Ładowanie

Obalamy euromity

Unia Europejska nie gryzie
Zapraszam

Unia a sprawa chińska

Chińska gospodarka coraz bardziej rośnie w siłę. Według niektórych ekonomistów już prześcignęła amerykańską pod względem nominalnego PKB. Budzi to w Stanach Zjednoczonych coraz większy niepokój a ich politycy nie zwykli spokojnie patrzeć, gdy ktoś zaczyna zagrażać ojczyźnie w jakikolwiek sposób. Jak to zwykle bywa z prężnie rozwijającymi się państwami, w Chińczykach rodzą się imperialne zapędy. Tymczasem Unia Europejska stoi przed historycznym wyzwaniem odbudowy gospodarki po pandemii i przemodelowania jej w świetle decyzji o stopniowej rezygnacji z rosyjskich surowców energetycznych. Musi przy tym uwzględnić dobro planety i zadbać o to, żeby rozwój ekonomiczny Wspólnoty wreszcie wystrzelił ostro w górę. W tym kontekście niezwykle ważne będzie ułożenie sobie relacji ze wschodzącą potęgą Chin. Jak należy to zrobić, żeby obie strony były usatysfakcjonowane a Świat zaznał pokoju?

Trzeba zacząć od tego, że oczywistą wątpliwość budzi to, czy współpraca z autorytarnym państwem jest bezpieczna. Wynika to ze złych doświadczeń z Rosją, która mimo silnych powiązań gospodarczych z Europą nie miała problemu w wywołaniu wojny na Ukrainie i narażeniu się na stratę ważnego rynku dla eksportu ropy i gazu. Po pierwsze Chiny w przeciwieństwie do swojego ogromnego sąsiada są wielką, starożytną cywilizacją, a nie zlepkiem ludów odmiennego pochodzenia. Dla ludzi Dalekiego Wschodu wojna jest zupełną ostatecznością. Zwycięstwo poprzez użycie przemocy nie spotyka się z powszechnym uznaniem. Ceni się za to rozwiązywanie konfliktów za pomocą inteligencji i sprytu. Są wręcz do bólu pragmatyczni. Zatem wojna, zwłaszcza brutalna, jest praktycznie niemożliwa. No chyba, że Zachód, a w szczególności Amerykanie, wciąż będą podpuszczać Tajwan do dążeń niepodległościowych. Wtedy Chiny nie będą miały wyboru.
A współpraca z Rosją? Nie ma dowodów, że udzielają jej wsparcia militarnego. Tak samo jak Stany Zjednoczone grają na osłabienia Rosji, z tymże Chińczycy próbują przy tym ugrać coś dla siebie i korzystają z bardzo tanich surowców energetycznych. Państwo Środka jest jednym, które może bez lęku patrzeć na Rosjan z góry, bo Ci są od niego uzależnieni gospodarczo. Chiny dostarczają im podstawowych produktów, gdy wszystkie inne kraje silnie rozwinięte ekonomicznie odwróciły się od Rosji. To pierwsze co UE mogłaby mądrze wykorzystać.

Zanalizujmy, jak to naprawdę jest z tymi Chinami. Istnieje powszechne przekonanie, że panuje tam jakiś straszny zamordyzm. Tymczasem obywatele świadomie rezygnują z pełni wolności dla większego bezpieczeństwa i zwykłej, codziennej wygody. Dzięki udostępnianiu swojego wizerunku i danych osobowych łatwiejsze staje się robienie zakupów czy zamawianie taksówki. Zapewnia to też olbrzymią bazę danych niezbędną dla rozwoju sztucznej inteligencji. Nie jest też tak, że system kontroli obywateli wcale nie działa tak, iż w momencie popełnienia przestępstwa dochodzi do zatrzymania. Jednak, gdy państwo decyduje się na jakieś niepopularne kroki, ludzie nie milczą.

Panuje stereotyp chińskich tanich produktów o wątpliwej jakości. Oczywiście na początku przemian gospodarczych w Państwie Środka przemysł opierał się na masowej, szybkiej i przede wszystkim taniej produkcji. Jej owocami przez lata zalewali rynki amerykański i krajów europejskich. Jednak z czasem udoskonalili proces wytwarzania i dziś mają wysoką technologię a produkty z Chin są coraz bardziej cenione na świecie. Chińskie byle co to już melodia przeszłości. Ostatnio nawet Chińczycy rzucili wyzwanie Airbusowi i Boeingowi.

Trzeba zrozumieć, że musi istnieć jakieś drugie mocarstwo równoważące siłę Stanów Zjednoczonych. Istnienie hegemona zawsze będzie prowadzić do dyskryminacji mniejszych. Państwa Trzeciego Świata są rozczarowane współpracą z Zachodem, mają dość narzucania im jego wartości i szukają sojuszników wśród reżimów autorytarnych. Błędem jest jednak postrzeganie Rosji jako tej, która przyniesie równowagę i sprawiedliwość. Przecież sama kolonizowała Kaukaz czy Daleki Wschód a poza tym ciągle próbuje narzucać innym państwom swoją wizję świata i polityki. Jednak potencjał Chin jako mocarstwa równoważącego wpływy Stanów Zjednoczonych jest dużo większy. Nie tylko dzięki drugiej największej gospodarce świata, ale też zupełnemu brakowi skompromitowania na tak zwanym globalnym południu. Chińczykom zależy jedynie na interesach, a nie propagowaniu swojego systemu rządzenia.

Historia relacji amerykańsko-chińskich bardzo przypomina stosunki Stanów Zjednoczonych i Japonii. Kraj Kwitnącej Wiśni również w pewnym momencie prześcignął gospodarkę USA. PKB było niemal dwukrotnie wyższe a wśród dziesięciu największych banków na wszystkie były japońskie. Amerykanie nie zamierzali na to biernie patrzeć i w 1985 roku pod groźbą wprowadzenia ceł importowych zmusiła Japonię oraz równie bezczelnie rozwijające się Niemcy do zmniejszenia wartości swoich walut w stosunku do dolara poprzez obniżenie stóp procentowych. Miało to ograniczyć napływ tanich towarów z tych krajów na rynek USA. RFN – owi krok ten nie zaszkodził, a wręcz zwiększył eksport dzięki nowym jego kierunkom. Natomiast dla Japonii oznaczało to początek końca prosperity. Niskie ceny mieszkań doprowadziły do powstania bańki nieruchomości, która szybko pękła. Japońska gospodarka szybko straciła pozycję lidera a niedługo potem wyprzedziły ją Chiny. Paradoksem jest to, że gospodarka Japonii urosła przy wydatnym wsparciu Stanów Zjednoczonych. Po zakończeniu okupacji w wyniku II wojny światowej Amerykanie zaczęli tam mocno inwestować, otworzyli swój rynek na japońskie produkty i przymykali oko na nieuczciwe praktyki handlowe. Kraj Kwitnącej Wiśni był niezwykle ważny dla Stanów Zjednoczonych w czasie zimnej wojny jako najludniejsze państwo niekomunistyczne w regionie Azji Wschodniej. Gdy upadł Związek Radziecki Japonia przestała być potrzebna a na dodatek rzuciła wyzwanie amerykańskiej gospodarce. Musiała za to wszystko zapłacić rachunek. Podobnie było z Chinami. Może USA nie napompowała ich tak jak Japonii, ale bez otwarcia się na Państwo Środka nie byłoby chińskiego sukcesu gospodarczego. To też wynikało z interesu. Współpraca z Chinami miała doprowadzić do osłabienia Sowietów. Udało się to, ale przyszedł moment, gdy także Chińczycy wymknęli się spod kontroli i dziś w oczy USA zajrzało widmo bycia dopiero drugą gospodarką świata. Najzabawniejsze jest to, że krytykując zarzucają Państwo Środku te same rzeczy, na które pozwalali Japończykom. Jako Europa musimy zastanowić się, czy chcemy brać udział w dławieniu kolejnej, prężnie rozwijającej się gospodarki dla dobra Wujka Sama. Na pewno będzie miało to miejsce, gdy Donald Trump wróci na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych. Tymczasem UE musi skoncentrować się na nadaniu własnej gospodarce impulsu rozwojowego.

Przejdźmy do stosunków ekonomicznych między UE a Chinami. Unia myśli o zwiększeniu produkcji baterii do samochodów. Jednak, by to utrzymać potrzebuje dobrych relacji z Chinami, bo te posiadają największe złoża tzw. metali ziem rzadkich, głównie litu bardzo potrzebnego w elektromobilności. Stanowi to pole do współpracy z Chinami. Poza tym dużego potencjału UE upatruje się także w sztucznej inteligencji. Ma przewagę nad Stanami Zjednoczonymi, jeśli chodzi o liczbę firm opracowujące oprogramowanie darmowo udostępniane użytkownikom w internecie. Uważa się jednak, że nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału. Głównie dlatego, że rynek usług cyfrowych w UE wciąż nie jest jednolity. Nie ma jednego systemu prawa własności intelektualnej a w każdym państwie są inne zasady licencjonowania treści i ochrony danych osobowych. Chiny natomiast od dawna zbierają dane potrzebne do rozwoju sztucznej inteligencji. Nie brakuje głosów, że Unię Europejską i Chiny łączy więcej zbieżnych interesów gospodarczych niż oba te podmioty z USA.

Oczywiście nie brakuje spornych kwestii gospodarczych między Chinami a Unią Europejską. Największe kontrowersje wywołuje sprawa samochodów elektrycznych. UE zarzuca chińskiemu rządowi, że ten dofinansowuje producentów elektryków i dzięki temu są one bardzo tanie. Państwo Środka zyskuje nieuczciwą przewagę i zalewa rynek europejski swoimi samochodami elektrycznymi. W odpowiedzi na tę praktykę kraje członkowskie nałożyły wspólnie cła importowe na wspomniane pojazdy. Na razie są one tymczasowe, ale niedługo ma zapaść decyzja, czy wprowadzić je na stałe. Strona unijna zarzeka się, że to nie jest kara dla Chin, a próba zrównoważenia skutków wspomnianych dotacji. Cła (38%) też nie są specjalnie wysokie w porównaniu do nakładanych na Chiny przez inne państwa (Kanada i USA 100%). Niemniej we wrześniu Chińczycy złożyli skargę na UE do Światowej Organizacji Handlu. Sugeruje się jednak, że Unia zamiast stosować środki odwetowe powinna skupić się na tym, żeby rozwinąć własny sektor elektromobilności a nawet sama powinna używać instrumenty protekcjonizmu gospodarczego jak Chiny czy Stany Zjednoczone. Inaczej nie będzie mieć szans w konkurencji z tymi państwami. Podobny los co sektor elektryków może spotkać chińskie firmy prowadzące handel w internecie Shein i Temu, słynące z niskich cen. UE ma także zastrzeżenia do TikToka. Zarzuca się mu nie przestrzeganie unijnych przepisów dotyczących ochrony nieletnich użytkowników czy słabą kontrolę szkodliwych treści. Doszło nawet do tego, że Chińczycy wycofali z unijnego pokrewną aplikację TikTok Lite. Jej działanie polega na tym, że za aktywność Przyznawane są punkty wymieniane na nagrody, co niewątpliwie wzmacnia efekt uzależniający. Wspomniana decyzja jest pokłosiem postępowania UE przeciw producentowi aplikacji. Funkcjonowanie TikTok Lite stanowiło jawne naruszenie prawa cyfrowego Unii Europejskiej.

Uważam, że w przypadku powrotu Trumpa do Białego Domu Unia Europejska powinna zbliżyć się z Chinami. Podkreślam, że musi zajść wspomniany warunek. Współpraca na równych warunkach z przewidywalnymi USA jest dla nas najlepszą opcją. Gdyby jednak doszło tam do zmiany władzy, Państwo Środka będzie ostatnią nadzieją na powstrzymanie Putina, przynajmniej przed użyciem broni atomowej. UE musiałaby przystąpić do negocjacji póki mamy jakieś przewagi i możemy stawiać warunki jak Chiny Rosji, a nie tak jak my w przypadku tego drugiego państwa. W negocjacjach należałoby na wstępie odpuścić w sprawie Hongkongu, nie dążyć do zmiany statusu Tajwanu i przycisnąć w kwestii Ujgurów. Stany Zjednoczone nigdy nie pozwolą na to, żeby ktoś prześcignął je pod względem gospodarczym, co pokazała historia Japonii. Zatem Chińczycy będą mocno potrzebować silnych partnerów. Nam jako Unii także grozi wypowiedzenie wojny handlowej przez Trumpa. Na dwa fronty jeszcze nikt nie wygrał.

Nie musimy kochać Ukrainy, by ją wspierać

Wojna na Ukrainie na pełną skalę trwa ponad dwa lata i na horyzoncie nawet nie majaczy jej zakończenie. W ludziach, co zupełnie zrozumiałe, rośnie zmęczenie tym konfliktem i wszelkimi jego konsekwencjami. Jednak, gdy zaczyna się to przeradzać w niechęć i złość wobec uchodźców, to pora bić na alarm zanim zacznie narastać nienawiść i dojdzie do jakiejś tragedii. Dlatego w dzisiejszym artykule chciałbym przedstawić chłodną ocenę sytuacji wokół Ukrainy i jej obywateli.

Najtrudniejsza dla ludzi w kraju będącego celem napływu uchodźców jest akceptacja obcokrajowców często stających się naszymi sąsiadami. Jeśli nawet nie mamy problemu z innością przeciętnego Ukraińca, to najczęściej spotykamy tych bogatych jeżdżących drogimi samochodami. Jest to oczywiste, bo głównie takich było stać na ucieczkę przed wojną. Wywołuje to zrozumiały niesmak, ale to państwo ukraińskie powinno ścigać swoich obywateli uchylających się od obrony ojczyzny. Często też możemy spotkać roszczeniowe postawy Ukraińców. Jednak to polskie władze decydują, jakiej pomocy udzielają naszym gościom i być może rozpieściły ich. Przecież dopiero przed nadchodzącym rokiem szkolnym pomyślano o tym, żeby uzależnić wypłatę 800+ Ukraińcom od tego, czy ich dzieci realizują obowiązek szkolny w Polsce. Znane u nas powiedzenie mówi: „jak dają to bierz, jak biją to uciekaj”. Widocznie uchodźcy z Ukrainy wychodzili z tego samego założenia i chętnie korzystali z hojności polskich władz. Nie można mieć pewności, że Polacy na uchodźstwie nie zachowywaliby się podobnie. Na pewno różnice w postawach byłyby tak samo zauważalne a te negatywne bardziej rzucałyby się w oczy.

Kolejną kontrowersją, jeśli chodzi o Ukrainę jest brak pozytywnych gestów tego państwa w kwestii pamięci o rzezi wołyńskiej. To wraz z niechęcią do burzenia pomników żołnierzy UPA będących zbrodniarzami może sprawiać wrażenie niewdzięczności, mimo ogromnej pomocy. Tu należy przyznać, że polskie władze podchodzą do sprawy zbyt lekkomyślnie. Tak jakby uznawały, że póki trwa wojna nie należy poruszać trudnych kwestii w relacjach między oboma państwami. Tymczasem jest wręcz przeciwnie. To teraz istnieje najlepszy moment, żeby coś wywalczyć. Później pojawią się nowe problemy i strona ukraińska będzie odwlekać sprawę w nieskończoność. Poza tym, im dłużej trwa wojna, tym trudniej będzie uświadomić społeczeństwu ukraińskiemu zbrodnie banderowców. Natomiast kompletną bzdurą są sugestie, że jeszcze będziemy mieć problem z Ukrainą przez ich nacjonalistów. Naprawdę zapłacili już wystarczającą cenę za wbijanie noża w plecy Polaków a w ostatnich latach nasza pomoc dla nich jest bezprecedensowa w historii. Tylko kompletny szaleniec wywołałby konflikt w takiej sytuacji. Łatwo zapominamy, że sami mamy w Polsce kult żołnierzy wyklętych, wśród których nie brakowało zbrodniarzy mordujących Białorusinów, Litwinów i Ukraińców. W Polsce też nie mamy problemu z gloryfikowaniem zbrodniarzy, przecież prezydent Bronisław Komorowski (szokujące) ustanowił dzień pamięci żołnierzy wyklętych. Czy mamy podstawy, by myśleć, że społeczeństwo ukraińskie nie obróciłoby się przeciwko władzy, która spróbowałaby odebrać im bohaterów?

W niektórych może budzić niezrozumienie, dlaczego Ukraina nie chce usiąść do negocjacji pokojowych i oszczędzić życie swoich licznych obywateli. Po pierwsze Rosja co jakiś czas wyraża chęć negocjowania a za chwilę dokonuje ataku na infrastrukturę cywilną wroga, więc trudno mówić o szczerości intencji. Po drugie warunki stawiane przez Putina są nie do przyjęcia przez Ukraińców. O ile neutralność ich kraju przy silnych gwarancjach bezpieczeństwa ze strony państw Zachodu jest czymś, o czym można by pomyśleć, to o oddaniu części terytorium nie może być mowy. Dobrze wiadomo, co Rosjanie robią na terenach okupowanych. Dla ludzi czujących się Ukraińcami oznaczałoby to co najmniej wynarodowienie. Poza tym taka decyzja może zasugerować innym państwom, że warto dokonywać agresji, bo przy zajęciu część terytorium napadniętego będą mogły liczyć na zachowanie zdobyczy. Wtedy tylko czekać inwazji Chin na Tajwan, Serbii na Kosowo a może nawet Korei Północnej na Południową. Poza tym strona rosyjska domaga się zniesienia sankcji. Zatem wywołanie wojny miałoby pozostać bez kary. Nie ma też pewności, że Rosja zachęcona swoim osiągnięciem, nie będzie chciała za jakiś czas sięgnąć po kolejne tereny Ukrainy.

Niepokój może wywoływać fakt rozpoczęcia negocjacji akcesyjnych z Ukrainą przez Unię Europejską. Kraj ten bez wątpienia nie jest w chwili obecnej gotowy do stania się członkiem UE głównie ze względu na oligarchię i idącą za nią gigantyczną korupcję. Dodatkowo specyfika tamtejszego rolnictwa (ogromne gospodarstwa i dużo niższe normy fitosanitarne) stanowi zagrożenie dla innych gospodarek unijnych. Jednak z pewnością nie zostanie do niej przyjęta, jeśli nie będzie na to w pełni gotowa a interesy pozostałych państw odpowiednio zabezpieczone. Przykład Gruzji, z którą zawieszono negocjacje z powodu kontrowersyjnej ustawy pokazuje, że w każdym momencie można zatrzymać cały proces. Właściwie przeprowadzona integracja z Ukrainą może być dla Zjednoczonej Europy bardzo korzystna. Jeśli nowemu państwu członkowskiemu przyznamy rolę żywiciela Wspólnoty inne kraje będą mogły rozwinąć inne gałęzie gospodarki niż rolnictwo.

Nikt nie musi kochać Ukrainy. Jest wiele powodów, dla których można czuć niechęć wobec niej i jej obywateli: zaszłości historyczne, coraz większe żądania, brak mocnych gestów wdzięczności i wszechobecna korupcja u naszego wschodniego sąsiada. Jednak nie jest to kwestia sympatii czy antypatii, a zwykłego człowieczeństwa i poczucia sprawiedliwości. Nawet jeśli Rosja nie popełniłaby tych wszystkich zbrodni (często podważanych), to wciąż byłaby agresorem. Agresja mająca nawet swoje podstawy, ale nie sprowokowana bezpośrednio także jest godna potępienia. Nie ma też znaczenia, że po drugiej stronie są między innymi Amerykanie, którzy sami wywołali kilka wojen. W czasie II wojny światowej nikt z Aliantów nie zastanawiał się nad tym, co USA robiły w swoim regionie tylko ramię w ramię walczyli z Nazistami. Słowem, nie wszystko, co robią Jankesi jest z gruntu złe.
Sondaże wskazujące na to, że Europejczycy chcą dalszego wspierania Ukrainy mimo braku wiary w jej zwycięstwo, najlepiej świadczą o tym, że to coś więcej niż czysta logika i przyjaźń.

Jakie są perspektywy utworzenia federacji Europejskiej?

Guy Verhofstadt – najbardziej znany współczesny federalista

Jakiś czas temu napisałem tekst, w którym odniosłem się do jednej z najważniejszych kwestii dotyczących przyszłości Unii Europejskiej czyli tego, jaki ma mieć kształt ustrojowy. Przedstawiłem dwie koncepcje: federację i konfederację oraz pokrótce wyjaśniłem różnice między nimi. Następnie szczegółowo omówiłem pomysł federalizacji, bo wydaję się, że ta druga koncepcja praktycznie została zrealizowana. Minęło już kilka lat, więc najwyższy czas, żeby zdać relację z postępów federalizacji UE.

23 listopada ubiegłego roku Parlament Europejski przegłosował skierowanie do dalszych prac projektu zmian traktatów.  Za głosowało 291 europosłów, przeciw 274 a 44 wstrzymało się od głosu. Wśród propozycji znalazło się:

–  zwiększenie kompetencji PE (m.in. przyznanie inicjatywy ustawodawczej),

–  zmniejszenie liczby komisarzy do 15,

–  wydłużenie listy kompetencji dzielonych między państwa członkowskie a Unię poprzez uzupełnienie jej o bezpieczeństwo, obronność, zdrowie publiczne i leśnictwo,

–  dodanie do katalogu kompetencji wyłącznych UE środowiska, bioróżnorodności oraz spraw dotyczących negocjacji nt. globalnego ocieplenia,

–  zaostrzenie przepisów dotyczących praworządności w taki sposób, żeby stwierdzenie naruszenia automatycznie oznaczało zamrożenie funduszy,

–  rozszerzenie głosowań z zastosowaniem kwalifikowanej większości (wymagana jest ściśle określona liczba głosów) kosztem jednomyślnego podejmowania decyzji. Teraz projekt zostanie przedstawiony Radzie Unii Europejskiej, która zajmie się nim dopiero 12 grudnia. Do ostatecznych zmian traktatów droga jest jeszcze bardzo długa.   

Największe kontrowersje, jeśli chodzi o zmiany traktatów, budzi zniesienie prawa weta podczas głosowania w Radzie Unii Europejskiej w sprawach polityki zagranicznej i obronności, bo do tego prowadzi większa liczba głosowań z użyciem większości kwalifikowane). Szczególnie nie podoba się to małym krajom, które mogłyby zostać przegłosowane, a tak w razie zagrożenia żywotnego interesu, któreś z nich może wszystko zablokować swoim sprzeciwem. Wszystko byłoby dobrze, gdyby prawo weta było stosowane uczciwie, ale często państwa używają go jako szantażu, żeby załatwiać swoje sprawy. Nawet tak bezdyskusyjna kwestia jak sankcje na Rosję jest często blokowana przez Węgry. Najdziwniejsze, że także nasz kraj twardo obstaje za prawem weta, choć mamy zdolność budowania opozycji wokół danych projektów. Nie przeszkadza nawet polskie doświadczenie z liberum veto, które współprzyczyniło się do upadku II Rzeczypospolitej, bo państwo nie mogło przeprowadzić koniecznych reform ze względu na sprzeciw jakiegoś szlachcica wynikający często z partykularnych interesów. Niemniej obecnie całkowite zniesienie prawa weta wydaje się niemożliwe. Jednak nie można tej kwestii zupełnie odłożyć. Być może trzeba określić limit sprzeciwów w danym okresie. Można także na początek znieść prawo weta w mniej ważnych sprawach.

Jednym z  głównych argumentów za federalizacją Unii Europejskiej jest oczywiście ten ekonomiczny. Nie będąc jednym państwem europejskie kraje nie dadzą rady w gospodarczej rywalizacji z Chinami i USA, a przecież coraz bliżej pierwszej ligi są Indie. Niedawno przeczytałem w internecie komentarz, w którym pisząca go osoba stwierdziła, że ona nie ma potrzeby ścigać się z Chińczykami. Ok, ale to nie jest jedynie kwestia chęci i kiedyś może stać się koniecznością. Jeśli Chiny za bardzo nam uciekną a ich firmy zaleją Europę, wspomniany internauta będzie musiał zasuwać za legendarną miskę ryżu i wtedy momentalnie zmieni się jego punkt widzenia. Zatem nawet strategia obronna musi zakładać udział w tym wyścigu. Temat przyszłych relacji chińsko-europejskich poruszę szerzej w jednym z następnych artykułów.

Z ust polityków byłej opcji rządzącej wypowiadających się na temat federalizacji UE słyszę określenie „centralizacja”. Może trudno nazwać to błędem merytorycznym, ale   nieścisłością już trzeba. Federacja europejska w oczywisty sposób byłaby bardziej scentralizowana niż UE, która jest organizacją międzynarodową posiadającą elementy państwa. Jednak federacja jest dużo mniej scentralizowana niż tzw. państwo unitarne, gdzie jednostki administracyjne mają małe uprawnienia. Gdybyśmy powiedzieli Amerykaninowi lub Niemcowi, że jego państwo jest scentralizowane, to by nas wyśmiał. W Polsce centralizacja władzy budzi negatywne skojarzenia w społeczeństwie i populiści to wykorzystują określając federalizację w ten sposób. W czasach PRL-u w 1975 roku przeprowadzono reformę administracyjną,  która zlikwidowała powiaty a liczbę województw zwiększyła z 17 do 49, co wzmocniło władzę centralną, choć z drugiej strony rola licznych prowincjonalnych miast znacznie wzrosła i lepiej się rozwijały. Nikt nie chce tworzyć unitarnego państwa „Europa”, choćby dlatego, że ludzie nigdy się na to nie zgodzą.

Jak wszyscy wiemy 13 grudnia ubr. zmieniła się w Polsce władza. Nowa, główna partia rządząca z pewnością jest euroentuzjastyczna. Jednak w głosowaniu w Parlamencie Europejskim jej europosłowie zagłosowali przeciwko zmianom traktatów europejskich, co osobiście mnie rozczarowało.  Bulwersuje mnie to szczególnie dlatego, że nie była to decyzja wiążąca. Ani jedna literka z raportu, nad którym debatowano wtedy w PE nie musiała się znaleźć w ostatecznym projekcie zmian. Poza tym wiadomo było, że to przejdzie przez Parlament Europejski a w Radzie Europejskiej na pewno Węgry zablokują cały proces. Można więc powiedzieć, że Koalicja Obywatelska sprzeciwiła się jakiejkolwiek debacie o traktatach. Trudno więc mówić o ryzyku wywołania niepokojów społecznych. Marzy mi się władza w Polsce, która w polityce europejskiej przynajmniej nie tchórzy i ma inicjatywę. Na opcję popierającą federację europejską nie mam co liczyć). Nawet jeśli pomysły instytucji unijnych i największych państw nie są dla nas korzystne, odpowiedzią na to nie powinno być blokowanie dyskusji, obrażanie się i wyzywanie UE oraz Niemców od zaborców. Należy jasno, rzeczowo i spokojnie przestawiać swoje stanowisko i rozmawiać. Z drugiej strony nie widzę silnej woli starej Unii do promowania idei ściślejszej integracji. Jedyne rozwiązania, które zostały zaproponowane zwiększają dominację największych państw. To oczywiste, że musi ktoś rządzić, ale nie może to zamieniać się w dyktat.

Wracając do tytułowej kwestii, mimo doskonałych warunków do zbliżenia państw europejskich, jakie stanowi zagrożenie wewnętrzne, nie ma ku temu woli a jakiekolwiek zmiany przebiegają bardzo powoli. Również społeczeństwa nowych państw członkowskich nie chcą federalizacji w odróżnieniu od tych starych. Nawet koncepcja zbliżenia Polski z Francją kosztem Niemiec nie spotkała się ze specjalną aprobatą, a przecież to musi budzić dużo mniejsze kontrowersje (nawet w najbardziej patriotycznych środowiskach) niż bliska współpraca z Niemcami. Prawdopodobnie nawet ja i moi rówieśnicy nie dożyjemy powstania federacji europejskiej. Dopiero następne pokolenie, młodzi ludzie, którzy nie znają świata bez UE i dzięki wyjazdom na Erasmusa mają dobry kontakt z obywatelami innych państw UE będą gotowi na taką zmianę. Wcześniejsze generacje wciąż zbyt często myślą historycznymi schematami.

Jak stwierdziłem w poprzednim artykule o federacji europejskiej, taka przyszłość Starego Kontynentu, nawet jeśli bardzo odległa, jest jedyną opcją, żeby zapobiec chińskiej kolonizacji gospodarczej. Nie ma innej alternatywy, jeśli my w Europie chcemy nadal żyć dostatnio i czuć się bezpiecznie, a wyzwań, z którymi państwa członkowskie same sobie nie poradzą (imigracja, pandemie, zmiany klimatu, wojny u granic, dezinformacja czy sztuczna inteligencja) wciąż przybywa. To co proponuje skrajna prawica sprawiłoby jedynie, że wróciłyby egoizmy narodowe i UE rozpadłaby się. Tym, którym wydaje się, że po tylu latach wspólnoty wojna w sercu Europy nie jest możliwa, przypomnę, iż historia zna przypadki wieloletnich sojuszników stających się śmiertelnymi wrogami. Dlatego nie powinno się walczyć z federalizacją Unii Europejskiej i za wszelką cenę opóźniać cały proces. Przecież nie wyklucza on rozwiązywania drobniejszych, ale na ten moment istotniejszych problemów. Można za to zacząć się przygotować na przyszłe zmiany i przeprowadzić  je, w jak najlepszy, racjonalny i przede wszystkim sprawiedliwy sposób. Nie da się zatrzymać machiny dziejów.

Pobrexitowy kac moralny trwa 

Demonstracje nawołujące do powrotu Wielkiej Brytanii do UE

Minęły już ponad trzy lata, odkąd drzwi Unii Europejskiej zamknęły się za Wielką Brytanią, a głosy na temat Brexitu i jego skutków wciąż docierają do naszych uszu. Coraz większa liczba brytyjskich obywateli podnosi krzyk domagają się powrotu do UE, a przynajmniej ponownego przeprowadzenia referendum.  Z czego wynika ta zmiana w myśleniu Brytyjczyków i jakie perspektywy rysują się przed Zjednoczonym Królestwem? O tym opowiem dzisiaj. 

2022 rok przyniósł Wielkiej Brytanii bezprecedensowe zawirowania polityczne. W ciągu tamtych dwunastu miesięcy rządziło trzech premierów. W tym okresie, jeśli chodzi o Europie jedynie w Bułgarii do zmiany dochodziło częściej. Burza zaczęła się oczywiście od niesprowokowanej agresji Rosji na Ukrainę. W obliczu wojny brytyjscy rządzący stanęli na wysokości zadania i od początku byli w awangardzie pomocy napadniętemu państwu. Szczególna była w tym rola premiera Borisa Johnsona, minister spraw zagranicznych Liz Truss i ministra obrony Bena Wallace’a. Niedługo potem wybuchła afera w rządzie, ponieważ w szczycie pandemii, gdy na Brytyjczyków były nałożone bardzo silne obostrzenia ograniczające kontakty społeczne, zorganizowano przyjęcie w budynkach rządowych. Pod naciskiem opinii publicznej 7 lipca Boris Johnson podał się do dymisji. Na nowego premiera została wybrana Liz Truss, ale z tą funkcją nie radziła już sobie tak dobrze jak z szefowaniem brytyjskiej dyplomacji. Jej rządzenie trwało zaledwie 45 dni! Jednak w przeciwieństwie do Borisa Johnsona swoją dymisję ogłosiła całkowicie dobrowolnie. Gdyby tego nie zrobiła, nic wielkiego by się nie stało. A jakie były powody tej rezygnacji? Główną przyczyną całego zamieszania była nieudana reforma finansów państwa. Obniżono podatki dla przedsiębiorców i najbogatszych, a jednocześnie zwiększono wydatki rządowe. Rynki zareagowały na to paniką, bo nie było wiadomo w jaki sposób zostanie załatana powstała dziura budżetowa. Funt brytyjski osiągnął najniższą wartość względem dolara w historii. Oprocentowanie kredytów hipotecznych znacząco wzrosło. Zaniepokoił się nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy, który do tej pory poświęcał uwagę głównie państwom rozwijającym się. Początkowo konsekwencje błędnej decyzji spadły na barki ministra finansów Kwasiego Kwartenga, który został odwołany ze swojego stanowiska. Jednak kolejne wydarzenia doprowadziły do dymisji samej premier. Potem na rezygnację ze swojego stanowiska zdecydowała się minister spraw wewnętrznych  Suell Bravermann. Oficjalnym powodem było to, że wysłała służbową wiadomość za pomocą prywatnej poczty elektronicznej. Swoją drogą w Polsce dymisja przez taką “błahostkę” byłaby nie do pomyślenia. Jednak naciskana przez dziennikarzy była brytyjska minister dodała, że nie podoba się jej kierunek, w którym zmierza rząd Truss. Po dymisji premier Liz Truss doszło do niezwykle groteskowej sytuacji. W Wielkiej Brytanii kandydata na szefa rządu wybiera partia w wieloturowych wyborach wewnętrznych. Na kandydata zgłosił się m.in Boris Johnson! Jednak w ostatnim momencie wycofał się z wyścigu. Od 25 października 2022 roku premierem jest Rishi Sunak, pierwszy w historii polityk pochodzenia nieeuropejskiego (konkretnie hinduskiego) na tym stanowisku. Trudno jeszcze jednoznacznie oceniać jego rządy.  Na dokładkę we wrześniu zmarła królowa Elżbieta II, co jeszcze bardziej pogłębiło kryzys. Momentalnie spadło poparcie dla monarchii w brytyjskim społeczeństwie, bo Karol nie cieszy się nawet połową popularności swojej matki. Nie brakuje głosów, że tron powinien objąć bardziej lubiany książę Wiliam. Wtedy na pewno notowania całej rodziny królewskiej poszybowałyby w górę. Jednak trudno mieć wątpliwości, że monarchia już nigdy nie będzie tak popularna jak za panowania Elżbiety II. Wszystkie opisane wyżej wydarzenia sprawiły, że poparcie dla Partii Konserwatywnej gwałtownie spadło na korzyść Partii Pracy. W efekcie sondaże tej ostatniej stały się lepsze niż głównego rywala. Dziś przewaga Laburzystów sięga 20% a wybory parlamentarne zbliżają się coraz większymi krokami.  Brytyjczycy pójdą do urn już 4 lipca. Nie można pominąć kolejnego kuriozum. Niedawno ministrem spraw zagranicznych został David Cameroon! Dla tych, którzy nie pamiętają – był on premierem ogłaszającym referendum w sprawie opuszczenia przez Wielką Brytanię Unii Europejskiej. Sam był za pozostaniem i żywił przekonanie, że większość społeczeństwa także.  Swoją karierę polityczną wznowił także główny zwolennik i inspirator Brexitu Nigel Farage. Były członek Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, a potem założyciel Brexit Party wrócił jako przewodniczący tego drugiego ugrupowania, które obecnie nazywa się Reform UK i z nim przystąpi do najbliższych wyborów parlamentarnych.

Brexit, jak mogliście u mnie już przeczytać, na początku wcale nie okazał się sielanką z zapowiedzi głównych promotorów tego kroku. Jednak przez trzy lata sytuacja nie uległa poprawie, a problemów tylko narosło. Nawet poruszanie się zwykłych obywateli jest bardzo skomplikowane.   Np. podczas odpraw paszportowych na lotniskach brytyjscy podróżni nie mogą być przepuszczani przez elektroniczne bramki przyspieszające cały proces. Przywilej ten przysługuje jedynie obywatelom państw Europejskiego Obszaru Gospodarczego, czyli Unii Europejskiej i Europejskiego Stowarzyszenia Wolnego Handlu (Islandia, Liechtenstein, Norwegia i Szwajcaria).  Zaczęło brakować pracowników pewnych profesji, bo okazało się, że dumni synowie i córki Albionu nie chcą się podejmować zajęć, które wykonywali imigranci z Europy Wschodniej. Faworyzowani ich kosztem Bengalczycy, Pakistańczycy czy czarnoskórzy z Karaibów nie wykonują już bez słowa poleceń dawnych panów kolonialnych a nawet jeśli duża część tych ludzi pracuje, to nie są w stanie wypełnić luki po Bułgarach, Łotyszach, Polakach czy Słowakach. Brakuje też pewnych produktów, bo import okazał się bardzo utrudniony. Publiczna służba zdrowia znajduje się w opłakanym stanie. W tym sektorze także są olbrzymie wakaty. Co najlepsze: okazuje się, że brakuje tylu pracowników ilu zapewniłaby imigracja z innych państw członkowskich. Na początku 2023 roku odbyły się największe strajki lekarzy, pielęgniarek i innych pracowników medycznych. Domagają się oczywiście podwyżek. Skłoniły ich do tego rosnące koszty życia wynikające z wysokiej inflacji. Nikt nawet nie widział tych pieniędzy, które miały zostać zaoszczędzone dzięki opuszczeniu UE. Strajki sprawiły, że rząd zdecydował się ograniczyć bardzo już restrykcyjne prawo do protestu. Próbuje się zaklinać rzeczywistość, że kryzys gospodarczy wynika jedynie z pandemii i wojny w Ukrainie, ale na dłuższą metę nikogo to nie przekona, bo nie da się jednoznacznie wykazać, że Brexit nie ma tu żadnego znaczenia. Ogólna sytuacja gospodarcza jest tu jedynym papierkiem lakmusowym. Zresztą najważniejsza jest tu opinia obywateli, a oni w większości przypadków nie mają wątpliwości co do przyczyn.  

Jednak w ostatnich dwudziestu ośmiu miesiącach nie brakowało pozytywnych informacji dla Wielkiej Brytanii.  Blisko jest osiągnięcie porozumienia w sprawie statusu Gibraltaru. Sytuacja jest tam bardzo podobna do północnoirlandzkiej z tym że w tym przypadku jest to brytyjskie terytorium zamorskie na południowym skraju Hiszpanii, a nie część składowa Zjednoczonego Królestwa. Wielokrotnie przechodził z rąk do rąk między tymi państwami. Brexit rozbudził w Hiszpanach nadzieję na trwałe odzyskanie Gibraltaru, co jest określane jako dekolonizacja. Jednak mieszkańcy tego obszaru w 90% opowiadają się za pozostaniem WB. Minimum, którego oczekują Hiszpanie jest likwidacja ogrodzenia na granicy. Właśnie m. in. to ma być zawarte w porozumieniu.  

W sprawie Irlandii Północnej Brytyjczycy wciąż nie odpuszczają.  Nawet w pewnym momencie rząd zastanawiał się nad jednostronnym wypowiedzeniem części protokołu irlandzkiego. Unia Europejska w reakcji uruchomiła procedurę naruszeniową. Całe zamieszanie ze wspomnianą częścią porozumienia brexitowego doprowadziło do wewnętrznego kryzysu politycznego w IP. W wyniku bojkotu probrytyjskiej partii przez dwa lata nie było lokalnego rządu. Porozumienie pokojowe wymaga bowiem, żeby w skład rządu zawsze wchodzili przedstawiciele obu stron sporu. Na początku 2024 roku doszło do porozumienia i pierwszy raz na czele rządu lokalnego rządu stanął polityk proirlandzkiej partii. Ostatnia propozycja nt. Irlandii Północnej zakłada, że import do niej będzie odbywać się poprzez dwa korytarze: czerwony i zielony. Tym pierwszym transportowane będą towary przeznaczone do przesyłania poprzez IP na rynek unijny (najczęściej do Republiki Irlandii) Natomiast zielonym korytarzem odbywałby się przesył towarów z innych części Zjednoczonego Królestwa (Anglii, Szkocji i Walii) do Irlandii Północnej i byłby znacznie ułatwiony. Tymczasem ostatni spis powszechny w IP pokazał, że pierwszy raz w historii więcej jest katolików niż protestantów. Może to znacząco wpłynąć na przyszłość tego miejsca, czyli wzmocnić dążenia do połączenie się z katolicką Republiką Irlandii. Odpada również problem Szkocji, w której słabną nastroje proniepodległościowe. Dzieję się tak do tego stopnia, że w rządzie zlikwidowano stanowisko ministra ds. niepodległości. Trudno jednak nazwać to pozytywną wiadomością dla Wielkiej Brytanii, gdyż inne spojrzenie szkockiego społeczeństwa mogło jakoś wpływać na decyzje rządu państwa zdominowanego przez Anglików. Spada nawet poparcie dla Szkockiej Partii Narodowej – jedynej postulującej o niepodległość.   

Trudno oprzeć się wrażeniu, że główną motywacją brytyjskich polityków do przeprowadzenia Brexitu była możliwość pozbycia się krępujących ich ruchy przepisów unijnych.  Przestały obowiązywać np. te dotyczące odprowadzania ścieków i przedsiębiorstwa przemysłowe za zgodą rządu od razu to wykorzystały doprowadzając do zatrucia rzek. Pojawił się też projekt odmawiania azylu wszystkim nielegalnym imigrantom, co jest niezgodne z prawami człowieka. Dodatkowo chce się ich pozbyć odsyłając do Rwandy na podstawie umowy, która zakłada rozpatrywanie wniosków o azyl i udzielenie go na terenie tego afrykańskiego kraju. Ma to zniechęcić ludzi do nielegalnego przekraczania brytyjskiej granicy. Dla zrealizowania tego pomysłu rząd brytyjski gotowy jest opuścić Europejski Trybunał Praw Człowieka, gdyż ten ma poważne zastrzeżenia co do tej umowy.

Po wynegocjowaniu umowy rozwodowej doszedłem do wniosku, że brakuje orzekania o winie i Wielkiej Brytanii nie spotkają konsekwencje opuszczenia UE. Rzeczywistość pobrexitowa okazała się jednak brutalna. Można więc powiedzieć, że Brytyjczycy sami siebie wystarczająco ukarali. Mam nadzieję, że ten przykład jest wystarczający, by odwieźć wszystkich od pomysłu wyjścia z Unii. Teraz obywatele Zjednoczonego Królestwa żałują swojej decyzji i chcą wrócić a przynajmniej blisko współpracować. Jednak, jak już pisałem, aby tak się stało Wielka Brytania musiałaby się głęboko zmienić. Mam tu na myśli zmiany ustrojowe. Monarchia powinna mieć jeszcze bardziej ograniczoną rolę, o ile nie należy jej całkowicie znieść. Śmieszy mnie twierdzenie, że to przyniesie Brytyjczykom kolejne straty ekonomiczne, bo rodzina królewska jest rodzajem atrakcji turystycznej. Nie wierzę, że tak olbrzymie dziedzictwo kulturowe nie daje innych możliwości przyciągania turystów pomimo beznadziejnej pogody. Społeczeństwo kraju podtrzymującego taki anachronizm jak królewskie przywileje, nigdy nie będzie w pełni wolne. Znamiennym jest to, że w Wielkiej Brytanii nigdy nie miała miejsca rewolucja ludowa. Doszło jedynie do buntu części parlamentarzystów. Brexit pokazał, że przeciętnemu Brytyjczykowi można bardzo wiele wmówić. Monarchia jest też legitymizacją dominacji Anglii nad innymi narodami Zjednoczonego Królestwa.  Przecież Irlandia Północna i Szkocja nie poparły wyjścia z UE a poniosły konsekwencje decyzji Anglików i silnie zanglicyzowanych Walijczyków.   Oby nowy prawdopodobnie laburzystowski rząd znalazł sposób na uzdrowienie państwa, które dokonało poważnego samookaleczenia. Wielka Brytania budzi skrajnie różne uczucia, ale problemy jakiekolwiek państwa będącego częścią Zachodu nie powinny cieszyć, szczególnie w obecnej sytuacji międzynarodowej.

Przykład Zjednoczonego Królestwa dobitnie pokazuje, jak w dzisiejszym świecie sieć wzajemnych powiązań praktycznie uniemożliwia wyplątanie się z niej bez daleko idących konsekwencji gospodarczych. Mam nadzieję, że olbrzymie kłopoty Wielkiej Brytanii po opuszczeniu Unii Europejskiej odwiodą wszystkie inne państwa członkowskie od tak nierozsądnej decyzji. Nawet jeśli znajdą się jacyś przywódcy snujący wizje swojego kraju poza UE, obywatele, w którymś momencie sprowadzą ich na ziemię. 

Eurowybory 2024

W niedzielę 9 czerwca odbędą się wybory do Parlamentu Europejskiego. Pamiętając o funkcji bloga chciałbym przed tym wydarzeniem podzielić się swoją wiedzą na ten temat.

Na początek muszę przyznać, że z kampanii na kampanię dyskusja polityczna przed Eurowyborami coraz bardziej oddala się od tematów wewnętrznych, co jest oczywiście zjawiskiem pozytywnym. Jednak poziom merytoryczny tej debaty wciąż jeszcze pozostawia wiele do życzenia.

Jak sama nazwa wskazuje w niedzielę będziemy wybierać polskich posłów do Parlamentu Europejskiego, który pełni głównie funkcję ustawodawczą, uchwala budżet oraz zatwierdza wybór przewodniczącego Komisji Europejskiej. a nawet może odwołać całą KE. PE jest jedyną instytucją unijną UE wyłanianą w wyborach powszechnych. Obraduje głównie w Strasbourgu. Nie jest to więc „brukselska biurokracja, nad którą nie ma żadnej kontroli”. Wybory do Europarlamentu nie mają bezpośredniego wpływu na polską scenę polityczną. .

Mimo, że kandydaci startują z list polskich partii, są to wybory raczej człowieka niż ugrupowania. Posłowie i tak zostaną przydzieleni do odpowiednich frakcji w PE, gdzie będą kierowani przez bardziej doświadczonych i po prostu lepszych polityków europejskich. Decydujemy więc  czy w Europarlamencie będzie więcej konserwatystów, liberałów a może socjaldemokratów. W tym roku wybieramy 53 polskich przedstawicieli, do liczącego od nadchodzącej kadencji 720 posłów (wcześniej 705). Liczba europosłów z danego kraju zależna jest od liczby mieszkańców. W ten sposób najludniejsze w UE Niemcy wyłaniają 96 osób a najmniej Cypr, Luksemburg i Malta po 6. My jesteśmy na piątym miejscu za Francją (81 osób) Włochami (76 osób) i Hiszpanią (61 osób).

Często nie decydujemy się iść na wybory zdegustowani polską klasą polityczną. Nasze partie od dwudziestu lat praktycznie tylko się ze sobą kłócą. Jednak  europejscy politycy zawsze potrafili się  ze sobą jakoś dogadać mimo wielu przeciwności i coś zbudować. Czasem tylko pojawi się jakaś Thatcher,  jakiś Farage, Orban, Salvini czy Kaczyński, którzy sieją zamęt. Postarajmy się odróżnić więc wybory wewnętrzne i europejskie.

Wielu ludzi narzeka na to, że mamy mały wpływ na decyzje UE. Jednak niska frekwencja w wyborach do Parlamentu Europejskiego nie wskazuje na to, żeby społeczeństwu jakoś szczególnie na tym zależało. Tymczasem w Unii nic nie odbywa się bez zgody PE. Dlatego zanim zaczniemy domagać się od Unii więcej demokracji, wykorzystujmy w większym stopniu już dostępne nam uprawnienia. To pierwszy krok do przyszłych zmian.

Na koniec kilka ciekawostek dotyczących wyborów do Parlamentu Europejskiego. Nie we wszystkich państwach członkowskich UE głosowanie odbędzie się w nadchodzącą niedzielę. Jednym odgórnym wymogiem jest to, że musi odbyć się w dniach od 6 do 9 czerwca. U nas przyjęło się, że wszelkie wybory i referenda mają miejsce w ostatnim dniu tygodnia. Podobnie odbywa się to w większości krajów członkowskich. Wyjątki stanowią: Holandia (6 czerwca), Irlandia (7 czerwca) a także Łotwa, Malta i Słowacja (8 czerwca). Natomiast w Czechach i we Włoszech wybory do Parlamentu Europejskiego trwają dwa dni, w tym roku odpowiednio 7 i 8 czerwca oraz 8 i 9 czerwca. Drugą ciekawostką jest to, że każdy obywatel Unii Europejskiej posiadający bierne prawo wyborcze (możliwość bycia wybranym) może kandydować do PE z dowolnego państwa członkowskiego.

Proszę Was pójdźcie tłumnie do wyborów i wybierzcie ludzi, którzy są szczerze proeuropejscy (co nie oznacza bezkrytyczni), bo UE to jedyny gwarant pozytywnej przyszłości Polski i Europy. Nie dajcie się nabrać na tanią propagandę populistów. Poprzednio pisałem, o co tak naprawdę im chodzi. Każdy ma prawo do swoich poglądów i taka różnorodność jest potrzebna. Jednak polityk, który w ordynarny sposób robi ze swojego wyborcy głupca nie zasługuje na bycie wybranym. Dlatego, jeśli w jakimkolwiek medium traficie na informację, która wzbudza skrajne emocje, wyłączcie ją i za jakiś czas już na spokojnie przemyślcie to, co do was wcześniej dotarło. Gdy nadal będziecie poruszeni, sprawdźcie informację w innych źródłach. Mam świadomość, że nie każdy ma czas weryfikować wszystko co przeczyta, usłyszy lub zobaczy, więc niech robi to w tych skrajnych sytuacjach.
Pokażmy wspólnie, że te 80% poparcia dla członkostwa Polski w Unii Europejskiej to nie jest tylko liczba.

Dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień, czyli okrągła rocznica Polski w UE

Polska w UE i UE w Polsce

Właśnie minęły dwie dekady od najważniejszego, pozytywnego wydarzenia w historii współczesnej Polski. Aż trudno uwierzyć, że minęło już tyle lat naszego członkostwa w Unii Europejskiej, jedynej organizacji międzynarodowej, która przekształciła się w coś więcej. Nie ma w świecie drugiego przypadku ścisłej integracji tak wielu niepodległych państw. 1 maja 2004 roku spełniło się marzenie przynajmniej dwóch pokoleń Polaków. Dumę czułby każdy, kto żył w czasach zaborów z sentymentem do pierwszych unii, które nasz kraj tworzył z Litwą. Dzięki UE rozwinęliśmy się przede wszystkim gospodarczo i infrastrukturalnie w sposób nieosiągalny w innych okolicznościach. Z szarego postkomunistycznego kraju, który można jeszcze pamiętać z lat dziewięćdziesiątych Polska stała się kolorowym coraz lepiej prosperującym europejskim prymusem rozwoju ekonomicznego. Eksperci mówią, że możemy niedługo prześcignąć Holandię pod względem ogólnego PKB. Całkiem realne jest też wygranie wyścigu z Hiszpanią. Porzućmy jednak mrzonki o gonieniu Francji i Niemiec, bo to naprawdę inna liga. Oczywiście jest jeszcze bardzo dużo do poprawienia. Trzeba wreszcie przeprowadzić realne reformy sądownictwa i służby zdrowia. Ktoś powinien też w końcu zaproponować rozsądną politykę socjalną. Wciąż nie wszystkie regiony Polski rozwijają się tak jak mogłyby i powinny.  Oprócz niemal odwiecznych problemów pojawiają się nowe wyzwania: nadchodzący kryzys demograficzny, rosnące ceny energii i coraz mniejsza dostępność mieszkań. A więc: do przodu Polsko!  

Niestety wciąż jeszcze czeka nas długa droga mentalnego dostosowywania się do Zachodu. Nie, nie chodzi o wyrzeczenie się swojej tożsamości i porzucenie wartości chrześcijańskich, akceptowanie “dewiacji” czy uznawanie prawa do “mordowania” chorych, niepełnosprawnych, starych i nie narodzonych dzieci. Po prostu musimy nauczyć się prawdziwie cenić demokrację i zrozumie, że praworządność jest jej nieodłącznym elementem a prawa człowieka nie mogą być ograniczane z żadnego powodu, już na pewno nie ze względu na płeć, pochodzenie, religię, rasę czy orientację seksualną. Należałoby też przestać tolerować jakąkolwiek ingerencję Kościoła w politykę państwa i przymykać oko na przestępstwa ludzi władzy.  Bez tego wszystkiego nigdy nie staniemy się pełnoprawnymi członkami Zachodu. Na szczęście w ostatnich latach można zaobserwować zmiany mentalności polskiego społeczeństwa, wbrew zbyt konserwatywnym politykom, Niemniej w umysłach wciąż daleko nam do Zachodu.  

Tak się składa, że za kilka tygodni w całej Unii wybierani będą przez obywateli poszczególnych państw członkowskich ich przedstawiciele do Parlamentu Europejskiego. Rocznica to dobra okazja, żeby odnieść się do tej kwestii. W tym roku stawka wyborów jest niebagatelna i oby nigdy więcej nie była tak wysoka. 6 czerwca będziemy współdecydować o tym, czy swoją reprezentację w PE zwiększą siły jawnie, skrycie, umyślnie czy nieumyślne służące interesom naszych wrogów. Ja rozumiem krytykę pod adresem UE i sygnalizowane potrzeb gruntownych czasem zmian. Jednak, parafrazując to, co już kiedyś pisałem, z powodu nawet licznych usterek domu nie należy od razu wjeżdżać buldożerem. Tymczasem znaczna grupa tzw.  eurosceptyków pod płaszczykiem prawdziwej troski o Europę, jej kraje i wspólne wartości, chcą osłabić Unię, a przynajmniej cofnąć w rozwoju. Tacy politycy tak naprawdę chcą móc robić, co im się żywnie podoba ze swoimi krajami i ich obywatelami bez żadnej kontroli. Tylko, że długofalowo z osłabienia instytucji unijnych będzie się cieszyć jedynie pewna osoba na Kremlu powoli uzależniająca się od szampana. Niby skrajna prawica przestała umieszczać wśród swoich postulatów opuszczenie Wspólnoty przez dane państwo, ale np. niemiecka AFD chce rozwiązania Unii i stworzenia luźnego związku państw naprawdę służącego tylko najsilniejszym. Takie zachowania i pomysły w obecnej sytuacji międzynarodowej zakrawają na oznaki zdrady. Bez prawdziwej jedności nie powstrzymamy zbrodniczych zapędów Rosji, nie uchronimy się przed katastrofą klimatyczną, nie pokonamy kolejnej pandemii i nie zapobiegniemy wzrostowi chińskich wpływów na kontynencie. Insieme, united, united Europe! 

Czy istnieje realna równość między skrajną lewicą i skrajną prawicą?

Flagi skrajnie prawicowej organizacji

Nazizm i komunizm to niezaprzeczalnie dwa najbardziej zbrodnicze ustroje polityczne w historii. Polskie prawo zakazuje promowania tych ideologii oraz ich symboli. Jednak czy skrajnie prawicowy i skrajnie lewicowy reżim faktycznie były i są potępiane z równą gorliwością? A może wobec jednej ideologii mamy do czynienia z większym pobłażaniem, podczas gdy druga nie była od podstaw taka zła? Taki dylemat chciałbym tym razem rozstrzygnąć.

Jeśli spojrzymy na nazizm i komunizm przez pryzmat liczby ofiar, to nie można mieć wątpliwości, że między oboma systemami istnieje znak równości. Taka jest praktyka. Jednak należy przyjrzeć się także teorii obu ideologii. Były utopijne, ale można mówić o utopii pozytywnej i negatywnej. W komunizmie z założenia chodziło o równość ekonomiczną wszystkich ludzi. Takie idee nie narodziły się wraz z filozofią. Marksa. Komunizm był z gruntu naiwny i dlatego musiał sięgnąć po przemoc a w końcu i masowe mordy.

Ogromnym błędem komunistów była walka z religią. Marks uważał, że jest pierwotnym źródłem niewoli ludzi. Na tak fundamentalną zmianę nikt nie był gotowy.

Największym problemem komunizmu był częsty romans z nacjonalizmem, który był przecież sprzeczny z internacjonalistycznymi ideami. Wszędzie, gdzie pojawiła się taka hybryda, przemoc nabierała najbrutalniejsze formy. Najdobitniejszymi przykładami są tu: Związek Radziecki za czasów Stalina i Kambodża pod rządami Czerwonych Khmerów. W Chinach czy na Kubie nie było masowych mordów na tle narodowościowym lub rasowym. Większość rządów komunistycznych skupiła się na walce z właścicielami ziemskimi i burżuazją, religią oraz przeciwnikami politycznymi.

Natomiast faszyzm i wywodzący się z niego nazizm gloryfikują przemoc nie tylko państwa wobec obywatela, ale także obywatela wobec obywatela. W efekcie łatwo można było usprawiedliwiać przed społeczeństwem agresję na inne kraje. Ktoś mógłby powiedzieć, że naziści w przeciwieństwie do komunistów, przynajmniej szanowali własność prywatną i mieli rozsądniejszą politykę gospodarczą. Owszem w III Rzeszy istniała prywatna własność, podczas gdy w państwach komunistycznych nie. Nie była ona jednak dana każdemu, kto był zdolny do niej dojść, jak głosi powszechny dziś liberalizm. Wymagano bezgranicznej wiary w narodowy socjalizm i całkowitego podporządkowania państwu. Jedynie naziści z przekonania i strachu oraz cynicy mieli prawo do własności prywatnej.

Mogłoby się także wydawać, że naziści nie walczyli z religią. Tak, Wermacht miał przyszyte do mundurów napisy „Bóg z nami” i żołnierze ginąc krzyczeli „Mein Gott!” (przynajmniej na filmach) a Hitler uważał się za chrześcijanina. Jednak w partii narodowo socjalistycznej istniał silny nurt pasjonatów okultyzmu i pradawnych wierzeń Germanów. Religia tak naprawdę była traktowana instrumentalnie. Katolicyzm był im potrzebny do antysemickiej propagandy, a protestantyzm poprzez istniejący w jego doktrynie filozofii predestynacji (powołania przez Boga). W rzeczywistości działania nazistów miały niewiele wspólnego z chrześcijańskim miłosierdziem.

Ważnym elementem ideologii narodowosocjalistycznej był daleko posunięty rasizm. Trudno więc mówić, że nazizm był z założenia dobry. Mam tu na myśli dzisiejszą perspektywę, bo w dziewiętnastym wieku i na początku dwudziestego wielu ludzi myślało, że dbanie o swój naród ponad wszystko jest głęboko moralne. Może samo uznanie Żydów za zagrożenie dla etnicznych Niemców wpisywało się w ten pogląd, ale to była niebezpieczna gra. Pseudonaukowe badania nad rasą i rozkręcanie brutalnej kampanii nienawiści wobec Żydów musiały w końcu doprowadzić do przemocy a następnie ludobójstwa.

Podstawową różnicą między komunizmem i nazizmem jest to, że ta pierwsza ideologia była internacjonalistyczna, czyli miała być transferowana na cały świat. Tymczasem narodowy socjalizm zakładał dominację jednego narodu nad całą Europą. Przyjaźnie nastawione wobec III Rzeszy faszystowskie Włochy i Hiszpania w końcu musiałyby uznać swoją podległość względem nazistów, gdyby ci wygrali II wojnę światową.

Obiecałem w poprzednim artykule, że odniosę się jeszcze do kwestii „zdrady jałtańskiej”. Każdemu, kto opisuje tamto wydarzenie, jako sprzedanie nas Stalinowi, mam ochotę zadać pytanie: Jaka była alternatywa? Niestety nie spotkałem się z odpowiedzią, nawet historyków. Być może dlatego, że prawda jest niesamowicie brutalna. Alternatywą była III wojna światowa, po której Polska byłaby w totalnej ruinie i do dziś odczuwalibyśmy tego skutki. Przypominam, że obie strony miały już broń atomową. Być może znaleźlibyśmy się pod pełną okupacją radziecką w wyniku zwycięstwa ZSRR lub porozumienia pokojowego w wypadku remisu. Według mnie znalezienie się Polski w bloku wschodnim było po prostu tak zwanym mniejszym złem. Nasz rozwój cywilizacyjny i gospodarczy został ograniczony, ale uniknęliśmy dużo gorszego – jeszcze większej ruiny. Sukcesem było już to, że nie staliśmy się republiką radziecką. Nie licząc okresu, bezwzględnego i brutalnego stalinizmu, polskie społeczeństwo nie doświadczyło komunistycznego ucisku w takim stopniu, jak czeskie czy węgierskie a przecież po odejściu Jugosławii byliśmy najbardziej niepokornym satelitą Związku Radzieckiego.

Ogromne zaufanie, którym Stany Zjednoczone i Wielka Brytania obdarzyły Stalina było błędem i na pewno ówcześni przywódcy obu państw później tego żałowali. Jednak zbyt łatwo rzuca się słowem „zdrada” w kontekście tamtego wydarzenia. Chyba nie wszyscy do końca uświadamiamy sobie, jak ważna była rola ZSRR w zwycięstwie nad nazizmem. Sowieci nie mieli czystych intencji i razem z wyzwoleniem przynieśli własną okupację, ale ich sojusz z zachodnimi Aliantami ocalił nas od dużo cięższego, niemieckiego buta.

Jak zatem wygląda w Polsce przestrzeganie paragrafu o zakazie promowania faszyzmu, komunizmu i nazizmu? Chciałbym, zanim przejdę do kwestii prawnych, napisać parę słów o reprezentacji skrajnych poglądów w Parlamencie. Podczas gdy nie ma przedstawicieli radykalnej lewicy (najbardziej na lewo jest partia Razem, ale reprezentuje co najwyżej socjalizm demokratyczny, więc nie ma mowy o autorytarnych zapędach), ultraprawica ma swoją reprezentację w postaci kilku posłów Konfederacji. Oczywiście odzwierciedla to przekrój poglądów w społeczeństwie. Jednak, czy jest to dobry objaw, że skrajna prawica zdobywa poparcie wystarczające do tego, aby znaleźć się w Sejmie? Jest też tak, że wyborcy więcej wybaczają prawicy. Im bardziej na prawo sytuuje się dana formacja polityczna, tym więcej musi złego zrobić, żeby odbiło się to na jej poparciu. SLD załatwiła jedna afera, Platforma potrzebowała kilku a PiS wręcz tonął w aferach i nie robiło to wrażenia na jego elektoracie. Coś wyraźnie poszło nie tak z kształceniem młodzieży. Widać długa zależność Polski od Związku Radzieckiego wywarła na ludziach większe piętno niż dużo krótsza, ale niezwykle brutalna okupacja niemiecka.

Prezydent niedawno ułaskawił młodą kobietę o jawnie faszystowskich poglądach, która wyrwała innej kobiecie torebkę tylko dlatego, że była w kolorach tęczy. „Zwykły” człowiek zostałby skazany, nawet gdyby na wspomnianym przedmiocie była namalowana swastyka i nie doszłoby do ułaskawienia. Z resztą kiedyś polski prokurator stwierdził, że swastyka jest w kulturach wschodu symbolem szczęścia, więc nie można jednoznacznie stwierdzić, że jej używanie to promowanie nazizmu i umorzył śledztwo. Jakoś nie słyszałem o wyroku, który opisywałby komunistyczny symbol jako przypadkowo ułożone narzędzia. Ciekawy jest też inny podobny przypadek. Ultrakatolicy parę lat temu byli oburzeni, gdy pewna artystka przedstawiła wizerunek Matki Boskiej z tęczową aureolą i zgłosili zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. Tymczasem w Biblii tęcza pojawia się po Potopie i symbolizuje pojednanie człowieka z Bogiem. Później stała się symbolem pokoju oraz tolerancji i stąd znalazła się na sztandarach stowarzyszeń LGBT. Na szczęście w tym wypadku artystka nie została skazana za obrazę uczuć religijnych, ale przez prawicę tęcza jest zestawiana z symbolami ustrojów totalitarnych, co należy uznać za absurd. Czy tak samo oburzał ją wyrok na temat swastyki?

Najświeższym przykładem skrajnie prawicowego skandalu jest oczywiście zgaszenie w Sejmie świec, które Żydzi palą na Święto Chanuka i naruszenie nietykalności cielesnej próbującej go powstrzymać kobiety (w efekcie trafiła do szpitala) przez posła Konferencji Grzegorza Brauna. Nie było to jego pierwsze tego typu „wystąpienie”, gdyż wcześniej wziął choinkę z budynku krakowskiego sądu i wsadził ją do śmietnika, bo były na niej symbole Unii Europejskiej i społeczności LGBT. Innym razem wtargnął na wykład i zniszczył głośniki, bo nie podobały mu się wygłaszane tam treści. Za oba te incydenty nie został skazany. Jeśli jego ostatnia akcja nie doprowadzi do skazania, to będziemy mogli włożyć między bajki historię o równym traktowaniu wszystkich skrajnych ideologii.

Zresztą w historii Świata mamy wiele przykładów lepszego traktowania skrajnej prawicy. Pominę już opisywany przeze mnie przykład wspierania przez Amerykanów reżimów faszystowskich w okresie zimnej wojny. Nawet w Europie po II wojnie światowej, podczas gdy państwa komunistyczne były izolowane, nikt nie miał problemu z przyjęciem rządzonych przez ultraprawicę: Hiszpanii i Portugalii do NATO tylko dlatego, że były radykalnie antykomunistyczne.

.

Zgadzam się, choć mam duże wątpliwości na temat istnienia znaku równości pomiędzy teoriami, że skrajnie prawicowe i skrajnie lewicowe ideologie powinny być potępiane z równą surowością ze względu na szeroko pojęte straty, które za sobą przyniósł. Nawet trudno jednoznacznie orzec, czy bardziej negatywnie skutki miał komunizm czy też nazizm. Jednak w polskich realiach, przynajmniej za czasów władzy, która niedawno odeszła, czyny wynikające z radykalnie prawicowych przekonań, traktowane są często ze zbyt dużym pobłażaniem. Także my obywatele powinniśmy pilnować, żeby pod opisanym względem panowała w Polsce symetria. Inaczej będzie pozostawać pole do dyskusji o tym, co jest gorsze – dżuma czy cholera. Z takich debat nie wynikłoby nic dobrego. Może się okazać, że tak jak wykazałem, prawda jest inna niż byśmy oczekiwali. Aby w końcu ruszyć z miejsca, trzeba dbać o to, żeby polskie prawo zarówno w teorii jak i w praktyce traktowało tak samo wszelkie skrajności.

Anglosasi to niemal inna cywilizacja

Nieoficjalna flaga anglosaska

Od jakiegoś czasu zastanawiam się, dlaczego Polska wciąż woli współpracować ze Stanami Zjednoczonymi i Wielką Brytanią, a nie bliższymi geograficznie Francją i Niemcami. Ma to oczywiście bardzo silne uzasadnienie historyczne. Po I wojnie światowej Stany Zjednoczone ustami swojego ówczesnego prezydenta Woodrowa Wilsona jako pierwsze zaznaczyły potrzebę utworzenia państwa polskiego. To Anglosasi udzieli nam największego wsparcia w czasie II wojny światowej, podczas gdy Niemcy byli naszymi odwiecznymi wrogami a Francja musiała martwić się o własne przetrwanie. Również podczas zimnej wojny Amerykanie i Brytyjczycy włożyli najwięcej wysiłku w pomoc polskiemu społeczeństwu, żeby wyrwało się ze szponów Związku Radzieckiego. Nie bez znaczenia jest także niezwykle liczna Polonia w tych dwóch państwach.
Jednak już od przynajmniej dziewiętnastu lat więcej łączy nas z partnerami w ramach Trójkąta Weimarskiego (Francja i Niemcy). Po Brexicie bliskie relacje z Wielką Brytanią kompletnie nie mają sensu. Współpraca wojskowa jest obecnie bardzo potrzebna, ale ona nie wymaga aż tak rozwiniętego partnerstwa. W niniejszym tekście chciałbym przedstawić argumenty wskazujące na to, co dzieli nas z Anglosasami. Ponieważ o Stanach Zjednoczonych napisałem już wiele, dziś skupię się na Wielkiej Brytanii.

Państwa Europy kontynentalnej i Wielką Brytanię wbrew pozorom różni naprawdę dużo. Podzielamy zamiłowanie do demokracji, praw człowieka i wolnego rynku, ale istnieje wiele różnic. Po pierwsze w Zjednoczonym Królestwie obowiązuje anglosaski system prawny oparty na prawie precedensowym, czyli taki, w którym wyroki zapadają na podstawie wcześniejszych, podobnych orzeczeń sądów lub same stają się precedensami. W pozostałej części Europy mamy do czynienia z prawem stanowionym bazującym na tym, co zostało zapisane w aktach prawnych.
Również podejście do gospodarki w Wielkiej Brytanii jest inne niż na kontynencie. Anglosaskie to kapitalizm w najbardziej krwiożerczej wersji, w której nie liczy się nic oprócz zysku, czego dobitnie doświadczały brytyjskie kolonie. Reszta Europy jest bardziej socjalna. W Niemczech narodziła się koncepcja państwa opiekuńczego i stworzono pierwszy na świecie powszechny, państwowy system ubezpieczeń społecznych. We Francji co i rusz wybucha bunt obywateli wobec władzy, która próbuje odebrać im przywileje socjalne. O wręcz socjalistycznej Skandynawii nie ma już nawet co wspominać. Tymczasem w Polsce od lat odbywa się cicha prywatyzacja służby zdrowia i edukacji. Polacy są wśród narodów, które najbardziej cenią sobie kapitalizm. Najdobitniej pokazują to wyniki Nowej Lewicy w ostatnich wyborach parlamentarnych. Polski rząd, aby podlizać się Amerykanom, blokuje ustanowienie na poziomie unijnym podatku dla gigantów cyfrowych.
Sytuacja nauczycieli oraz ich relacje z uczniami i rodzicami do złudzenia przypominają standardy amerykańskie. Dobrze, że w pewnym momencie zatrzymano pomysł specjalizowania się młodzieży po pierwszej klasie liceum, bo i niedługo nasi uczniowie nie wiedzieliby, gdzie leżą USA.

Kolejną różnicą jest to, że Wielka Brytania wciąż czuje się imperium, czego najjaskrawszym przejawem jest przedbrexitowe przekonanie, że doskonale poradzą sobie bez Unii Europejskiej dzięki bliskim relacjom z byłymi koloniami. Czas pokazał, że nic nie idzie zgodnie z planem. Podczas, gdy Francja wycofuje wojsko z byłych kolonii a Niemcy przepraszają Namibię i Tanzanię za swoje zbrodnie, Brytyjczycy wciąż nie potrafią wyrzec się snów o potędze i nie chcą oddawać dzieł sztuki zrabowanych w czasach Imperium. Trzeba też pamiętać o innym systemie miar i wag oraz ruchu lewostronnym, ale ma to znaczenia jedynie symboliczne.

Jeśli myślimy o narodach, które mają najwięcej na sumieniu, w naszej głowie pojawiają się głównie Niemcy, Rosjanie i Japończycy. Jednak o zbrodniach Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych bardzo mało się mówi, choć miały one miejsce. O złu, które wyrządzili Amerykanie pisałem już tutaj i tutaj. Natomiast Brytyjczycy w dziewiętnastym wieku w ramach wymiany handlowej sprzedawali Chinom opium w zamian za herbatę, jedwab, czy ryż. Doprowadziło to do uzależnienia się milionów Chińczyków i masowych śmierci. W latach 1857-1859 brutalnie stłumiono powstanie Sipajów – Hindusów służących Wielkiej Brytanii. To Brytyjczycy stworzyli pierwsze obozy koncentracyjne, w których przetrzymywali Burów (zachodnioeuropejskich osadników w południowej Afryce zasiedlających te ziemie przed ich przejęciem przez Zjednoczone Królestwo) sprzeciwiających się brytyjskiemu podbojowi. Wiele państw ma bardzo negatywne wspomnienia kolonializowania ich przez Wielką Brytanię. Może nie były to brutalne mordy, ale Zjednoczone Królestwo ma swoje na sumieniu. Nie do końca wyjaśnione są też związki rodziny królewskiej z Nazistami. Oczywiście uważam, że zaszłości historyczne nie powinny mieć znaczenia dla dzisiejszej współpracy. Każde państwo ma ciemne karty w swojej historii, więc nikt z nikim nie miałby bliskich relacji, gdyśmy brali pod uwagę takie rzeczy. Co było a nie jest nie pisze się w rejestr – mówi stare porzekadło Tymczasem pewnym środowiskom w naszym kraju nie przeszkadza to w ciągłym wypominaniu Niemcom II wojny światowej (z etycznego punktu widzenia nie ma znaczenia komu wyrządzili krzywdę). Jak już się to robi, wszystkich trzeba traktować równo.

W kontekście konferencji Aliantów w Jałcie zwykle mówi się o zdradzeniu Polski przez Zachód i oddaniu nas Stalinowi. Do tego, czy słusznie tak się to określa i jaka była alternatywa, być może odniosę się kiedy indziej. Musimy sobie przypomnieć, kto owej jałtańskiej zdrady dokonał – Stany Zjednoczone i Wielka Brytania! Nawet bardziej to pierwsze państwo, bo brytyjski premier Winston Churchill nie miał złudzeń co do radzieckiego dyktatora. Niemcy były wtedy III Rzeszą a więc agresorem. Natomiast Francja nie została zaproszona do obrad Wielkiej Trójki zapewne dlatego, że nie wszyscy Francuzi i nie od początku stawiali opór nazistom.

Trzeba jeszcze powiedzieć o czymś, o czym rzadko się pamięta a wywarło ogromny wpływ na obecną sytuację w Europie. W 1994 roku Rosja, Stany Zjednoczone, Ukraina i Wielka Brytania podpisały tzw. memorandum budapesztańskie, które miało zapewnić Ukrainie gwarancje bezpieczeństwa w zamian za oddanie poradzieckiego arsenału nuklearnego. Co z tego wyszło – wszyscy dobrze wiemy. No, ale zwrócimy uwagę, że pod tą umową nie ma podpisu francuskiego ani niemieckiego. Ówczesny prezydent Francji nawet odradzał Ukrainie oddanie broni atomowej.

Współpraca z Niemcami, choć to nasz największy partner handlowy, może budzić kontrowersje w dużej części polskiego społeczeństwa, ale czy obecnie są przeciwwskazania przed współpracą z Francją? Historycznie możemy mówić o jednym, ale poważnym zgrzycie w relacjach. Nie udzieliła nam obiecanego, realnego wsparcia, gdy napadła na nas III Rzesza. Trzeba jednak pamiętać, że była zależna od Wielkiej Brytanii, a ta specjalnie nie kwapiła się do wojny, póki sama nie została zaatakowana. Spotkałem się z pogłoską, że jeszcze za prezydentury Francois’a Hollanda miała plan wielkich inwestycji w Polsce w celu zrównoważenia potęgi Niemiec w Europie. Pierwszym krokiem w stronę bliższej współpracy miała być sprzedaż naszemu krajowi śmigłowców Caracal. Jednak, kiedy PiS doszedł do władzy, kontakt z Francuzami został zerwany. Nową wybraną ofertą była oczywiście amerykańska. Również w przypadku budowy elektrowni atomowej odrzucono francuską propozycję na rzecz pochodzącej z USA. Tymczasem energetyka nuklearna byłaby idealnym punktem wyjścia do wzmocnienia partnerstwa, ponieważ znajdujemy się w grupie państw o pozytywnym podejściu do tego źródła energii, w opozycji do m.in. Niemiec. Często narzeka się, że mamy sprzeczne interesy z Francją i Niemcami, ale kto nam broni je robić? Tymczasem wszelkie próby są sabotowane.

Jak widać nie ma żadnych głębokich podstaw do bardzo bliskich relacji Polski z państwami anglosaskimi. Nie neguję potrzeby silnej współpracy wojskowej, przynajmniej póki trwa wojna za naszą wschodnią granicą. Nie oznacza to jednak, że należy naśladować, jak papuga wszystkie rozwiązania ze wspomnianych krajów. Zamiast oddalać się od serca Europy pod każdym względem, powinniśmy zabiegać o naszą znaczącą rolę w Unii. Pierwszym warunkiem do uzyskania takiej pozycji jest przestrzeganie praworządności. Wielka Brytania i Stany Zjednoczone nie pomagają nam i naszemu regionowi z dobroci serca, a po prostu od dziesięcioleci mają w tym interes. Jednak któregoś dnia priorytety mogą się diametralnie zmienić. Tak już ten świat jest urządzony. Róbmy więc wszystko, żeby to Francja i Niemcy miały interes w bronieniu nas!

Euromit nr 21 – Wprowadzenie euro oznacza automatyczny wzrost cen

Wspólna europejska waluta

Chyba żadna kwestia związana z ekonomicznymi aspektami naszego członkostwa w Unii Europejskiej, nie budzi tak gorących emocji, jak to, czy Polska powinna przyjąć euro. Opinie ekonomistów w tej sprawie są skrajnie różne. Główną obawą jest to, że po wprowadzeniu wspólnej europejskiej waluty wzrosną ceny. Dziś ocenimy, czy musi się tak stać. Przy okazji odpowiem na pytanie o celowość wejścia Polski do strefy euro.

Pomysł wspólnej europejskiej waluty narodził się w latach siedemdziesiątych. W 1979 roku powstał Europejski System Walutowy, którego głównym elementem jest mechanizm kursów walutowych (ERM). Jego zadaniem jest wzajemne stabilizowanie kursów walutowych państw członkowskich Unii Europejskiej. W 1981 roku wprowadzono Europejską Jednostkę Walutową (European Currency Unit), która była jednostką rozliczeniową między członkami Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Jednak kluczowym krokiem było ustanowienie przez Traktat z Maastricht unii gospodarczej i walutowej oraz zapisanie w nim dążenia do wspólnej waluty. Euro zostało wprowadzone w 1999 roku w formie bezgotówkowej, a w 2002 roku weszło do obiegu. Państwami założycielskimi strefy euro były: Austria, Belgia, Finlandia, Francja, Grecja, Holandia, Hiszpania, Irlandia, Luksemburg, Niemcy, Portugalia i Włochy oraz małe państwa nie będące członkami UE – Andora, Monako, San Marino i Watykan. Dziś wspólna europejska waluta obecna jest w dwudziestu państwach (od 2007 roku Słowenia, od 2008 roku Cypr i Malta, od 2009 roku Słowacja, od 2011 roku Estonia, od 2014 roku Łotwa, od 2015 roku Litwa). Jak wiadomo, nigdy nie przyjęła jej Wielka Brytania kiedyś będąca w UE. Euro używane jest także w Czarnogórze i Kosowie, które nie są członkami Unii, ale w przeciwieństwie do już wymienionych państw o podobnym statusie – nie należą do unii gospodarczej i walutowej. Ostatnim państwem, które przyjęło wspólną europejską walutę jest Chorwacja (1 stycznia 2023 roku). W kolejce czeka już Bułgaria, która prawdopodobnie wprowadzi euro 1 stycznia 2024 roku. Dziś, po dwudziestu jeden latach funkcjonowania, euro jest popierane przez 81% Europejczyków.

Zaczynając rozważania na temat euro w Polsce należy podkreślić, że nasz kraj w traktacie akcesyjnym zobowiązał się do przyjęcia wspólnej europejskiej waluty kiedyś w przyszłości. Jedynie Dania wynegocjowała sobie, że nie będzie musiała tego zrobić (tzw. klauzula opt out). Szwecja jest do tego zobowiązana, ale tak jak w Polsce nie ma tam woli politycznej. Państwo to nie należy do systemu ERM II (zmodyfikowany mechanizm kursów walutowych ustanowiony po wprowadzeniem euro w formie bezgotówkowej), a obywatele wyrazili sprzeciw wobec euro w referendum w 2003 roku. Tymczasem poparcie dla niego w polskim społeczeństwie wynosi obecnie 55%. Pamiętajmy jednak, że wymienione państwa są bardzo bogate i doskonale sobie radzą z własną walutą. Nawet Czechy zaczynają debatę nad wprowadzeniem euro, a Węgry są coraz bliższe zdecydowania się na ten krok.

Następnie należy rozważyć, czy gospodarka naszego kraju jest gotowa na przyjęcie wspólnej europejskiej waluty. Warunki ekonomiczne, jakie musi spełniać państwo, żeby stać się członkiem strefy euro, określają tzw. kryteria konwergencji. Oto one:

– dług publiczny nie może przekraczać 60% PKB

– deficyt budżetowy nie może wynosić więcej niż 3% PKB

– inflacja nie może być wyższa o więcej niż 1,5% od średniej trzech państw o najniższym wskaźniku inflacji

– stopy procentowe (oprocentowanie długoterminowych obligacji skarbowych) mogą być wyższe o maksymalnie 2% od średniej trzech państw o najniższym wskaźniku oprocentowania

– stabilny kurs waluty na przestrzeni dwóch lat – wahania kursu nie mogą przekraczać kursu centralnego o więcej niż 15% w jedną i drugą stronę

Jak wypadają te wskaźniki w przypadku Polski? Dług publiczny za 2022 r. to 48,1%. Deficyt budżetowy sięgnął 3,7% PKB (stan na 3.04.2023 roku). Inflacja w lipcu br. wyniosła 10,28%. Oprocentowanie długoterminowych obligacji skarbowych ustalono na poziomie 5,91%. Od 1 września 2021 roku do 1 września br. najniższy kurs złotego w stosunku do euro wyniósł 4,41 (1 euro kosztowało 4,41 zł), a najwyższy 4,96, czyli różnica wynosi 55 gr. Natomiast 15% z 4,41 zł to 66 gr, a 15% z 4,96 zł to 74 gr, zatem wahania kursu polskiej waluty nie przekraczały dozwolonego limitu. Jednak nie jesteśmy w ERM II, więc złoty nie ma ustalonego sztywnego kursu. Co zaskakujące przy rządzących nami geniuszach ekonomii, jedynym kryterium konwergencji, którego nie wypełnia Polska jest to dotyczące deficytu budżetowego. Wskaźnik jest co prawda stosunkowo niski, ale trzeba pamiętać, że ostatnio praktyką rządu jest nieuwzględnianie pewnych wydatków w budżecie.

W trzecim kroku należy rozważyć, czy wprowadzenie euro w ogóle nam się opłaca. Rezygnacja z własnej waluty jak każda decyzja, niesie za sobą korzyści i straty. Z jednej strony jeszcze prostsze staje się podróżowanie po strefie Schengen, bo nie trzeba wymieniać pieniędzy. Ułatwione jest rozliczanie się w handlu zagranicznym oraz prowadzenie biznesu. Ograniczeniu ulegają wahania kursowe, a stabilna waluta powoduje stabilność całej gospodarki. Trzeba też wziąć pod uwagę kwestie wizerunkowe. Zaufanie inwestorów zagranicznych do Polski będzie większe. Poza tym państwa członkowskie strefy euro mają większy wpływ na politykę monetarną i finansową UE. Ciekawostką jest, że w krajach bałtyckich, które już w komplecie zameldowały się w unii gospodarczej i walutowej, płace rosną szybciej niż w Czechach, Polsce i na Węgrzech. W latach 2014 – 2021 zarobki na Litwie wzrosły o 112,5%, a w Polsce jedynie o 33%.

Z drugiej strony, uczestnictwo w unii gospodarczej i walutowej odbiera bankom centralnym państw członkowskich możliwość wpływania na politykę pieniężną, czyli głównie kształtowanie podaży pieniądza. Tymczasem Polska nie ma euro, ma wpływ na politykę pieniężną, a wskaźnik inflacji drugi najwyższy wśród państw członkowskich Unii Europejskiej (Węgry 17,49%). Wielu ekspertów jest przekonanych o tym, że będąc członkiem strefy euro nie mielibyśmy tak horrendalnego wzrostu cen, a wychodzenie z inflacji byłoby mniej kosztowne. Kontrowersje budzi także fakt, że strefa euro zrzesza gospodarki o różnej strukturze i stopniu rozwoju. W domyśle ma to zaszkodzić państwom na dorobku, a bogate będą jeszcze bardziej zwiększać przewagę. Jednak do tego odniosę się niżej.

Jak już wspomniałem, silne są obawy, że wprowadzenie euro automatycznie spowoduje wzrost cen, co jest doświadczeniem wielu państw. Aby sprawdzić, czy tak się musi stać najlepiej posłużyć się przykładem Chorwacji, która niedawno przyjęła euro. Polscy turyści tak kochający wakacje w tym kraju narzekają, że jest drożej. Jednak my nadal zarabiamy w złotówkach, a Chorwaci już we wspólnej europejskiej walucie. Tymczasem wskaźnik inflacji spadł z 12,7% w grudniu 2022 roku do 12,5% w styczniu 2023 roku a na dziś (sierpień 2023 roku) wskaźnik wynosi 8,4%. Musimy pamiętać o złożoności procesów wpływających na poziom cen. Nie sposób wykazać na liczbach, z czego dokładnie wynika ich wzrost. Należy też wziąć pod uwagę, że niewiele krajów ma zerowy a tym bardziej ujemny wskaźnik inflacji (deflacja), szczególnie teraz w popandemicznym kryzysie i w sytuacji wojny na Ukrainie. Wzrost poziomu cen jest naturalną tendencją wszędzie. Grunt w tym, jak szybkie jest jego tempo i czy nadąża za tym podnoszenie się pensji. Poza tym, nawet jeśli po wejściu do strefy euro dochodzi do wzrostu inflacji, jest on niewielki i przejściowy.

Tyle, jeśli chodzi o czystą ekonomię. Wzrost cen może wynikać z nieuczciwego postępowania sprzedawców, którzy wykorzystali sytuację zmiany waluty do zwiększenia swoich zysków. W Chorwacji dla ukrócenia tej praktyki od września 2022 roku wprowadzono okres przejściowy, podczas którego był obowiązek podawania cen i w euro, i w walucie chorwackiej – kunie. Natomiast wszyscy, którzy do 13 stycznia nie obniżyli bezzasadnie podniesionych cen, mają zostać ukarani.

Z analiz wynika, że na wprowadzeniu euro, jeśli chodzi o wzrost PKB, skorzystały przede wszystkim Niemcy i nieznacznie Holandia. Jednak tak samo, jak w przypadku ogólnych korzyści z członkostwa w Unii Europejskiej, nie należy patrzeć jedynie na suche liczby, Czy w wypadku Polski plusy nie przeważają nad minusami? Żyjemy u kresu epoki bezkrytycznego podejścia do kapitalizmu. Dziś zaczynamy rozumieć, że są ważniejsze rzeczy niż bezustanny rozwój ekonomiczny (środowisko, zdrowie, relacje międzyludzkie czy poczucie bezpieczeństwa). Może opisany w tekście przypadek też do takich należy? Ekonomiści są tak mocno podzieleni w kwestii wspólnej europejskiej waluty, że w rezultacie wszystko sprowadza się do decyzji politycznej. Niemniej jednak, być może trzeba pomyśleć o reformie strefy euro, aby wszystkie państwa całkowicie korzystały na wspólnej walucie.

Oczywiście jestem za tym, żeby Polska przyjęła walutę euro, bo oprócz licznych korzyści jest to krok w kierunku głębszej integracji. Powinno się ją jednak wprowadzić, dopiero gdy będziemy na to gotowi pod względem wskaźników ekonomicznych. Grecja weszła do strefy euro na podstawie sfałszowanych danych i wszyscy wiemy, jak to się skończyło. Mam jednak przekonanie, że opcja rządząca sprzeciwia się zmianie polskiej waluty jedynie ze względów ideologicznych. Wszak bez wątpienia własna waluta jest niezbędnym atrybutem dziewiętnastowiecznie pojmowanej suwerenności. W końcu Prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński zapowiedział, że za jego kadencji nie będzie u nas wspólnej europejskiej waluty. Tak czy siak, nasz kraj w końcu znajdzie się w strefie euro, ale w mojej opinii nie stanie się to w najbliższych kilku latach. Zresztą według ekspertów będzie to długotrwały proces wymagający licznych przygotowań (trzeba wypełnić także wymogi prawne i instytucjonalne) i może sięgnąć nawet ośmiu lat. Ich zdaniem Polska wymaga wielu reform m. in. emerytalnej i rynku mieszkaniowego. Przede wszystkim jednak musi zostać przywrócona praworządność. Wreszcie model polskiej gospodarki bazujący głównie na taniej sile roboczej powinien zostać przekształcony w bardziej innowacyjny. Może w końcu doczekamy się woli politycznej.

Źródła danych:

https://nbp.pl/

https://ec.europa.eu/eurostat/en/

https://www.theglobaleconomy.com/

Euromit nr 20 – Innym wolno więcej w kwestii praworządności

Niemiecki Trybunał Konstytucyjny

Rządzący starają się nas przekonać, że inne państwa członkowskie Unii Europejskiej nie są ścigane za takie same naruszenia co Polska. Brak dostępu do rzetelnej wiedzy i zakorzenione u wielu Polaków poczucie krzywdy sprawia, iż ludziom o bardziej konserwatywnych poglądach łatwo w to uwierzyć. Szczególnie, gdy jeszcze chodzi o Niemcy, to już w ogóle nie ma miejsca na obiektywizm. Słynne na całą Europę a może i Świat było „Niemcy mnie biją” wykrzyczane przez Jana Marię Rokitę wyprowadzanego z samolotu przez niemiecką policję. Biorąc wszystko pod uwagę, chciałbym bez emocji i uprzedzeń wyjaśnić kwestię rzekomego nierównego traktowania państw członkowskich.

Najpierw zastanówmy się, czy Unia Europejska ma w ogóle prawo karać państwa członkowskie. Artykuł 2 Traktatu o Unii Europejskiej mówi nam na jakich wartościach opiera się UE.

Unia opiera się na wartościach poszanowania godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również poszanowania praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości. Wartości te są wspólne Państwom Członkowskim w społeczeństwie opartym na pluralizmie, niedyskryminacji, tolerancji, sprawiedliwości, solidarności oraz na równości kobiet i mężczyzn.”

Jeśli zaś chodzi o możliwościkarania państw członkowskich pomocny okazuje sięArtykuł 7:

1.   Na uzasadniony wniosek jednej trzeciej Państw Członkowskich, Parlamentu Europejskiego lub Komisji Europejskiej, Rada, stanowiąc większością czterech piątych swych członków po uzyskaniu zgody Parlamentu Europejskiego, może stwierdzić istnienie wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia przez Państwo Członkowskie wartości, o których mowa w artykule 2. Przed dokonaniem takiego stwierdzenia Rada wysłuchuje dane Państwo Członkowskie i, stanowiąc zgodnie z tą samą procedurą, może skierować do niego zalecenia.

Rada regularnie bada, czy powody dokonania takiego stwierdzenia pozostają aktualne.

2.   Rada Europejska, stanowiąc jednomyślnie na wniosek jednej trzeciej Państw Członkowskich lub Komisji Europejskiej i po uzyskaniu zgody Parlamentu Europejskiego, może stwierdzić, po wezwaniu Państwa Członkowskiego do przedstawienia swoich uwag, poważne i stałe naruszenie przez to Państwo Członkowskie wartości, o których mowa w artykule 2.

3.   Po dokonaniu stwierdzenia na mocy ustępu 2, Rada, stanowiąc większością kwalifikowaną, może zdecydować o zawieszeniu niektórych praw wynikających ze stosowania Traktatów dla tego Państwa Członkowskiego, łącznie z prawem do głosowania przedstawiciela rządu tego Państwa Członkowskiego w Radzie. Rada uwzględnia przy tym możliwe skutki takiego zawieszenia dla praw i obowiązków osób fizycznych i prawnych.

Obowiązki, które ciążą na tym Państwie Członkowskim na mocy Traktatów, pozostają w każdym przypadku wiążące dla tego Państwa.

4.   Rada może następnie, stanowiąc większością kwalifikowaną, zdecydować o zmianie lub uchyleniu środków podjętych na podstawie ustępu 3, w przypadku zmiany sytuacji, która doprowadziła do ich ustanowienia.

5.   Zasady głosowania, które do celów niniejszego artykułu stosuje się do Parlamentu Europejskiego, Rady Europejskiej i Rady, określone są w artykule 354 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej”

Wynika z tego, że państwo członkowskie może zostać ukarane po złożonej, przejrzystej i odwracalnej procedurze. Jednocześnie nie ma mowy o usunięciu kraju z Unii Europejskiej jako karze. Jest jednak możliwość odebrania mu praw członka. Można przez to rozumieć pozbawienie głosu w Radzie Europejskiej czy zablokowanie środków z budżetu UE.

Na pewno słyszeliście, że Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej nakłada na Polskę kary finansowe za nieprzestrzeganie wyroków. Ich suma wynosi już 556 milionów euro. Takie uprawnienia daje TSUE artykuł 260 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej:

1.   Jeśli Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej stwierdza, że Państwo Członkowskie uchybiło jednemu z zobowiązań, które na nim ciążą na mocy Traktatów, Państwo to jest zobowiązane podjąć środki, które zapewnią wykonanie wyroku Trybunału.

2.   Jeżeli Komisja uzna, że dane Państwo Członkowskie nie podjęło środków zapewniających wykonanie wyroku Trybunału, może ona wnieść sprawę do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, po umożliwieniu temu Państwu przedstawienia uwag. Wskazuje ona wysokość ryczałtu lub okresowej kary pieniężnej do zapłacenia przez dane Państwo Członkowskie, jaką uzna za odpowiednią do okoliczności.

Jeżeli Trybunał stwierdza, że dane Państwo Członkowskie nie zastosowało się do jego wyroku, może na nie nałożyć ryczałt lub okresową karę pieniężną.

Procedura ta nie narusza artykułu 259.

3.   Jeżeli Komisja wniesie skargę do Trybunału zgodnie z artykułem 258, uznając, że dane Państwo Członkowskie uchybiło obowiązkowi poinformowania o środkach podjętych w celu transpozycji dyrektywy przyjętej zgodnie z procedurą ustawodawczą, Komisja może, o ile uzna to za właściwe, wskazać kwotę ryczałtu lub okresowej kary pieniężnej do zapłacenia przez dane Państwo, jaką uzna za odpowiednią do okoliczności.

Jeżeli Trybunał stwierdzi, że nastąpiło naruszenie prawa, może nałożyć na dane Państwo Członkowskie ryczałt lub okresową karę pieniężną w wysokości nie przekraczającej kwoty wskazanej przez Komisję. Zobowiązanie do zapłaty staje się skuteczne w terminie określonym w wyroku Trybunału.

Koronnym argumentem PiS-u mającym udowodnić nierówne traktowanie państw członkowskich przez instytucje unijne w zakresie praworządności jest taki, że Trybunał Konstytucyjny Niemiec rzekomo wydał wyrok o wyższości niemieckiej Konstytucji nad prawem unijnym i nikt nawet nie zwrócił na to uwagi. Decyzja ta jest zdaniem rządzących dowodem na to, że wyroki TSUE nie są niepodważalne a orzeczenie BverfGv ma stanowić wskazówkę dla sądów konstytucyjnych w innych krajach. Jaka jest prawda?

W 2020 roku Niemiecki Trybunał Konstytucyjny (BVerfG) orzekł, że władze państwa złamały prawo nie biorąc udziału w skupie obligacji zrealizowanym w 2015 roku przez Europejski Bank Centralny. Co za tym idzie uznano, że EBC przekroczył swoje uprawnienia określone w prawie unijnym. Wyrok zapadł w wyniku wniosku grupy niemieckich ekonomistów i przedsiębiorców. W 2017 roku sędziowie Niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego zwrócili się do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej z tzw. pytaniem prejuscydialnym prosząc o ocenę działań EBC i wydanie orzeczenia, które uniemożliwi dalszy skup obligacji. TSUE stwierdził jednak w grudniu 2018 roku, że Europejski Bank Centralny nie złamał prawa unijnego. Wskutek wyroku BVerfG Komisja Europejska w czerwcu 2021 roku uruchomiła przeciw Niemcom opisaną wyżej procedurę naruszeniową! Zarzucono im: „naruszenie podstawowych zasad prawa UE, w szczególności zasad autonomii, pierwszeństwa, skuteczności i jednolitego stosowania prawa Unii, a także poszanowania właściwości Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej na mocy art. 267 TFUE (Traktat o funkcjonowaniu Unii Europejskiej)”.

Trzeba podkreślić, że w odróżnieniu od wyroku polskiego TK, ten niemiecki zapadł w konkretnej sprawie i nie kwestionował prawa unijnego na poziomie ogólnym. Nawet, jeśli uznalibyśmy, że niemiecki Trybunał Konstytucyjny rzeczywiście wydał wyrok na temat wyższości prawa krajowego nad unijnym, to wobec opinii Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, wycofano się z tego w grudniu 2021 roku. Procedura naruszeniowa została odwołana. Polskie władze niechętnie wykonują wyroki TSUE i tylko te, które są dla nich akceptowalne, Wynikiem tego jest skala nałożonych kar. Znamiennym jest też to, że BverfG kompletnie odciął się od interpretacji polityków związanych z rządem PiS-u.

Jak widać w Unii Europejskiej wcale nie ma miejsca nierówne traktowanie państw członkowskich, jeśli chodzi o przestrzeganie przez nie praworządności. Nasz rząd chwyta się nawet brzytwy, żeby udowodnić swoje racje w konflikcie z Komisją Europejską. Stałą taktyką PiS-u jest rozbudzanie emocji narodowych poprzez rozdrapywanie ran, które już dawno powinny się zabliźnić. Oczywiście trzeba zwracać uwagę na wszelkie przejawy niesprawiedliwości. Jednak należy robić to uczciwie, a nie naginać fakty pod potrzeby udowodnienia swojej tezy.

Inne źródła:

https://eur-lex.europa.eu/legal-content/PL/TXT/?uri=CELEX:12016M/TXT