Nadszedł czas, by zdjąć zasłonę milczenia. Przyszła pora poruszyć sprawy, o których mało kto decyduje się mówić głośno. Wydaje się że wydarzenia zaszły już za daleko. Za obecną, trudną sytuację w Europie i na jej zapleczu główną winę ponoszą Stany Zjednoczone. Niezrozumiała polityka zagraniczna tego państwa w ostatnich latach doprowadziła do chaosu na Bliskim i Środkowym Wschodzie oraz w Afryce Północnej. Przyczyniło się to do niezwykle krwawej wojny domowej w Syrii, powstania Państwa Islamskiego i wreszcie masowej ucieczki do Europy ludzi z tego regionu (niestety często potwierdzających najgorsze stereotypy na ich temat). Artykuł ten ma na celu przedstawienie argumentów, które mogą dowodzić słuszności tezy o dużej winie USA w kryzysie migracyjnym.
Lepszy profil
Od odkrycia i opanowania Nowego Świata ludzie masowo emigrowali do Ameryki. Uciekali z Europy od biedy, od prześladowań ze względów religijnych i od tyrani władców. Mieli nadzieję, że w całkiem nowym miejscu spokojnie zbudują swoje bezpieczne i dostatnie życie. Czyż nie trudno o piękniejszy mit założycielski? Potem osadnicy musieli stoczyć wojnę
o swoją niepodległość z wojskami angielskiego króla. Stany Zjednoczone zostały pierwszym krajem federacyjnym i stworzyły pierwszą w świecie konstytucję. Można powiedzieć, że stały się kolebką współczesnej demokracji, wolności, równości, praw człowieka, suwerenności
i decentralizacji. Konflikt domowy w latach 1861-1865 ostatecznie ukształtował ustrój państwa doprowadzając między innymi do wyzwolenia murzynów. Dwukrotnie USA angażowały się w wojny światowe ratując Europę, gdy było już naprawdę źle. Nie do przecenienia jest też rola Stanów Zjednoczonych w odbudowie Europy po drugiej z nich.
A nie chodziło im tylko o własną strefę wpływów. Plan Marshalla skierowały przecież też do państw wyzwolonych przez Związek Radziecki. Ważny również jest wkład w budowę państwa żydowskiego. Wszystko to mogłoby się pięknie zapisać na kartach historii. Niestety pozytywna rola USA w świecie kończy się w tym miejscu.
Ciemna strona mocy
Druzgocące zwycięstwo w II wojnie światowej musiało wyraźnie zaszkodzić Amerykanom. Stali się wręcz nieprzyzwoicie pewni siebie i poczuli swoją specjalną, globalną misję. Uwierzyli, że są strażnikami wolności i demokracji w świecie. Uzurpują sobie przez to prawo do interwencji od finansowania popieranej strony, po realne wsparcie wojskowe wszędzie tam, gdzie w ich opinii dochodzi do łamania wyznawanych przez nich wartości. Jak to się popularnie mówi stali się światowym policjantem, choć nikt ich do tego oficjalnie nie upoważnił. Jednak czy w rzeczywistości zawsze postępują tak szlachetnie jak głosi PR?
Już pod koniec II wojny światowej Amerykanie dopuścili się największej zbrodni w swej historii, zrzucając dwie bomby atomowe na Japonię mimo pełnej świadomości konsekwencji. Przez lata propaganda powtarzała, że Japończycy nigdy by się nie poddali, bo to sprzeczne
z kodeksem Samuraja. Pewne źródła podają, że w momencie zrzutu trwały negocjacje nad kapitulacją kraju Kwitnącej Wiśni. Najciekawsze jest to, że Amerykanie, jako jedyni użyli broni nuklearnej przeciw innemu państwu, a w czasie całej zimnej wojny straszyli, że Związek Radziecki kiedyś to zrobi.
Warto też krótko wspomnieć o wojnie w Korei, która stała się swoistym zimnowojennym poligonem dla obu rywalizujących mocarstw. Zaangażowanie dwóch stron w konflikt było jednakowe. To wtedy doszło do powstania dwóch najbardziej na świecie wrogich sobie sąsiadów. Jednak kilka lat później doszło do wojny, która do dziś budzi największe kontrowersje. 25 maja 1964 Amerykanie weszli do Wietnamu. Oficjalnym celem było ratowanie kraju dopiero powstającego po kolonializmie przed komunistycznym reżimem
i zapobiegnięcie jego rozszerzeniu na inne państwa azjatyckie. Nie było to jednak tak proste, jak wydawało się butnym Jankesom. Interwencja w Wietnamie przerodziła się w największy koszmar i druzgocącą klęskę amerykańskiego wojska. Na nic były ciągłe bombardowania
i wysyłanie nowych sił przez kolejnych prezydentów. Najstraszliwsze dla godności Amerykanów było to, że nie ulegli regularnej armii, tylko można powiedzieć bojówce komunistycznej. W wojnę tą kompletnie bezwolnie zostały zaangażowane kolejne dwa kraje – sąsiednie Kambodża i Laos. Nawet obywatele USA, mimo antykomunistycznej propagandy i wzbudzania w nich poczucia misji, w pewnym momencie powiedzieli dość i wyszli na ulice. Wojna ostatecznie zakończyła się w 1975 roku. Jej efektem było straszne zrujnowanie kraju, Wietnam Północny i Wietnam Południowy zjednoczyły się pod komunistycznym berłem,
a dodatkowo utracono Kambodżę i Laos. W Azji powstała „bambusowa kurtyna” na wzór europejskiej –„żelaznej”.
Jak widać po II wojnie światowej Amerykanie mieli już gotowego nowego wroga. Stał się nim komunizm wraz z głównym piewcą tej ideologii – Związkiem Radzieckim. W tej wojnie nie padł żaden bezpośredni strzał. Rywalizacja toczyła się głównie na poziomie propagandowym i w przestrzeni kosmicznej. W USA strach przed komunizmem graniczył wręcz z jakąś paranoją. Odbiło się to nawet na związkach zawodowych, które nie są przecież tożsame z ustrojem komunistycznym. Wszystko podsycała propaganda. Amerykańskie filmy, szczególnie lat osiemdziesiątych, co i rusz poruszały w jakiś sposób wątek zimnej wojny
i zawsze tymi złymi byli „Sowieci”. Z wielu obywateli zrobiono komunistów, nawet jeśli ich serca tylko trochę skręcały w lewo. W gronie tym znalazło się dużo znanych osób a najsłynniejszym był przypadek Charliego Chaplina. Pokazuje to, jak dogłębne były działania władz, żeby do cna obrzydzić rywala obywatelom.
Ta okropna wojna w Wietnamie na jakiś czas mocno ostudziła zapał Stanów Zjednoczonych w walce o „wolność i demokrację” w świecie. Od tej pory podejmowali działania tylko we własnym regionie. Nie zapędzali się już tak daleko, jak kiedyś. Popularne stało się ingerowanie w wewnętrzne sprawy krajów Ameryki Środkowej i Karaibów. Ochoczo wspierano rządzące junty i wojskowe przewroty W Granadzie, Haiti Nikaragui, Panamie
i w Salwadorze powtórzył się podobny scenariusz I tak wielcy krzewiciele idei demokracji obalali często legalnie wybranych prezydentów tylko dlatego, że mieli oni nieraz tylko trochę lewicowe poglądy i mogliby okazać się komunistami. Można jednak odnieść wrażenie, że
w zimnowojennych czasach Amerykanie każdemu, kto nie popierał polityki USA i nie chciał współpracować, zarzucali wyznawanie idei marksistowskich. Była to zatem doskonała przykrywka do wtrącania się w sprawy wewnętrzne innych państw w trosce o własny interes.
Dno studni
Jednakże 11 września 2001 roku stało się coś, co znów przewróciło do góry nogami politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych. Zamachy na World Trade Center i Pentagon uzmysłowiły siłę nowego wroga, radykalnego islamu, czyli po prostu terroryzmu. Już parę miesięcy później wojska Amerykańskie weszły do Afganistanu uważanego za wylęgarnię dżihadystów. Potem doszła interwencja w Iraku oskarżonym o posiadanie broni masowego rażenia, czego zresztą nigdy nie udowodniono. Samo wejście było bezprawne, gdyż nie wszyscy członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ wydali wyraźną zgodę..
Prezydent George W. Bush ponadto wyznaczył tzw. „oś zła” -Irak, Iran, Korea Północna. Preludium tych wydarzeń miało miejsce ponad dziesięć lat wcześniej. Ojciec Busha juniora podjął decyzję o amerykańskiej operacji „Pustynna Burza” w odpowiedzi na okupowanie bogatego w ropę Kuwejtu (Irakijczycy uważali go za własną prowincję) przez wojska Saddama Husajna. Bush junior zapragnął dokończyć to, co nie udało się jego ojcu, mocno za to krytykowanemu. Za drugim razem zwycięstwo i pojmanie dyktatora było błyskawiczne, lecz schody pojawiły się dopiero później. Byłego prezydenta Iraku stracono i otworzyła się puszka Pandory. Sytuacja w Afganistanie i w Iraku po obaleniu Husajna zaczęła przypominać piekło Wietnamu. Koalicja międzynarodowa nie potrafiła poradzić sobie z partyzanckimi działaniami wroga. Praktycznie codziennie jakiś żołnierz ginął od miny pułapki czy w wyniku ostrzału. A tu dochodziło jeszcze spuszczenie ze smyczy różnych radykalnych grup narodowych i islamistycznych. Czym kończy się utrata charyzmatycznego przywódcy przez mocno zróżnicowane etnicznie i religijnie państwo pokazała nam już aż nadto była Jugosławia. Należy przypomnieć, że i w tamten konflikt Stany Zjednoczone wtrąciły swoje trzy grosze, bombardując Belgrad w 1999 roku, co wielu uznało za zbrodnię.
Jednak to prezydentura Baracka Obamy przyniosła najbardziej błędną i prawdopodobnie niemożliwą do racjonalnego wytłumaczenia politykę Stanów Zjednoczonych wobec Bliskiego Wschodu i okolic. Jest to zaskakujące, gdyż przedstawiciele Partii Demokratycznej zawsze znani byli z łagodniejszego podejścia do spaw zagranicznych. John Fitzgerald Kennedy, człowiek, który prawdopodobnie uratował Świat przed trzecią wojną, na pewno złapałby się za głowę widząc to, co się dzieje. Otóż w 2011 roku dyplomacja amerykańska podjęła fatalną w skutkach decyzję o wsparciu procesu demokratyzacji kilku państw arabskich (tzw. Arabska Wiosna). Pierwsza była Tunezja a tam wszystko przebiegło szybko i bezkrwawo. Nieco większy opór rewolucji postawiono w Egipcie, lecz prezydent Hosni Mubarak w końcu podał się do dymisji i został aresztowany. Do końca natomiast o stary ustrój walczył Mu’ammar al.-Kaddafi. Przywódca Libii przypłacił to śmiercią z rąk rebeliantów. Chociaż gdyby nie wsparcie z powietrza, sytuacja byłaby pewnie zupełnie inna. Do dziś nie poddał się syryjski prezydent Baszszar al-Asad. Tamtejsza wojna domowa trwa już sześć lat i końca tego ogromnego dramatu nie widać. Pochłonął on setki tysięcy istnień ludzkich i zrujnował jedno
z najbardziej zabytkowych państw w regionie. Mimo to długo nie zdecydowano się na interwencję zbrojną w Syrii. Dopiero jedno z następstw tego konfliktu, wspomnę o tym dalej, skłoniło społeczność międzynarodową do działania. Do rozruchów doszło także w Bahrajnie czy Jemenie, ale nie miały one znaczących konsekwencji.
Pochylmy się teraz nad konsekwencjami tzw. Arabskiej Wiosny. Tunezja mimo początkowego sukcesu nie okazała się wyjątkiem. Najbezpieczniejszy kraj regionu – raj dla turystów stał się kolejną areną zamachów terrorystycznych. Również atrakcyjny turystycznie Egipt wciąż pogrążony jest w chaosie, choć kurorty są w zasadzie bezpieczne.
W demokratycznych wyborach wygrało islamistyczne Bractwo Muzułmańskie. Kiedy okazało się, że projekt nowej Konstytucji zakłada ustanowienie państwa wyznaniowego, Egipcjanie znów wyszli na ulice. Bardzo szybko doprowadzono do obalenia kolejnego prezydenta, co pokazuje kompletny brak zrozumienia dla zasad demokracji i poczucia odpowiedzialności za wynik wyborczy. Najgorzej wygląda sytuacja w Libii i w Syrii. Północnoafrykańskie państwo ma obecnie dwa rządy. Powróciła rywalizacja plemienna, której tak skuteczną tamę stawiał Mu’ammar al-Kaddafi. Ciągłe walki w Syrii w połączeniu
z destabilizacją Iraku przyczyniły się do powstania nowej, groźnej organizacji terrorystycznej – Państwa Islamskiego, które zajęło znaczny obszar obu państw i ustanowiło samozwańczy kalifat. Dąży ona do opanowania Europy. Zresztą w Syrii obecnie walczy kilka grup terrorystycznych, o dziwo także między sobą.
Dlaczego Amerykanie doprowadzili do zaistniałej sytuacji? Jest to kompletnie niezrozumiałe. Jakim sposobem państwo z najlepszym wywiadem na świecie, mocno doświadczone terroryzmem mogło uwierzyć w powodzenie procesu szerzenia demokracji wśród Muzułmanów? Po pierwsze zasady demokracji są immamentnie sprzeczne z Islamem. Poza tym np. w Egipcie 90% ludzi to analfabeci. Jakie mogą mieć więc pojęcie o świecie? Chyba każdy rozsądny człowiek chciałby, by wszędzie panowała demokracja – najstabilniejszy ustrój. Jednak ten sam rozsądek podpowiada, że nie w każdym miejscu na ziemi jest to realne. Kiedy w środku Europy są problemy z demokracją (Polska, Węgry) a Rosjanie i Ukraińcy wciąż muszą się jej intensywnie uczyć to, czego można oczekiwać po tak odległych nam kulturowo Muzułmanach? Świat dał się uwieść temu, że w Egipcie wyszli na ulice głównie młodzi, światli ludzie, ale to nie była nawet większość obywateli. Tak samo przecież obalono Cesarstwo Iranu.
W tym regionie ciągłe i bezwzględne krytykowanie „reżimów” jest trochę nie na miejscu. Stworzono tam bardzo korzystne ustroje dla tego kręgu kulturowego. Zapewniono zaspokojenie podstawowych potrzeb, kształcono ludzi, dano prawa kobietom i w ten sposób pomału wyrywano obywateli ze szponów fanatyzmu. Nie byłoby to możliwe bez naprawdę twardej ręki przywódcy. Trzeba jakoś radzić sobie z rodzącym się radykalizmami. Wydawałoby się, że to idealna droga do ucywilizowania ludności opętanej Islamem. W Libii
i Syrii wszystko było dobrze póki nie wtrącili się islamiści i nie zyskali międzynarodowego poparcia. Zresztą w Arabii Saudyjskiej panuje dużo cięższy reżim i nikt z tego nie robi afery, bo to oficjalny sojusznik Stanów Zjednoczonych.
Szokujące jest także to, że USA wcale nie wpłynęły na sytuacje polityczną w jakiś sposób nieprzyjaznych im państwach, jak to dawniej bywało (Wietnam, Panama, Afganistan, Irak). Może Egipt, Libia czy Syria nie były tak przychylne jak Arabia Saudyjska czy Jordania, ale jako świeckie państwa zapewniały spokój w regionie. Taki do tej pory niezwykle groźny Iran potraktowano jedynie sankcjami.
Zastanówmy się teraz, dlaczego Amerykanie przyczyniają się do tylu konfliktów. Jedna
z najpopularniejszych koncepcji mówi, że gospodarkę Stanów Zjednoczonych napędza przemysł zbrojeniowy i w razie problemów ze zbytem muszą wyprodukowaną broń jakoś spożytkować. Patrząc wstecz można w amerykańskiej polityce zagranicznej dostrzec swego rodzaju wstręt przed wszystkim, co lewicowe. Tylko skąd ta fobia miałaby się wziąć tyle lat po zimnej wojnie i to w Partii Demokratycznej? Rodzi się też pytanie, dlaczego nagle, po tylu latach te reżimy zaczęły przeszkadzać. Pojawiła się nawet teoria, że cała spawa to spisek
z Francją i Wielką Brytanią, którym za namową USA zamarzyła się rekolonizacja. W ramach tych działań miały miejsce naloty na Libię. Do ataku na Syrię nie doszło, gdyż Stany Zjednoczone wycofały się z planu. Jednak jest to chyba zbyt daleko posunięta teza, by mogła być prawdziwa.
Wierzmy jednak, że to tym razem po prostu katastrofalna pomyłka amerykańskiej dyplomacji a nie celowe wywoływanie wojen i chaosu. Taki więc przyjmijmy punkt widzenia. Ocenę historii Stanów Zjednoczonych zostawiam jednak sumieniu każdego z czytelników.
Chciałbym być dobrze zrozumiany. Mój artykuł nie ma być manifestem politycznym przeciw Partii Demokratycznej w świetle zbliżających się wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Choć Barack Obama i jego potencjalna następczyni Hillary Clinton są współodpowiedzialni za podpalenie wspomnianego regionu, powrót Republikanów do władzy może przynieść katastrofalne skutki przy tak zradykalizowanej amerykańskiej scenie politycznej. Szczególnie wybór Donalda Trumpa na prezydenta byłby nie lada zagrożeniem dla USA, Europy i Świata. Być może była sekretarz stanu powinna dostać szansę na naprawę dawnych błędów na nowym stanowisku. Zresztą nie wszystko przez te dwie kadencje Obamy w polityce zagranicznej było złe. Abstrahując od słuszności tej decyzji, administracja Obamy zastosowała reset w relacjach z Rosją. Zostały poczynione poważne kroki w celu normalizacji stosunków z Kubą. Wreszcie udało się zażegnać irański kryzys atomowy. Wszystko to nieco niweluje ten niekorzystny wizerunek wynikający z wydarzeń Arabskiej Wiosny. Obama może zatem spać spokojnie a i jego Nobel wydaje się niezagrożony.
Czy warto współpracować z USA?
Nie ma już chyba wątpliwości co przyczyniło się do wywołania chaosu na Bliskim
i Środkowym Wschodzie oraz w Afryce Północnej a także ogromnych problemów Europy
z napływającymi stamtąd uchodźcami. Przytoczone argumenty wskazują to dobitnie. Najgorsze w tym wszystkim, o czym tu mowa, jest to, że Amerykanie są ze swoimi czynami praktycznie bezkarni. Łatwo się im wybacza i zapomina rozpętane wojny, choć ich negatywne efekty długofalowe są nieporównywalne z jakimikolwiek innymi. Wielu też daje prawo Stanom Zjednoczonym do takiego postępowania. Zbrodnie radzieckie przypomina się za to na każdym kroku. Dlaczego Rosji się nie wybacza? Jednak to już temat na osobną historię. Apelujmy jednak o obiektywizm. Wciąż niestety żyjemy w dwubiegunowym świecie. Nadal to te dwa kraje aspirują do decydowania o jego losach i czynią to. Tyle, że Amerykanie robią to w białych rękawiczkach. Dlatego tak ważne jest teraz nie szukanie mniejszego zła, a wybranie trzeciej drogi – budowy wspólnej, silnej Europy. Niestety, wciąż wielu europejskich przywódców tego nie rozumie. Wielka Brytania ma długoletni romans ze Stanami Zjednoczonymi i nawet gotowa jest dla nich rozwieść się z Unią, a Polska wciąż daje się wykorzystywać. Z drugiej strony Węgry zaczęły flirtować z Rosją. To ostatnie chwile, by ratować Europę. Upadek UE będzie oznaczał powrót zimnej wojny, jednak tym razem dominacja USA na naszym kontynencie będzie większa i głębsza.
Paradoksalne wydaje się więc, że w obecnej sytuacji na świecie państwa członkowskie Unii Europejskiej wciąż decydują się na ścisłą współpracę ze Stanami Zjednoczonymi. Przecież od sześćdziesięciu lat wychodzą na tym jak Zabłocki na mydle. Ba, obecny kryzys może drastycznie osłabić UE, a być może nawet doprowadzić do jej upadku. A jeśli właśnie chodzi o to, żeby osłabić konkurencję? W tym świetle umowa TTIP i każda forma współpracy naruszająca naszą suwerenność oraz zagrażająca i tak słabnącej pozycji w świecie, jest nie do przyjęcia.