. Przecież od sześćdziesięciu lat wychodzą na tym jak Zabłocki na mydle. Ba, obecny kryzys może drastycznie osłabić UE, a być może nawet doprowadzić do jej upadku. A jeśli właśnie chodzi o to, żeby osłabić konkurencję? W tym świetle umowa TTIP i każda forma współpracy naruszająca naszą suwerenność oraz zagrażająca i tak słabnącej pozycji w świecie, jest nie do przyjęcia.

Brexit zbliża się małymi krokami – 3.12.2015

To już ponad dwa lata odkąd brytyjski premier David Cameron zapowiedział, że jeśli jego partia wygra wybory parlamentarne w 2015 roku, po wcześniejszym zaproponowaniu reform Unii Europejskiej i swojej pozycji w niej, ogłosi referendum na temat pozostania Wielkiej Brytanii we Wspólnocie. Byłoby to drugie takie w historii kraju od 1975 roku.

Jak wiadomo pierwszy warunek został spełniony, gdyż na Downing Street 1 nie doszło do zmiany lokatora. Wstępnie termin wspomnianego referendum zaplanowano na 2017 rok. Media spekulują, że może się ono odbyć już w drugiej połowie 2016. Drugi warunek także wydaje się być bliski spełnienia. 19 października Premier Zjednoczonego Królestwa wstępnie ogłosił w Parlamencie, co należałoby zreformować. Bruksela dała, choć obie strony oficjalnie tego nie potwierdzają, Wielkiej Brytanii czas do początku listopada na przedstawienie konkretnego planu reform, jeśli wspominane kwestie mają zostać omówione na ostatnim posiedzeniu Rady Europejskiej w tym roku (17/18 grudnia). Wtedy brytyjski rząd miałby cały rok na przygotowanie obywateli do referendum. Należy tylko postawić sobie pytanie, czy Davidowi Cameronowi powinno zależeć na negocjowaniu reformy Unii jeszcze w tym roku. Europa obecnie boryka się z wieloma problemami: zamachem w Paryżu, uchodźcami, państwem islamskim, niestabilną Ukrainą i zamrożoną, ale na pewno nie zamkniętą kwestią Grecji. Przy takim ogromie spraw pomysły Londynu mogą zostać potraktowane po macoszemu.

Szefowa rządu Szkocji Nicola Sturgeron mocno skrytykowała Davida Camerona. Zarzuciła mu, że ulega eurosceptykom z własnej partii, lecz nie umie jednoznacznie określić, co chce renegocjować.

Przejdźmy jednak do sedna sprawy. Są cztery główne postulaty Wielkiej Brytanii wobec Wspólnoty. Przede wszystkim oczekiwane jest zwiększenie suwerenności tego państwa
w ramach UE oraz wzrost znaczenia zasady subsydiarności (każda sprawa ma być rozwiązywana na jak najniższym szczeblu). Cameron chce także, by została zwiększona rola parlamentów narodowych z prawem do blokowania unijnych przepisów włącznie. Ponadto Wielka Brytania ma zostać wyłączona z federacyjnych planów Brukseli. No i jak zawsze Zjednoczone Królestwo widzi tylko czubek własnego nosa. Oczekiwanie na wyjątkowe traktowanie jest charakterystyczne dla polityki tego państwa. Z wejściem do Wspólnoty Europejskiej też czekało na specjalne zaproszenie. Przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz stwierdził, że owszem należy wzmocnić rolę parlamentów narodowych, ale względem rządów państw. To właśnie one wraz z PE współtworzą unijne prawo. Wzorem może być tu Dania, gdzie przed ważnymi rozmowami rząd musi uzyskać mandat negocjacyjny od komisji parlamentarnej. Valentin Krelinger z Instytutu Jacques’a Delorsa w Paryżu dodał, że prawo weta parlamentów krajowych wpłynęłoby negatywnie na równowagę konstytucyjną Unii Europejskiej i zablokowałoby inicjatywę ustawodawczą Komisji. Według niego należałoby ulepszyć obecny system i poważniej traktować sprzeciwy parlamentów narodowych. Polska europosłanka Europejskiej Partii Ludowej Danuta Hubner zgadza się, że należy zwiększyć współpracę rządów państw z ich parlamentami. Jej zdaniem realizacja propozycji Schulza przybliżyłaby sprawy europejskie obywatelom, choć wymagałaby ogromu pracy.

Trzeci postulat dotyczy liberalizacji handlu z innymi silnymi gospodarkami świata. Premier Cameron dodał, że Wielka Brytania chce się rozwijać dzięki Unii, a nie osłabiać własną konkurencyjność. Można to odczytywać jako presję na przyspieszenie negocjacji ze Stanami Zjednoczonymi nad TTIP. Szef brytyjskiego rządu wspomniał też o konieczności zabezpieczeń dla gospodarek państw spoza strefy euro oraz gwarancji wzmacniania wspólnego rynku.

Ostatni punkt negocjacji mają stanowić naruszenia w zakresie świadczeń socjalnych
i swobody przepływu osób na obszarze UE. Jest to można rzec główny motyw rządu brytyjskiego, odkąd zapowiada renegocjacje Traktatu. Nie tak dawno wypowiedział on wojnę imigrantom stygmatyzując przy tym Polaków, choć to ich młode obywatelki i imigranci
z byłych kolonii najbardziej żerują na systemie socjalnym Zjednoczonego Królestwa. W tym punkcie, jak powiedział brytyjski minister finansów, chodzi o to, że swobodne poruszanie się ludzi ma służyć podejmowaniu pracy na terenie całej Unii a nie polegać na wyszukiwaniu najlepszych warunków socjalnych. Premier Cameron dodał, że państwa członkowskie powinny same decydować o swojej polityce socjalnej wobec obcokrajowców.

Zaskakująco dobrze o propozycjach reform wypowiedziała się Angela Merkel. Stwierdziła, że tam, gdzie stanowiska Berlina i Londynu są zbieżne, należy wdrożyć zmiany. Miała tu na myśli m.in. konkurencyjność

Tymczasem w sondażach poparcie dla członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej wciąż spada. We wrześniu br., pierwszy raz od listopada 2014 roku przeciwników jest więcej, bo 51% (obecnie stosunek wynosi 40 do 38). Ma to z pewnością związek z falami uchodźców zalewającymi Europę. Zresztą obecnie na Starym Kontynencie panują nastroje mogące sprzyjać secesjom, nie tylko państw członkowskich, ale i ich regionów. Co prawda najważniejsze w tym kontekście szkockie referendum nie powiodło się, ale wspomniana już Niccola Sturgeon zapowiada, że zapewne zostanie ogłoszone kolejne, jeśli Brytyjczycy zdecydują o wyjściu z UE. Szkoci znani są ze swojego euroentuzjazmu. Nie pozwolą na to, żeby ich rozłąka z Unią trwała zbyt długo. Opuszczenie Zjednoczonego Królestwa przez Szkocję spowodowałoby, że nowo powstałe państwo musiałoby przejść cały proces akcesyjny. Sturgeon zaznaczyła również, że jej partia (Szkocka Partia Narodowa) będzie opowiadać się za Wielką Brytanią w UE. Natomiast w Katalonii wybory lokalne wygrała separatystyczna koalicja, która również planuje referendum, ale w tym wypadku wyniki nie będą wiążące. Mówiło się nawet o wystąpieniu Grecji przynajmniej ze strefy euro. Nie można też zapomnieć o antywspólnotowych działaniach Węgier.

Na jak najszybsze referendum naciska brytyjski biznes w obawie o to, że zbyt długa niepewność co do przyszłości Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej źle wpłynie na gospodzarkę.

Ciekawym tematem w sprawie dyskusji nad Brexitem jest forma przyszłych relacji Zjednoczonego Królestwa z Brukselą. Dla eurosceptyków idealny byłby model norweski. Kraj ten, choć nie jest członkiem Unii, uczestniczy w strefie Schengen czy Europejskim Obszarze Gospodarczym. Cameron skrytykował tę wizję, argumentując, że Norwegowie wpłacają tyle samo do budżetu co Brytyjczycy a nie mają wpływu na procesy decyzyjne oraz narzuca się im unijne przepisy w zakresie wspólnego rynku. Spotkało się to z ripostą, że widocznie negocjacje nie idą zbyt dobrze. Dla zwolenników pozostania Wielkiej Brytanii we Wspólnocie Europejskiej to dobry znak, gdyż pomału upadają alternatywy dla członkostwa.

Arogancja Wielkiej Brytanii wydaje się przekraczać granice przyzwoitości. Nie dość, że uzurpuje sobie prawo do bycia głównym reformatorem Unii Europejskiej, to jeszcze chce prowadzić negocjacje w najtrudniejszym od sześćdziesięciu lat okresie dla Europy.
W myśleniu Brytyjczyków nie ma za grosz wspólnotowości. Postulaty Londynu dotyczą tylko i wyłącznie kwestii, które mają poprawić pozycję Zjednoczonego Królestwa a nie wzmocnić Wspólnotę. Próbują się zasłaniać dobrem innych państw członkowskich. Można jednak przypuszczać, że one potrafią się zatroszczyć same o siebie. Naprawdę Cameron mógłby sobie jeszcze teraz odpuścić.